Przewrotność życia od zawsze mnie zastanawiała. Mogłabym zrobić wszystko, powyrywać sobie wibrysy, pozbyć się kępek futra na ciele, by coś się nie wydarzyło, a tak czy inaczej, prędzej czy później, los mnie dopadnie z tym, co mi przygotował. Z tym, co mogłoby stanowić próbę moich umiejętności. Z jednej strony mogło to wydawać się przytłaczające, przygnębiające, wywołujące łzy i lament. Z drugiej… Chociaż czy była tu w ogóle jakaś druga strona? Faktem było, że nie ucieknie się przed pazurami losu. Nikt nie jest wieczny, w podobieństwie do roślin - takim stworzyło nas już życie. W końcu kto mógł nas stworzyć? Cóż, dopóki nikt nie przedstawi mi czegoś wiarygodnego… Będę wierzyć w głupotę losu. No i siebie, rzecz jasna! O ile wiara w siebie zalicza się w religijne kwestie…
Zamrugałam z podekscytowaniem ślepkami, wychodząc przez klapkę w drzwiach na zewnątrz. Na szczęście skwar powoli był zastępowany chłodkiem, co oznaczało, że przez najbliższe dni, a może i nawet księżyce, będę mogła częściej wychodzić z gniazda! I całe szczęście, kończyny mnie już świerzbiły od tego całego przesiadywania w zamknięciu. Zdecydowanie nie byłam typem kota, który wylegiwał się na parapecie i tylko przetaczał się z boku na bok - już na samą myśl o takim życiu przechodziły mnie nieprzyjemne ciarki. Wciągnęłam przez nozdrza słodką woń trawy i roślin, i to do tego stopnia, że dostałam zawrotów głowy. Potrząsnęłam łebkiem, chcąc odzyskać jakąkolwiek przytomność, po czym wskoczyłam na stosunkowo dość niskie ogrodzenie, oddzielające gniazdo dwunożnych od wielkiej, otwartej przestrzeni zieleni. Tak, żyliśmy na szczęście na skraju siedliska, a nie w jego centrum - tam to dopiero był hałas i smród! Parsknęłam pod nosem rozbawiona, przypominając sobie moją ostatnią wyprawę potworem wyprostowanych do głównego punktu miasta, może i śmiałabym się tak i dłużej, gdyby nie dziwne, rude futro, które przemknęło w okolicy. Już przez sam zapach krwi i stęchlizny, pochodzący od zwierzęcia, położyłam po sobie uszy. W chwili, gdy miałam się odwracać, by wrócić do ogrodu, usłyszałam cichy tupot, zmierzający w moją stronę. Obrzydliwa woń zaczęła stawać się intensywniejsza, toteż nie ryzykowałam. Zeskoczyłam na miękką trawę i pobiegłam z powrotem do gniazda, podkulając niepewnie ogon. Gdy tylko oblazło mnie to charakterystyczne, aż wymuszone ciepło, odetchnęłam z ulgą. “Uf! Całe szczęście, że mnie nie dorwał” pomyślałam, podnosząc kuperek z ziemi. Przez pierwsze chwile ucieszyłam się, że nie muszę żyć w dziczy, skazana na samą siebie i łaskę innych drapieżników. Jednak po kilku uderzeniach serca… Odwróciłam się z tęsknotą w stronę klapki, kładąc po sobie uszy. “Jak to jest, żyć zgodnie z własnym instynktem? Nie musieć czekać na moment, kiedy dwunożni stwierdzą, że to odpowiednia pora, by Cię nakarmić tym suchym, tuczącym pokarmem? Jak to jest… Żyć na wolności?”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz