Peonia rozbryzgła się.
Ku zdziwieniu czarnej, po uchyleniu wcześniej skrytych pod powiekami ślepi, obawiającymi się tego, co mogły ujrzeć, po matce nie było śladu. W mokrym, brunatnym piasku brakowało odcisków łap, nigdzie również nie dostrzegła szkarłatnych smug czy lepkiej, klejącej się do futra mazi, jakiej to oczekiwała po wcześniejszym, makabrycznym obrazie, jaki dane było jej obserwować. Jedynie piany przybyło.
Chciała coś krzyknąć, lecz głos ugrzązł jej w gardle. Zbliżająca się do brzegu fala porwała pieniącą się masę, jedyną pozostałość po Peonii. Skoczyła do przodu. Mimo iż z jej pyska nie dobiegał żaden, nawet najcichszy odgłos, otwierała go raz za razem, a ekspresja jej wykrzywiała się w coraz głębszym grymasie. Chciała ją odzyskać. Wręcz musiała to zrobić. Nikt inny nie kochał jej tak jak ona, nikt inny nie słuchał tak uważnie każdej opowieści opowiadanej ciepłymi wieczorami przez matkę, nikt nie dzielił z nią tylu marzeń i pragnień. Jej rodzeństwo było proste, płytkie, głupie, jeśli chciałaby posłużyć się bardziej trywialnym językiem. Nie pragnęło niczego więcej poza swymi czterema, bezpiecznymi ścianami, miską pełną wroniej strawy i łysą dłonią dwunożnego, gładzącego ich wyprężony rozkosznie grzbiet. Nie rozumieli Amfitryty, jej marzeń i celów, nie umieli pojąć, dlaczego zawsze była w gotowości do walki i z jakiego powodu każdy mijający dzień spędzała przed szybą, wpatrując się z nieprzemijającym zafascynowaniem w tak dobrze im już znany skrawek ogródka, odgrodzonego od reszty świata wysokim, zabluszczonym płotem, zza którego trudno było dojrzeć cokolwiek dalszego. Nawet ich ojciec jej nie rozumiał. Śmiał się, zbywał, nie brał na poważnie bądź obracał w żart każde jej zachowanie, którego nie był w stanie pojąć. Myślał, że to kocięcy wygłup, błahostka jakich wiele. Nie było więc nikogo, kto sprawiłby, że pręgowana poczułaby się faktycznie wysłuchana.
Cichy, śpiewny wręcz lament dotarł do jej postawionych na baczność uszu. Ktoś, a raczej coś ją wołało. Swym trelem kusiło, zapraszało do bram wśród morskich fal, do wejścia w ciemną i słoną wodę, do oddania się jej czeluściom. Choć głos przemawiający do niej był zniekształcony przez szum morza, czuła, że należał do tego, co pozostało z jej matki. Nawet nie zauważyła kiedy jej łapy same zaczęły kroczyć w stronę rozstępujących się na boki wód. Czuła wilgoć pod swoimi poduszeczkami, wicherek na grzbiecie, a w jej uszach coraz głośniej świstała melodia Wielkiej Wody. I wtem, zupełnie niespodziewanie, dotąd posłuszna, torująca jej drogę ciecz, runęła na nią z siłą wodospadu, zalewając jej nos, pysk, oczy, uszy, każdą szczelinę, do której zdołała dotrzeć. Dławiła się, krztusząc i wierzgając, podczas gdy piekący ból rozchodził się coraz niżej, przez jej gardło, aż po płuca, gdzie ostre szczypanie objęło całą ich powierzchnię. Szarpnęła do tyłu, chcąc wydostać się nad taflę zdradliwej wody. Nie udało się. Nadal pozostawała pod powierzchnią, widząc i czując coraz mniej. Jedynym uczuciem, które wiernie jej towarzyszyło i nie raczyło zostawić, było zimno.
— Amfitryto? — pisnął czyjś głos, a kotka poczuła cudzy dotyk na swym boku.
Natychmiast zerwała się na równe łapy, groźnie strosząc swą krótką okrywę i prężąc mięśnie. Roztrzepanym wzrokiem przeskanowała okolicę, w celu odnalezienia swego napastnika.
— Wisteria — syknęła, gdy jej spojrzenie utkwiło w pulchnej, rudej kotce o potulnych ślepiach i zaokrąglonych łapach.
Pieszczoszka była jej rodzoną siostrą, czego jednak mało kto by się domyślił. Amfitryta była zarówno w przenośnym, jak i dosłownym znaczeniu "czarną owcą rodziny". Każde z jej rodzeństwa, jak i ich ojciec, byli rudzi. Ich futra jasne, przynosiły na myśl słońce, nektarynki, ogień w kominku i złocistego kurczaka w panierce, stawianego od święta na stole ich właścicieli. Ona natomiast była ciemna, o ciemnych oczach i jeszcze ciemniejszym futrze. Jedynym co odcinało ją od hebanowych opraw okiennic, były pstrokate cętki, które zdobiły jej sierść. Cecha, którą to odziedziczyła po Narratorze, swym ojcu.
— Przepraszam, wyglądałaś na zestresowaną — miauknęła ze skruchą siostra czarnej, kładąc nieznacznie uszy po sobie.
Mniejsza prychnęła pogardliwie. Nie potrzebowała przeprosin. Nie potrzebowała też litości, która odbijała się w niebieskich ślepiach kluski. Warknęła krótko, po czym bez słowa odbiegła, by wspiąć się na drapak, z dala od swej nieznośnej siostry. Nie chciała jej towarzystwa. Kotka zawsze starała się do niej dotrzeć, zagadać, ale nigdy zrozumieć, a przynajmniej tak postrzegała to Amfitryta. Ich rozmowy szybko schodziły na słodkie i urocze mielenie jęzorem o kwiatach, ładnych posłankach i wyszywanych na serwetkach wzorkach w rowerki. Nie takich tematów potrzebowała. Pragnęła swej matki, by ta wróciła i zabrała ją ze sobą, tam, daleko, w długą podróż po świecie, by razem mogły oglądać wszystkie jego dziwy. Czuła się uwięziona i zdradzona. Nie rozumiała, dlaczego tamtego dnia Peonia nie wzięła jej ze sobą. Jaki był powód porzucenia jej, zostawienia na pastwę losu, w towarzystwie kotów, które nigdy nie będą w stanie pojąć prawdziwego sensu istnienia ich gatunku. Zwinęła się w ciasny kłębek, przykrywając swój nos długim ogonem. Nie chciała, by ktokolwiek ją teraz widział.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz