BLOGOWE WIEŚCI

BLOGOWE WIEŚCI





W Klanie Burzy

Klan Burzy znów stracił lidera przez nieszczęśliwy wypadek, zabierając ze sobą dodatkową dwójkę kotów podczas ataku lisów. Przywództwo objął Króliczy Nos, któremu Piaszczysta Zamieć oddał swoje ówczesne stanowisko, na zastępcę klanu wybrana natomiast została Przepiórczy Puch. Wiele kotów przyjęło informację w trudny sposób, szczególnie Płomienny Ryk, który tamtego feralnego dnia stracił kotkę, którą uważał za matkę

W Klanie Klifu

Wojna z Klanem Wilka i samotniczkami zakończyła się upokarzającą porażką. Klan Klifu stracił wielu wojowników – Miedziany Kieł, Jerzykową Werwę, Złotą Drogę oraz przywódczynię, Liściastą Gwiazdę. Nie obyło się również bez poważnych ran bitewnych, które odnieśli Źródlana Łuna, Promieniste Słońce i Jastrzębi Zew. Klan Wilka zajął teren Czarnych Gniazd i otaczającego je lasku, dołączając go do swojego terytorium. Klan Klifu z podkulonym ogonem wrócił do obozu, by pochować zmarłych, opatrzeć swoje rany i pogodzić się z gorzką świadomością zdrady – zarówno tej ze strony samotniczek, które obiecywały im sojusz, jak i członkini własnego Klanu, zabójczyni Zagubionego Obuwika i Melodyjnego Trelu, Zielonego Wzgórza. Klifiakom pozostaje czekać na decyzje ich nowego przywódcy, Judaszowcowej Gwiazdy. Kogo kocur mianuje swoim zastępcą? Co postanowi zrobić z Jagienką i Zielonym Wzgórzem, której bezpieczeństwa bez przerwy pilnuje Bożodrzewny Kaprys, gotowa rzucić się na każdego, kto podejdzie zbyt blisko?

W Klanie Nocy

Ostatni czas nie okazał się zbyt łaskawy dla Nocniaków. Poza nowo odkrytymi terenami, którym wielu pozwoliły zapomnieć nieco o krwawej wojnie z samotnikami, przodkowie nie pobłogosławili ich niemalże niczym więcej. Niedługo bowiem po zakończeniu eksploracji tajemniczego obszaru, doszło do tragedii — Mątwia Łapa, jedna z księżniczek, padła ofiarą morderstwa, którego sprawcy jak na razie nie odkryto. Pośmiertnie została odznaczona za swoje zasługi, otrzymując miano Mątwiego Marzenia. Nie złagodziło to jednak bólu jej bliskich po stracie młodej kotki. Nie mieli zresztą czasu uporać się z żałobą, bo zaledwie kilka wschodów słońca po tym przykrym wydarzeniu, doszło do prawdziwej katastrofy — powodzi. Dotąd zaufany żywioł odwrócił się przeciw Klanowi Nocy, porywając ze sobą życie i zdrowie niejednego kota, jakby odbierając zapłatę za księżyce swej dobroci, którą się z nimi dzielił. Po poległych pozostały jedynie szczątki i pojedyncze pamiątki, których nie zdołały porwać fale przed obniżeniem się poziomu wód, w konsekwencji czego następnego ranka udało się trafić na wiele przykrych znalezisk. Pomimo ciężkiej, ponurej atmosfery żałoby, wpływającej na niemalże wszystkich Nocniaków, normalne życie musiało dalej toczyć się swoim naturalnym rytmem.
Przeniesiono się więc do tymczasowego schronienia w lesie, gdzie uzupełniono zniszczone przez potop zapasy ziół oraz zwierzyny i zregenerowano siły. Następnie rozpoczęła się odbudowa poprzedniego obozu, która poszła dość sprawnie, dzięki ogromnemu zaangażowaniu i samozaparciu członków klanu — w pracach renowacyjnych pomagał bowiem niemalże każdy, od małego kocięcia aż po członków starszyzny. W konsekwencji tego, miejsce to podniosło się z ruin i wróciło do swojej dawnej świetności. Wciąż jednak pewne pozostałości katastrofy przypominają o niej Nocniakom, naruszając ich poczucie bezpieczeństwa. Zwłaszcza z krążącymi wśród kotów pogłoskami o tym, że powódź, która ich nawiedziła, nie była czymś przypadkowym — a zemstą rozchwianego żywiołu, mszczącego się na nich za śmierć członkini rodu. W obozie więc wciąż panuje niepokój, a nawet najmniejszy szmer sprawia, że każdy z wojowników machinalnie stroszy futro i wzmaga skupienie, obawiając się kolejnego zagrożenia.

W Klanie Wilka

Ostatnio dzieje się całkiem sporo – jedną z ważniejszych rzeczy jest konflikt z Klanem Klifu, powstały wskutek nieporozumienia. Wszystko przez samotniczkę imieniem Terpsychora, która przez swoją chęć zemsty, wywołała wojnę między dwoma przynależnościami. Nie trwała ona długo, ale z całą pewnością zostawiła w sercach przywódców dużo goryczy i niesmaku. Wszystko wskazuje na to, że następne zgromadzenie będzie bardzo nerwowe, pełne nieporozumień i negatywnych emocji. Mimo tego Klan Wilka wyszedł z tego starcia zwycięsko – odebrali Klifiakom kilka kotów, łącznie z ich przywódczynią, a także zajęli część ich terytorium w okolicy Czarnych Gniazd.
Jednak w samym Klanie Wilka również pojawiły się problemy. Pewnego dnia z obozu wyszli cali i zdrowi Zabłąkany Omen i jego uczennica Kocankowa Łapa. Wrócili jednak mocno poobijani, a z zeznań złożonych przez srebrnego kocura, wynika, że to młoda szylkretka była wszystkiemu winna. Za karę została wpędzona do izolatki, gdzie spędziła kilka dni wraz ze swoją matką, która umieszczona została tam już wcześniej. Podczas jej zamknięcia, Zabłąkany Omen zmarł, lecz jego śmierć nie była bezpośrednio powiązana z atakiem uczennicy – co jednak nie powstrzymało największych plotkarzy od robienia swojego. W obozie szepczą, że Kocankowa Łapa przynosi pecha i nieszczęście. Jej drugi mentor, wybrany po srebrnym kocurze, stracił wzrok podczas wojny, co tylko podsyca te domysły. Na szczęście nie wszystko, co dzieje się w klanie jest złe. Ostatnio do ich żłobka zawitała samotniczka Barczatka, która urodziła Wilczakom córeczkę o imieniu Trop – a trzy księżyce później narodził się także Tygrysek (Oba kociaki są do adopcji!).

W Owocowym Lesie

Straszliwy potwór, który terroryzował społeczność w końcu został pokonany. Owocniaki nareszcie mogą odetchnąć bez groźby w postaci szponów sępa nad swoimi głowami. Nie obeszło się jednak bez strat – oprócz wielu rannych, życie w walce z ptakiem stracili Maślak, Skałka, Listek oraz Ślimak. Od tamtej pory życie toczy się spokojnie, po malutku... No, prawie. Jednego z poranków wszystkich obudziła kłótnia Ambrowiec i Chrząszcza, kończąca się prośbą tej pierwszej w stronę liderki, by Sówka wygnała jej okropnego partnera. Stróżka nie spodziewała się jednak, że końcowo to ona stanie się wygnańcem. Zwyzywała przywódczynię i zabrała ze sobą trójkę swych bliskich, odchodząc w nieznane. Na szczęście luki szybko zapełniły się dzięki kociakom, które odnalazły dwa patrole – żłobek pęka w szwach ku uciesze królowej Kajzerki i lekkim zmartwieniu rządzących. Gęb bowiem przybywa, a zwierzyny ubywa...

W Betonowym Świecie

nastąpiła niespodziewana zmiana starego porządku. Białozór dopiął swego, porywając Jafara i tym samym doprowadzając swój plan odwetu do skutku. Wieści o uwięzionym arystokracie szybko rozeszły się po mieście i wzbudziły ogromne zainteresowanie, powodując, że każdego dnia u stóp Kołowrotu zbierają się tłumy, pragnąc zmierzyć się na arenie z miejską legendą lub odpłacić za dawno wyrządzone szkody. Białozór zdołał przekonać samego Entelodona do zawarcia z nim sojuszu, tym samym stając się jego nowym wasalem. Ci, którzy niegdyś stali na czele, teraz są ścigani – za głowy Bastet i Jago wyznaczono wysokie nagrody. Byli członkowie gangu Jafara rozpierzchli się po całym mieście, bezradni bez swojego przywódcy. Dawna potęga podzieliła się na grupy opowiadające się po różnych stronach konfliktu. Teraz nie można ufać nawet dawnym przyjaciołom.

MIOTY

Mioty


Znajdki w Owocowym Lesie!
(jedno wolne miejsce!)

Znajdki w Klanie Klifu!
(jedno wolne miejsce!)

Zmiana pory roku już 14 września, pamiętajcie, żeby wyleczyć swoje kotki!
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Mirtowe Lśnienie x Pchełkowa Łapa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Mirtowe Lśnienie x Pchełkowa Łapa. Pokaż wszystkie posty

08 sierpnia 2025

Od Mirtowego Lśnienia CD. Pchełkowej Łapy

— Jasne — mruknął do niej w odpowiedzi, nie odwracając głowy, lecz kątem oka dostrzegając jej skupiony wyraz pyska. W świetle przesączającym się przez liście jej bursztynowe oczy błyszczały, jakby płonęły od środka. — Nawet jeśli niczego nie złapiesz, to przynajmniej powtórzysz sobie skradanie oraz pozycję łowiecką.
Rudzielec ruszył pierwszy, przemykając z gracją między wysokimi paprociami, których rozłożyste liście drżały lekko od podmuchów wiatru. W powietrzu unosił się zapach mokrej kory i zgniłych liści, typowy dla głębokich ostępów lasu po deszczu. Wilgoć była wyczuwalna pod łapami – miękki mech uginał się cicho pod ciężarem kociego ciała, a ściółka, przesiąknięta wodą, delikatnie syczała pod naciskiem pazurów.
Mirtowe Lśnienie nie oglądał się za siebie, choć słyszał ciche stąpnięcia Pchełkowej Łapy, która z determinacją starała się dotrzymać mu kroku. Jej oddech był płytki, niespokojny – jakby lęk i ekscytacja ścigały się w jej klatce piersiowej. Szli w stronę najbardziej zalesionej części terytorium Klanu Klifu, gdzie wysokie dęby i sękate sosny gęsto splatały korony, pozostawiając na ziemi jedynie pojedyncze smugi światła. Ich świat stopniowo zmieniał barwy – ze złocistozielonych w głęboko szmaragdowe, a potem niemal czarne od gęstniejącego cienia.
Ściółka stawała się chłodniejsza, a zapach sosen mieszał się z zapachem porostów i starych, butwiejących konarów. Wśród drzew panowała cisza, ale nie była to cisza martwa – raczej skupiona, pełna ukrytego życia. Gdzieś daleko rozległo się pohukiwanie jakiegoś gołębia, a potem wszystko znowu przycichło.
Mirtowe Lśnienie uniósł lekko uszy, nasłuchując.
Wciąż dziwnie było mu kogoś trenować. Jeszcze niedawno sam był podopiecznym – zbyt młody, zbyt porywczy, z sercem pełnym pytań i niepewności. Teraz to on miał być tym, który prowadzi. To on miał być przykładem. Ciężar tej roli ciążył mu na łopatkach niczym mokry mech, przyklejający się do sierści po deszczu. A jednak... cieszył się, że jakoś dotarł do tego etapu.
I choć nie mówił o tym głośno, chciał być dla Pchełki jak najlepszym mentorem. Nie tylko nauczycielem, ale kimś, kto stanie przy niej, gdy inni odejdą. Kimś, kto nie tylko oceni, ale też poprowadzi przez wszystkie potknięcia, wszystkie chwile słabości.
Mimo to gdzieś pod powierzchnią cierpliwości tliła się w nim obawa.
Jak długo będzie w stanie powstrzymywać samego siebie przed ostrymi komentarzami, które nasuwały się zbyt łatwo? Zbyt znajomo? Klan potrzebował wojowników silnych, pewnych siebie. Nie tych, którzy pozwalają sobą pomiatać. A jeśli Pchełka w porę nie zrozumie, że nie może robić z siebie popychadła… cóż, świat nie będzie dla niej łaskawy. Las nie zna litości.
— Patrz, t-tam! To k-kos! — Cichy, lekko zdyszany głos kotki wyrwał go z zamyślenia.
Zatrzymał się bezszelestnie i spojrzał w kierunku, który wskazywała szylkretka. Pomiędzy korzeniami starego buka, którego pień porastała gruba warstwa zielonkawego mchu, kręcił się niewielki ptak. Jego czarne pióra błyszczały w smugach światła jak nocna woda, a każdy jego ruch był nerwowy, nieskoordynowany, jakby cały był spleciony z napięcia.
Kos dziobał mech z determinacją, poszukując ukrytych larw i chrząszczy, zupełnie nieświadomy obserwujących go oczu.
— Masz czujne oko — szepnął Mirtowe Lśnienie, nie kryjąc nuty uznania w głosie. — Spróbuj go teraz złapać, dobrze?
Pchełka niepewnie skinęła głową, po czym przyjęła postawę łowiecką. Jej drobne łapy sunęły po igliwiu jak cień, ledwo poruszając powierzchnię leśnej podłogi. Mech nie zadrżał, liście nie zaszeleściły – szara kotka była cicha, trochę jakby zrosła się z lasem.
Mirtowe Lśnienie obserwował ją w napięciu, niemal wstrzymując oddech. Każdy jej ruch był jak pierwszy krok na kruchym lodzie. Ciało miała opuszczone nisko, ogon sunął tuż nad ziemią. Dobrze. Choć w jej łapkach było widać niepewność, wahanie, jakby każdą decyzję musiała ważyć podwójnie.
I wtedy... coś się zmieniło.
Jakby z jej barków spadł niewidzialny ciężar. Oddech się uspokoił, kroki nabrały pewności. Las zadrgał delikatnie, gdy ruszyła do ataku. Między łapami przemykały jej drobne gałązki i szyszki, których nawet nie dotykała. Jakby widziała drogę nie tylko oczami, ale całym ciałem.
Każdy mięsień w jej ciele drżał gotowością.
Skoczyła.
W powietrzu wyglądała jak cień – smukła, skupiona, niewidzialna dla ofiary. Jej ciało przecięło powietrze niczym strzała.
Rozległ się krótki trzepot skrzydeł, suchy jak trzask gałęzi. A potem... cisza. Kurz opadł. Mech zadrżał jeszcze przez chwilę jakby wstrząśnięty wydarzeniem.
Pchełka stała z szeroko otwartymi oczami, trzymając w zębach bezwładne ciało kosa. Jej boki unosiły się i opadały w szybkim rytmie, a powietrze wokół niej wydawało się gęstsze, cięższe – jakby las sam wstrzymał oddech.
— Udało ci się — powiedział cicho Mirtowe Lśnienie, podchodząc do niej powoli. W jego głosie była mieszanka dumy i ulgi – jakby przez moment zapomniał, że sukcesy są możliwe. — Nieźle, naprawdę. O wiele lepiej niż się spodziewałem.
Kotka podniosła na niego wzrok. Jej oczy lśniły, pełne zaskoczenia i niepewnej radości.
— Myślałam... że zawiodę — wyznała cicho, odkładając ptaka przed siebie, jakby wciąż nie wierzyła, że naprawdę go złapała.
— I pewnie jeszcze nie raz ci się to zdarzy — odparł szorstko, ale bez złości. — Ale dziś? Pokazałaś mi, że potrafisz.
Kocur przeciągnął się leniwie, pozwalając napięciu spłynąć z mięśni. Powietrze było ciężkie od wilgoci, a gdzieś wysoko, wśród liści, wiatr zaszumiał donośnie.
Po chwili usłyszał szelest – znajomy, przytłumiony.
Mysz.
Dźwięk przemieszczającego się zwierzątka był ledwo słyszalny, ale wyraźny dla doświadczonego ucha. Mirtowe Lśnienie obrócił się w kierunku dźwięku i dostrzegł ruch w podszyciu – maleńkie drgnięcie paproci, cienki ogonek znikający między mchami. Dzieliło ich zaledwie kilka długości ogona.
Napiął mięśnie. Wycelował. Skoczył.
Zwierzę nawet nie zdążyło uciec — ogłuszył je precyzyjnym ciosem, po czym szybkim ruchem zębów zakończył jego życie i obrócił się w stronę Pchełki.
— Widziałaś to? — zapytał, odwracając się do niej na moment, lecz jego głos pozostał spokojny, pozbawiony triumfu. — Wykonując pewne, zdecydowane ruchy możemy oszczędzić sobie stresu, a także i czasu. Musisz działać pewniej. Nie tylko przy polowaniu, ale też i podczas walki.
Jego wzrok na chwilę przyciemniał.
— Czasem lepiej jest maskować strach. Twój przeciwnik nie może wyczuć, że go odczuwasz. Nie może wiedzieć, że ma nad tobą przewagę. Bo jeśli to zrozumie... wykorzysta to bez wahania.
Pchełkowa Łapa wpatrywała się w niego przez dłuższą chwilę, jej zielone oczy były jak dwa małe ogniki pełne sprzecznych emocji. W końcu kiwnęła głową. Nie było w tym ruchu pewności – bardziej posłuszeństwo albo bezradność.
Mirtowe Lśnienie nie skomentował tego. Odwrócił się i ruszył powoli w stronę obozowiska. Stawiał kroki ostrożnie, choć cicho, czując, jak napięcie po treningu opuszcza jego ciało. W miarę jak oddalali się od zagajnika, krajobraz stawał się coraz bardziej otwarty – drzewa rosły rzadsze, a wiatr zyskał na sile, smagając ich futra jakby z zamiarem wypłoszenia ich z lasu.
Za nim, Pchełkowa Łapa dreptała dzielnie, z zębami zaciśniętymi na upolowanym kosie. Jej ogon, choć wciąż uniesiony, lekko drżał od zmęczenia.
— C-co będzie, jeśli mi się n-nie uda? — zapytała nagle, jej głos drżał jak młody listek na wietrze, zduszony, ale nie na tyle, by Mirtowe Lśnienie go nie usłyszał. — Jeśli nie potrafię działać pewnie?
Dogoniła go, a potem zaczęła desperacko próbować utrzymać jego tempo, jakby sam dystans między nimi był czymś więcej niż fizyczną odległością. Jakby bała się, że jeśli za bardzo się oddali, już nie wróci.
Mirtowe Lśnienie nie odwrócił głowy. Szedł przed siebie, uszy miał nieco odchylone do tyłu – nie po to, by ją zignorować, ale by lepiej słyszeć. Czuł na sobie jej spojrzenie – pytające, niepewne, może nawet błagalne. I coś jeszcze. Coś, co złośliwa część jego umysłu nazwała wyrzutem. Jakby obwiniała go za to, że nie potrafi wydobyć z niej odwagi, że nie potrafi jej nauczyć, jak być kimś silnym.
Nie odpowiedział od razu. Nie wiedział, co powiedzieć. Słowa, które nosił w sobie, wydawały się albo zbyt ostre, albo zbyt puste. A żadnych z nich nie chciał jej ofiarować. Zwolnił krok.
Dopiero wtedy poczuł, jak chłód wdziera się w jego sierść. Mróz nie był silny, ale był uporczywy, jak ciernie jeżyn oplatające ogon. Niebo przesłoniły ciężkie chmury – stalowe, bezkształtne, przypominające wielkie rozlane plamy. Wiatr przeszywał las coraz głębiej, szeleszcząc trawami i niosąc ze sobą zapowiedź deszczu. Była końcówka już tej łagodnej Pory Opadających Liści. Ale tego dnia czuło się już pierwszy szept Pory nagich Drzew.
Kątem oka spojrzał na Pchełkę. Szła obok niego, nie spuszczając z niego wzroku. Jej spojrzenie wciąż było pytające. Wciąż czekała. I właśnie to czekanie – ta cicha nadzieja – sprawiło, że w końcu się odezwał.
Wydobyło się z niego ciche, ciężkie westchnięcie.
— Ja nie jestem do końca pewien — wykrztusił, nie patrząc na nią. W jego głosie nie było ani stanowczości, ani ciepła. Było zmęczenie. Jakby mówił coś, co sam musiał usłyszeć wiele księżyców temu, a nigdy nie usłyszał. Poprowadził wzrok w bok, w stronę poszarpanego widnokręgu, gdzie dalekie wzgórza ginęły pod ciężarem niskich chmur.
— Musisz próbować. Czasem tyle wystarczy.
Zamilkł na moment, pozwalając, by las przemówił za niego. Szum liści, stukot oddalonego dzięcioła, skrzypienie gałęzi.
— Są sytuacje, które wymagają od nas asertywności. Odwagi, która nie bierze się z braku strachu, ale z decyzji, że i tak zrobisz to, co trzeba.
Zatrzymał się i dopiero teraz spojrzał jej w oczy.
— Nie każdy, kto do ciebie się uśmiecha, chce twojego dobra. I nie każdy wróg będzie na ciebie warczał. Czasem trzeba myśleć. Czasem trzeba poczuć. Ale w końcu musisz zdecydować sama.
Spojrzał na rysujące się w oddali wejście do obozu.
— Gdy czujesz zwątpienie… zatrzymaj się na chwilę. Przemyśl sytuację. I zdecyduj, co zrobisz. Nawet jeśli się boisz.
Pchełkowa Łapa nie odpowiedziała. Ale po chwili znowu ruszyła za nim, jej kroki były spokojniejsze, cichsze… może trochę pewniejsze. A może to tylko on chciał w to wierzyć.

***

Poranek nadszedł niemal niezauważenie, cicho i bez zapowiedzi, jakby sam las próbował jeszcze przez chwilę pozostać w objęciach nocy. Powietrze było przenikliwie chłodne, przesycone wilgocią, która osiadała srebrzystą warstwą rosy na liściach i nagich gałęziach. Niebo przybrało odcień wyblakłego popiołu, a sunące leniwie obłoki przypominały rozciągnięte pasma dymu po dawno wygasłym pożarze. Zimny wiatr przemykał przez obozowisko niczym duch – cichy, lecz niepokojąco obecny.
Klan powoli budził się do życia. W głębi obozu rozległo się ziewnięcie jakiegoś młodzika, gdzie indziej kotka przeciągała się ospale przy gnieździe ze zdobyczą. Mirtowe Lśnienie, leżący na posłaniu z mchu i wysuszonej paproci, uchylił powieki. Jego bursztynowe oczy błysnęły przez chwilę w bladym świetle świtu, lecz szybko zgasły, jakby rzeczywistość nie była warta uwagi.
Choć przespał całą noc – snem głębokim, pozbawionym koszmarów czy natarczywych myśli – czuł się, jakby przez jego ciało przetoczyło się stado borsuków. Było w nim zmęczenie, którego nie potrafił nazwać. Nie fizyczne – to nie łapy czy grzbiet odmawiały posłuszeństwa – lecz coś głębszego. Ciężar, który nosił w sobie od wielu księżyców, dziś zdawał się szczególnie nieugięty. “Może to wina pogody” – pomyślał ponuro, zerkając w kierunku szarego nieba – “A może po prostu coś we mnie pękło”.
Negatywne myśli zaczęły sączyć się do jego umysłu jak mroźna woda przez szczeliny lodu. Cichy syk wewnętrznego głosu, tego, który odzywał się rzadko, ale z zawsze niepokojącą pewnością, rozlał się echem po jego świadomości: “Po co się starasz? Co to wszystko zmienia?”. Zignorował go, tak jak robił to wiele razy wcześniej, choć wiedział, że to tylko odwlekanie nieuniknionego.
Z westchnieniem, które rozproszyło parę unoszącą się spod jego pyska, przeciągnął językiem po zmierzwionym futrze na karku. Szorstkie, nieco przesuszone włosy zadrżały pod dotykiem. Potrzebował porządnie się wyczyścić… ale i na to brakowało mu dziś sił.
W końcu podniósł się ospale, przeciągnął łapy przed siebie i ruszył w stronę sterty ze zdobyczą. Ściółka pod jego łapami była wilgotna i zimna jakby samo podłoże w drzemkę. Zastanawiał się, co dziś zje – jeśli w ogóle zje cokolwiek. Pora Nagich Drzew była bezlitosna, a zdobycz coraz rzadsza. Nie miał wielkich oczekiwań, ale widok kilku wychudzonych ptaków i pary przemarzniętych myszy i tak zdołał go rozczarować. Mimo wszystko wyciągnął jedną – wyglądała na w miarę świeżą.
Złapał ją w pysk i odszedł nieco na bok, by usiąść samotnie przy wodospadzie, skąd miał widok na rozciągające się poza granicami klanowego życia morze – teraz zaskakująco smutnawe, jak gdyby nawet ten majestatyczny widok, który zawsze wprawiał go w zaskoczenie, stracił swoje dotychczas wyraźne piękno.
Kęs był twardy, zimny. Mięso rozpadało się w pysku, ale pozbawione było tego soczystego, ciepłego smaku, do którego tak bardzo tęsknił. Jedzenie smakowało tak, jak się czuł – nijak. Nie było odrażające, ale też nie dawało satysfakcji. Przynajmniej nie czuł, jakby właśnie pożarł wronią karmę.
Gdy skończył posiłek, oblizał pysk z metodyczną dokładnością, przeciągając językiem po wargach aż do kącików pyska, jakby chciał zmyć z siebie nie tylko resztki mięsa, ale i cały ten poranny marazm. Ziewnął przeciągle, odsłaniając rząd ostrych zębów, po czym przymrużył oczy i uniósł wzrok ku wejściu do żłobka. Od jakiegoś czasu nie zaglądał do Półślepego Świstaka aż tak często… Miał nadzieje, że kiepska pogoda i wyraźny brak zdobyczy nie odbił się na kotce jakoś szczególnie, jednak znał ją i wiedział, że liczył teraz na niemożliwe.
Niechętnie przeniósł spojrzenie w stronę uczniowskiego legowiska – jaskini wypełnionej posłankami, teraz jeszcze bardziej szarą, niż zwykle. Przez moment tylko siedział, nieruchomy, jakby próbował wynegocjować sam ze sobą chwilę ciszy więcej. Wiedział doskonale, że jego obowiązki nie znikną tylko dlatego, że jego nastrój temu przeczy. Miał uczennicę. Miał być mentorem. A jednak myśl o wydostaniu się ze względnego ciepła obozu i zmierzeniu się z surową aurą Pory Nagich Drzew sprawiała, że nawet jego ogon oklapł z rezygnacją.
Może i miał ochotę zaszyć się znów w legowisku, pozwolić ciału zwinąć się w ciasny kłębek, schować nos pod ogonem i udawać, że świat zewnętrzny nie istnieje. Ale... może właśnie to był moment, by się rozruszać. Może tego właśnie potrzebował, by z jego pyska znikł skwaszony wyraz...?
Bez głębszego namysłu wstał i ruszył w stronę legowiska uczniów. Kroczył powoli, ostrożnie, jakby sam nie był pewien, czy chce tam dotrzeć. Przemknął obok wciąż zaspanych wojowników, których oddechy unosiły się w powietrzu drobną mgiełką. Kątem oka był w stanie dostrzec wyrazy ich pyszczków. Niektórzy byli wyraźnie niezadowoleni, tak jak i on, a inni poszukiwali pozytywów, niby zatraceni w cichej nadziei.
Dotarł do uczniowskiego legowiska. Wewnątrz panowała duszna cisza, przerywana tylko odgłosami cichych pomruków i drapania pazurów o mech. Po chwili jego spojrzenie padło na znajomą sylwetkę – drobną, zwięzłą, z krótkim, uroczym ogonkiem. Pchełkowa Łapa leżała zwinięta w ciasny kłębek; jej bok unosił się rytmicznie w spokojnym śnie.
Mirtowe Lśnienie uśmiechnął się pod nosem, cicho i bez przekonania, po czym ostrożnie przemknął między legowiskami, unikając nadepnięcia ogonów i łap. Kiedy stanął nad swoją uczennicą, pochylił się i delikatnie szturchnął ją łapą w bok.
— Mmm... je...sz...cze mo…mencik... — wymruczała przez sen, podnosząc lekko głowę i półprzytomnym spojrzeniem próbując skupić na nim wzrok, zanim jej łebek z powrotem opadł na posłanie, jakby ciężar snu był zbyt wielki, by go odrzucić.
Rudy wojownik zamrugał, rozbawiony. Jego wibrysy zadrgały lekko, a ogon poruszył się w cichym uderzeniu. Czy on też tak się zachowywał? Spróbował przypomnieć sobie swoje własne poranki z czasów, gdy był uczniem. Judaszowocowy Pocałunek, teraz Judaszowcowa Gwiazda zwykle budził go na poranne treningi. A mimo to... nie potrafił sobie przypomnieć, czy też przeciągał każdą chwilę snu, błagając go o jeszcze parę oddechów ciszy.
Z lekkim uśmiechem ponownie pochylił się nad Pchełkową Łapą i szturchnął ją nieco mocniej. Tym razem jej ciało zadrżało w reakcji, mięśnie naprężyły się pod futrem – była już przebudzona, choć starała się jeszcze udawać. Po kilku uderzeniach serca uniosła łeb, a jej zielone oczy rozwarły się szeroko, błyszcząc świeżą energią. Spojrzała na niego z mieszanką zaskoczenia i podekscytowania.
— Wstawaj, wstawaj — zamruczał łagodnie. — Przyda ci się jakiś trening, mam rację? Mam. Więc chodź, szkoda tracić czasu.
W głębi serca czuł, że choć chłód nie odpuszczał, a jego myśli wciąż były ciężkie jak przemoczone mchy, może – tylko może – ten dzień nie będzie aż tak bezbarwny, jeśli spędzi go w towarzystwie kogoś, kto jeszcze widzi w każdej chwili coś wartego odkrycia.
Pchełkowa Łapa prędko się przeciągnęła, po czym kilka razy przejechała językiem po zmierzwionym futrze na karku. Ostrożnie wyminęli wciąż śpiących uczniów, po czym ruszyli po wilgotnej ściółce w stronę tunelu, prowadzącego do wyjścia z obozowiska.
Tereny Klan Klifu były… inne, od tego, co znał. Trudno było dostrzec śnieg, ten, który nie raz objawił mu się poprzedniej Pory Nagich Drzew. Gdzieniegdzie leżało brązowo-szare błoto, które w rudym wojowniku wywoływało jedynie gorzkie uczucie niechęci oraz obrzydzenia. Przejechał łapą po zamarzniętym gruncie, niby sprawdzając, czy nie jest to przypadkiem błotna pułapka.
— Podłoże jest albo mokre, albo twarde, ale nieodpowiednie, do ćwiczenia walki — mruknął do Pchełkowej Łapy. — Ale to nic. Myślę, że i tak nie chciałabyś ze mną walczyć, więc… Mogę tylko powiedzieć, że masz szczęście.
Pchełkowa Łapa nie skomentowała, zamiast tego rozejrzała się po przyprawionych mrozem terenach; Jej uszy lekko poruszały się na wietrze.
— Hm… Cóż, niestety, chyba na nic nie uda mi się wpaść — kontynuował wojownik. — Pchełkowa Łapo, jest może coś, co sama chciałabyś przećwiczyć?

<Pchełkowa Łapo?>

[2698 słów]

[przyznano 27%]

02 sierpnia 2025

Od Pchełkowej Łapy CD. Mirtowego Lśnienia

Była skończonym tchórzem. Powinna się nazywać Nerwowa Łapa albo Tchórzliwa Łapa. Nie nadawała się na wojownika. Co jej po umiejętnościach, jeśli brakło ducha walki? Klan Klifu zmierzył się z Klanem Wilka. Pchełka została w obozie, matka ją odesłała. Pewnie Jastrząb czuła, że jej córka będzie tylko zawadzać albo że da się łatwo zabić.Szylkretka będąc w bezpiecznym obozie leżała skulona na kępce mchu w uczniowskim legowisku. Płakała, wciągając gila nosem, dławiąc się łzami i wyrzutami sumienia. Nie pomogła, nie poszła na wojnę, zbyt się bała. Lękała się śmierci, odniesienia ran, stracić łapę… mogła próbować usprawiedliwiać swoje czyny. Nie ukończyła nadal szkolenia, więc teoretycznie i tak na nic by się nie przydała. Umiała jednak walczyć, znała dużo chwytów, była zwinna i czujna. A mimo to… dwójka z uczniów poszła, Gołębia Łapa oraz Astrowa Łapa. W odróżnieniu od niej były odważne, nie bały się śmierci za klan, honorowej i wspaniałej. Każdy wojownik marzył, by zginąć, broniąc tego, co kocha. Pchełka w głębi serduszka podziwiała kotki zdecydowanie za poświęcenie, jakim się wykazały. Powinny zostać mianowane albo dostać jakieś przywileje. W końcu reszta uczniów nie zdecydowała się pójść. Wybrali życie, bezpieczeństwo własne ponad klanu.
Klifiaki przegrały, utraciwszy teren Czarnych Gniazd. Pchełkowa Łapa, dowiedziawszy się o tym, wcale się nie zmartwiła. To tylko kawałek terenu… zawsze przecież mogli stracić wszystko i zostać ich jeńcami.
Zmarła Liściasta Gwiazda ich liderka, wzór do naśladowania, nawet jeśli niektórzy wątpili w jej umiejętności. Koty pochowawszy kotkę, pod nosami wymawiały własne modlitwy, być może ostatnie słowa ku czci poległej. Pozostałe koty, które zmarły wskutek walk, również zostały pogrzebane według tradycji. Bliscy ich opłakiwali, Klan będzie o nich pamiętał oraz ich poświęceniu.
Pchełkowa Łapa pomagała przy pogrzebach. Kopać dół, później przysypać. Miała wyrzuty sumienia i z nadzieją, że odpokutuje, bardzo przykładała się do tego zadania. Następnie pomagała nosić medykom zioła od rannego do rannego.
Kiedy jednak przez próg obozu weszła jej matka, cała we krwi, a właściwie została wniesiona, zamarła. Jakby łapy odmówiły jej posłuszeństwa, przewróciła się, klapiąc tyłkiem o zimną skałę. Kotka była nieprzytomna, bardzo poraniona. Jej sprawna przednia łapa pełna była łysych miejsc po wyrwanej sierści, krwi, oblepionej pajęczynami. Robiła się sina, jakby miała zaraz odpaść. Koteczka widząc obraz nędzy i rozpaczy powracających kotów, nie mogła wytrzymać i poszła zwymiotować na bok. Jastrzębi Zew była w opłakanym stanie tak jak Źródlana Łuna i pozostałe koty. Pchełce serce się krajało, a wyrzuty sumienia powróciły ze zdwojoną siłą.
Kiedy troszkę ochłonęła, a łzy wyschły, ruszyła do nory medyków. Jastrząb leżała pod ścianą, wyglądała na martwą, jednak jej klatka piersiowa powoli unosiła się, oraz opadała. Pchełka podeszła cicho, powoli, a nowa porcja łez zakręciła się w zielonych oczach.
– M-Mamo… – szepnęła. – P-Przepraszam…
Położyła się obok szylkretki, dotykając pyszczkiem jej boku. Jastrząb wzdrygnęła się.
– O-Odejdź stąd – szepnęła słabo. – Chcę być sama.
Pchełka mogła przysiąc, że słyszała, jak jej serce łamie się wpół. Chociaż powinna zrozumieć matkę, która mogła obwiniać się za porażkę Klanu Klifu, jej wciąż dziecięcy umysł pomyślał, że kotka ją odtrącała. Wstała więc chwiejnie i z płaczem odeszła. Kierując łapy ku legowiskom uczniów, minęła się z Pikującą Jaskółką, która, Pchełka mogłaby przysiąc, uśmiechnęła się do niej bardzo, bardzo brzydko. Jakby bezgłośnie mówiła do niej: “Wygrałam ten wyścig”, a w jej oczach był triumf. Górowała nad kotką i bezgłośnie śmiała jej się w twarz.

~*~

Siedziała w swoim legowisku do następnego ranka. Nie ruszyła się nawet o krok. Nie zjadła kolacji, nie wyczyściła futra. Leżała na mchu, patrząc się w ścianę. Pewnie spędziłaby tak resztę życia, gdyby nie spokojny, beznamiętny głos, który rozległ się w uczniowskim legowisku.
– Cześć, Pchełkowa Łapo. Zwą mnie Mirtowe Lśnienie. To ja przejmę Twoje szkolenie.
Spojrzała się na niego jak spłoszona zwierzyna. Mirtowe Lśnienie…? Czyż nie był on synem Judaszowcowego Pocałunku? Chwila… teraz już Judaszowcowej Gwiazdy. Uczennica spięła się na samą myśl, że będzie ją uczyć ktoś tak ważny. Syn lidera, pewnie jego zaufany kot, od którego opinii na jej temat będzie zależała przyszłość Pchełki w klanie. Przełknęła ślinę.
Kocur na pewno poznał po niej piętno, jakie odcisnęła wojna i jej niesprawna matka. Po chwili ciszy, gdy wydusiła z siebie przywitanie, kocur kontynuował:
– Mam nadzieję, że nasz wspólny trening przyniesie ci coś dobrego – powiedział spokojnie, po czym chrząknął cicho. – Ale najpierw… opowiedz mi, co już potrafisz. Co sprawia ci trudność? Od tego zaczniemy, dobrze?
"Wszystko. Ja sprawiam trudność." Były to pierwsze myśli, jakie pojawiły się w jej głowie po słowach kocura. Podwinęła łapy pod siebie, odwracając wzrok. Rzadko rozmawiała z innymi kotami, nie była w tym wprawiona. Nie potrafiła ukryć własnych uczuć czy trosk, by sprawiać wrażenie kogoś, kim nie była.
Długą ciszę przerywały ich oddechy i głosy innych kotów w tle, które krzątały się po obozie. Pchełka miała w głowie plątaninę myśli. Co ona potrafiła? Kopać groby? Czyścić legowiska? Przynosić starszym posiłek?
– O-och… um… – szepnęła, a jej głos był chrapliwy od długiego milczenia. Odchrząknęła. – Um-miem otwierać kraby…i t-trochę walczyć, a-ale nie jestem… N-Nie jestem…s-silna – wydukała.
– Ach – mruknął. – W takim razie powinniśmy przećwiczyć walkę. Co ty na to?
Poruszyła wąsami.
– O-okej – odpowiedziała cicho.
Rudy odwrócił się i ruszył ku wyjściu, a gdy nie usłyszał za sobą kroków, spojrzał przez ramię.
– Chodź – powiedział cicho. – Znajdziemy miejsce, gdzie będzie spokojnie.
Pchełka dźwignęła się z posłania na polecenie kocura. Nowa rzeczywistość to i nowa rutyna. Mirtowe Lśnienie został jej mentorem, a Pchełce pozostawało się z tym pogodzić. Część jej była ciekawa, jaki kocur był, jak się będzie zachowywał na treningach, czy będzie tak wymagający, jak Jastrząb i surowy?
Szła kawałek za nim, patrząc na puchatą rudą kitę. Obejrzała się na swój krótki ogonek. Też by chciała mieć taki długi ładny ogon...
Dotarli na plażę, a szum morza uspokajał nawet najbardziej skołatane myśli. Pchełka wciągnęła słone powietrze w płuca. Spojrzała na nowego mentora, nie wiedząc, co ma robić. Nie znała go i nie chciała go niczym przypadkiem wyprowadzić z równowagi.
– Pamiętaj – zaczął spokojnie – nie walczysz ze mną. Uczysz się. Jeśli się przewrócisz, nie oznacza to porażki. To tylko kolejny ruch w drodze do zrozumienia własnej siły.
Pchełkowa Łapa zamrugała zaskoczona. Ton kocura był spokojny, zrównoważony i kojący jak szumiące morze. Nie wyczuła w jego poleceniach ani odrobiny surowości, jaką znała do tej pory.
– Pierwsze ćwiczenie. Spróbuj mnie przewrócić. Użyj wszystkiego, co znasz – ruchu, wagi, zaskoczenia. Tylko bez pazurów, mhm? – Mrugnął do niej lekko, próbując, choć na moment rozluźnić odczuwalne napięcie.
Poruszyła wąsami, widząc, jak kocur puszcza jej oczko, co to było? Czemu to zrobił? Pogrzebała łapą w piasku, zastanawiając się nad strategią. Był od niej większy i bardziej doświadczony, ale może...
– Mhm. – Skinęła głową, rozumiejąc polecenie.
Nie chciała używać pazurów, nigdy tego nie robiła. Jastrząb kilka razy wytykała jej, że ją lekceważy i nie bierze treningów na poważnie.
Wzięła wdech i zaczęła krążyć wokół kocura. Teren nie pozwalał jej za bardzo się ukryć, tak więc pozostawał atak od frontu lub boku.
Napięła mięśnie i ruszyła szybko na bok kocura. Niestety, na jej drodze wyrósł kamień, o który się potknęła i przewróciła. Wzniecał obłoczek piaskowego pyłu. Mirtowe Lśnienie podszedł do niej, zatrzymując się dwie długości ogona od niej. Kotka wypluła piach z pyska.
– Nic Ci nie jest? – zapytał po chwili ciszy kocur.
Pchełka chciała zapaść się pod ziemię. Zniknąć, uciec stąd najlepiej by okryć się kocem wstydu. Pierwszy trening i taka gapa…
Podniosła się z ziemi i otrzepała sierść, unikając patrzenia na mentora. Gdyby była krabem, to by zakopała się w piachu po wsze czasy.
– Nie... – mruknęła, oglądając swoje łapy. – Nie wyszło mi.
– Każdy się potyka – powiedział łagodnie, siadając naprzeciw niej. – Różnica między wojownikiem a resztą polega na tym, że wojownik wstaje… i próbuje znowu. Tyle razy, ile trzeba.
Przerwał, by móc przejechać językiem po zmierzwionym futrze na karku.
– Po prostu spróbuj ponownie. I nie poddawaj się za szybko.
Kotka słuchała go uważnie. Był taki inny od Jastrząb. Przypominał jej trochę Pietruszkę, która też traktowała ją z taką łagodnością.
Ciężko jej było uwierzyć, że każdy się potyka. Przecież widziała w obozie koty idealne, które z gracją wykonywały swoje obowiązki i nic nie wypadało im z łapek. Żadne źdźbła trawy nie odważyły się wejść im do nosa czy kleszcz ugryźć i napić się krwi.
Nie skomentowała jego wypowiedzi. Przyjęła ją do siebie, biorąc głęboki wdech. Skoro miała spróbować ponownie, to się bardziej postara.
Podniosła się szybko z piachu na równe cztery łapy, chcąc wykorzystać różnicę w ich położeniu. Kocur siedział, ona wstała, a mimo to był dwie długości ogona dalej. Napięła ponownie mięśnie, skacząc na niego najszybciej, jak umiała, uważając na ewentualne nowe kamyki po drodze. Chciała go przewrócić, zmusić do uskoku, cokolwiek co pozwoli jej zdobyć przewagę.
Mirtowe Lśnienie nie zdążył się nawet poruszyć, nim Pchełkowa Łapa zareagowała — błyskawicznie, niemal odruchowo. Jej ciało wzbiło się z piasku jak sprężyna, jakby wstyd i upadek dodały jej nowej siły.
Mentor, zamiast uskoczyć — jak mu podpowiadał instynkt — wybrał inny ruch. Obrócił się w ostatniej chwili bokiem, nisko przyciskając się do ziemi i pozwalając, by siła jej skoku zderzyła się nie z pełnym oporem, ale z kontrolowaną rotacją. Ich ciała otarły się o siebie, piach wzbił się lekko, a ona przetoczyła się za jego plecami, lądując znów na nogach – nieco rozkołysana, ale wciąż na łapach.
– Dobrze! – powiedział wojownik z uznaniem, obracając się szybko, ale bez poczucia pośpiechu. – Zaskoczyłaś mnie. Gdybyś miała nieco więcej siły w tylnych łapach, naprawdę mogłabyś mnie przewrócić. Masz chęć spróbować jeszcze raz?
Pchełka utrzymała równowagę, nie przewracając się. Sama sobie pogratulowała, bo rzadko zdarzało jej się wylądować na czterech łapach.
Słysząc pochwałę, poczuła, jak jej serce wali młotem. Tak po prostu, nawet go nie dosięgnęła, a mimo to on ją pochwalił? Dlaczego to zrobił?
Odwróciła zmieszana głowę. Udawała, że bardzo ciekawi ją spieniona woda na brzegu plaży.
– S-Spróbuję – odpowiedziała, a jej głos trochę się wahał.
Ponownie zaczęła krążyć wokół kocura, ostrożnie stawiając łapy i ważąc każdy krok. Słaby punkt, słaby punkt...
Widziała jak baczne spojrzenie kocura śledzi ją w jej staraniach. Postanowiła spróbować ponownie tego samego ruchu, uderzyć w bok kocura.
Wzięła rozbieg, udając, że biegnie od frontu, jednak długość zająca przed kocurem uskoczyła w bok, by go zaatakować. Niestety, poślizgnęła się na piachu i zamiast za bok, złapała zębami jego piękny, puszysty ogon.
Pchełkowa Łapa leżała na piachu, z pyskiem zaciśniętym na jego ogonie niczym młoda lisica.
Z pyska kocura wydobyło się głośne syknięcie, przesycone uczuciem parzącego bólu, po chwili jednak uspokoił się, by parsknąć cicho, jak gdyby prostota oraz skuteczność tego ruchu nagle stały się bardziej oczywiste, jakby były na wyciągnięcie łapy.
– Cóż – mruknął w końcu – to zdecydowanie nowa taktyka.
Kiedy w końcu uczennica wypuściła jego ogon i spuściła wzrok w piach, pokręcił łbem z lekkością.
– Wiesz, większość kotów potrzebuje sezonów, żeby wpaść na coś nieprzewidywalnego. Ty zrobiłaś to… przypadkiem. – W jego głosie tliła się nuta dumy. – A to znaczy, że potrafisz zaryzykować. Nieźle.
I znowu gapa! Tylko tym razem zrobiła mu krzywdę! Obśliniła tą piękną rudą kitę. Położyła po sobie uszy, kiedy puściła jego ogon. Pierwszy dzień i spaliła chyba każde możliwe pierwsze wrażenie. Czuła jak palą ją końcówki uszu. Kiedy dotarło do niej, że mentor ją pochwalił – znowu – jeszcze bardziej ją zapiekły.
Wstała z piachu, z którym już dzisiaj przytuliła się wystarczająco dużo razy. Spojrzała na mentora ze skruchą. Naprawdę było jej przykro.
– Ale j-ja zrobiłam Ci krzywdę – wydukała. – P-Przepraszam, Mirtowe Lśnienie.
Spuściła znowu wzrok. Pogrzebała łapą w piachu. To jest ten potencjał, o którym mówiła jej matka? Wszystko, co potrafiła to potykać się i atakować przypadkiem? Beznadzieja... miała cichą nadzieję, że Mirtowe Lśnienie nie odrzuci jej jako uczennicy i nie powie nic swojemu ojcu, nowemu Liderowi.
Mirtowe Lśnienie westchnął cicho, niemal bezgłośnie, i zbliżył się do niej, stając tuż obok, lecz nie za blisko. Spojrzał na jej opuszczony łeb, na drżące wąsy, na łapę rozgrzebującą piach jakby chciała wykopać w nim dół i zniknąć.
– Hej… – powiedział miękko, a jego głos, choć nadal głęboki, miał w sobie ciepło. – Spójrz na mnie, Pchełkowa Łapo.
Czekał. Nie wymuszał. Ale gdy w końcu uniosła wzrok, zobaczył w jej oczach cały ten kłębek emocji: lęk, wstyd, nadzieję, poczucie winy, wszystko, co kotłowało się w małym serduszku.
– Nic mi nie zrobiłaś – powiedział spokojnie. – Ledwo mnie zabolało. A nawet gdyby… to nie byłoby to nic, czego bym się nie spodziewał. Uczysz się. A kiedy się uczysz, nie zawsze trafiasz dokładnie tam, gdzie trzeba.
Nigdy jeszcze w swoim krótkim życiu nie spotkała się z takim traktowaniem. Czuła, jakby nie zasługiwała na takiego mentora, pomimo że było to ich pierwsze spotkanie. Mirtowe Lśnienie przykładał się, by przekazać jej wiedzę jak najlepiej, a zarazem delikatnie. Tak jakby wciąż była kociakiem, a nie prawie dorosłą kotką. Zresztą... pewnie było mu jej żal, stąd ta troska.
Kiedy jednak spojrzała mu w oczy po jego poleceniu, nie dostrzegła w nich ani grama litości. Bardziej kręcące się ciepło, subtelne wsparcie, tak jakby bardzo chciał, by mu zaufała i uwierzyła.
Na wzmiankę o tym, że go wcale nie bolało, pozwoliła sobie parsknąć pod nosem. No tak, nie miała tyle siły, by go nawet drasnąć.
Czuła obecność kocura, widziała, że nie naruszał jej przestrzeni osobistej. Nigdy nie spotkała tak wyrafinowanego kota. Widocznie dobre wychowanie zrobiło swoje. Mentor był obeznany w kocich sprawach, umiał obracać się w towarzystwie i do tego przekazywać wiedzę. Normalnie kot idealny, w odróżnieniu do niej. Jakby byli burzową chmurą i taką puszystą, zwiastującą piękny dzień.
– Dziękuję – szepnęła. - N-nie znasz mnie, a j-jesteś dla mnie taki dobry. To m-miła...odmiana.
Mówiła cicho, jakby gdzieś za rogiem miała czaić się Jastrząb, gotowa wyskoczyć i skrzyczeć córkę za tego typu aluzje.
Spojrzał na nią z lekkim zaskoczeniem.
– Cieszę się, że widzisz we mnie dobrego nauczyciela – miauknął. – Myślę, że zaraz możemy wracać do obozowiska, byś nabrała nieco sił. Ale za nim to zrobimy, moglibyśmy udać się na krótkie polowanie. Co ty na to?
Jej ogonek bezwiednie powędrował do góry w radosnym geście. Wyglądał jak u królika.
Pchełka kiwnęła głową, na znak zgody z mentorem. Poczekała, aż kocur wyznaczy kierunek marszu, by pójść za nim. Dotarli na tereny łowieckie, a uczennica wciągnęła głęboko powietrze. Wyczuła wróble, wiewiórki i chyba to były krety, które wyściubiały co jakiś czas nosa spod ziemi. Widziała, jak kocur się rozgląda.
– Czy ja też będę p-polować? – zapytała, zaglądając kocurowi przez ramię.

<Mirtowe Lśnienie? 💛>
Liczba słów: 2338

[przyznano 47%]

31 lipca 2025

Od Mirtowego Lśnienia do Pchełkowej Łapy

Jeszcze przed wojną pomiędzy Klanem Klifu a Klanem Wilka…

W pysku czuł metaliczny posmak, który przypominał mu krew i żółć, a jego gardło drapało niemiłosiernie, jakby każda próba przełknięcia była karą. Ostatniej nocy znów wymiotował. Najpierw tylko raz, potem drugi… a później nie zdołał już zasnąć. Każdy skurcz w brzuchu, każda fala mdłości wypełniała go paniką, której nie chciał — i nie umiał — nikomu pokazać.
Tunel prowadzący do jaskini, będącej legowiskiem medyczek znajdował się po prawej stronie od legowiska przywódcy — z zewnątrz wyglądało dość niepozornie, zwykła, szara jaskinia. Jednak gdy tylko Mirtowe Lśnienie wsunął się do środka, ogarnął go inny świat.
Ściany legowiska wykonane były z wysuszonej gliny, na której odciśnięto dziesiątki łapek — małych, dużych, niektóre jeszcze świeże, inne starte czasem. Czuć było zapach suszonych ziół: mięty, kocimiętki, lawendy i czegoś ostrego, piekącego w nos — może korzenia łopianu.
Pomieszczenie dzieliło się wyraźnie na dwie części. Po jednej stronie — posłania dla chorych, utkane z mchu i suchych liści, ułożone półksiężycem wokół ściany. Po drugiej — porządek medyczny: równe rzędy wysuszonych pęków ziół, poukładane w płytkich zagłębieniach wykopanych w glinie. Wszystko pachniało surowością i bezpieczeństwem.
W środku tunelu, z łapami umączonymi od pyłu kwiatowego i z zielskiem w pysku, krzątała się Ćmi Księżyc — wysoka, łagodna kotka o smukłych kończynach i sierści koloru jasnego srebra. Jej bursztynowe oczy rozjaśniły się na widok wojownika.
— Mirtowe Lśnienie? — Zmarszczyła lekko czoło, odkładając kępę szczawiu. — Ty tu o tej porze?
Wojownik skulił się lekko, wchodząc głębiej.
— Tak, to ja — westchnął. — Przychodzę z powodu dręczących mnie od jakiegoś czasu wymiotów.
Ćmi Księżyc natychmiast porzuciła wszystko, co robiła. Jej ruchy były szybkie, ale spokojne — płynne jak u rzeki. Skinęła ogonem w stronę najbliższego posłania.
— Dobrze, daj mi momencik.
Mirtowe Lśnienie osunął się, by móc podeprzeć o ścianę. Futro kocura było wilgotne od porannej rosy, w jego oczach można było dostrzec cień wstydu. Wojownik nie powinien narzekać. Nie powinien się męczyć z taką błahostką, gdy reszta trenowała. Ale nie mógł już tego dłużej znieść.
— Usiądź. Muszę cię obejrzeć, ale najpierw zjedz trochę tego.
Medyczka ułożyła przed nim kupkę zieleniny; ostry, świeży zapach, który miał zająć się jego żołądkiem, prędko zawirował mu w nosie, jednak nie miał ochoty prawić uwag na ten temat. Rola medyka była w końcu jedną z najbardziej zajmujących, wykańczających. Ćmi Księżyc z całą pewnością nie potrzebowała słuchać jego narzekań. Przełknął zioła, a ich posmak dryfował na jego języku. Ku jego zaskoczeniu, zioła nie smakowały wcale tak źle, jak pachniały. Gdy usiadł, Ćmi Księżyc zaczęła go badać — delikatnie uciskając brzuch, przysłuchując się oddechowi, zaglądając mu w oczy i pysk.
— Twój organizm próbuje coś odrzucić. Albo coś, co zjadasz, mu nie służy… albo — i tu zawahała się — coś cię zżera od środka. Nie dosłownie, ale… lęk. Zbyt dużo napięcia, zbyt mało odpoczynku, zbyt mało troski o siebie. Czasem ciało krzyczy, kiedy serce milczy.
— To niemożliwe. — Pokręcił głową. — Przecież jestem… stosunkowo silny. Nie spanikowałbym na patrolu. Nie boję się walki. Nie jem trujących rzeczy.
— A jednak wymiotujesz, noc po nocy. — Jej głos nie był oskarżycielski, lecz cichy, jak nurt strumienia. — To znaczy, że coś cię trawi, choć może sam nie wiesz, co.
— Jesteś w stanie coś na to poradzić?
— Podałam ci już odpowiednie zioła. Myślę, że więcej tu nie zdziałam, jednak jeśli wymioty by wróciły, to masz mi dać znać, bym mogła przygotować kolejną dawkę.

***

Teraźniejszość…

Słońce zawisło nad obozem niczym czujne, rozżarzone oko — niemalże nieporuszone, jakby samo zamyśliło się nad losem tych, którzy przetrwali. Światło opływało kamienną posadzkę cienką warstwą ciepła, łagodząc chłód cienia zalegającego w zakamarkach jaskini stanowiącej obóz. Klanu Klifu nosił ślady nie tylko walki, ale i żałoby, która w najbliższym czasie nie miała zniknąć. Śmierć nie krzyczała tu głośno, lecz sączyła się z każdego spojrzenia, każdego niedopowiedzianego słowa i każdej zbyt długiej ciszy.
Wojna z Klanem Wilka okazała się druzgocąca — jak sztorm, który porywa nie tylko ziemię spod własnych łap, ale i tych, których się kocha. Klanowicze stracili swoją liderkę, Liściastą Gwiazdę, a wraz z nią trzech innych wojowników, których oddanie nigdy nie zostało postawione pod znakiem zapytania. Czarne Gniazda, niegdyś pozwalające młodym uczniom na naukę walki, przepadły — wchłonięte przez najeźdźców z niemal niewyobrażalną prędkością.
Mirtowe Lśnienie nie nosił na sobie głębokich ran, lecz jego serce tkwiło w zgliszczach. Źródlana Łuna, jego siostra, została poważnie ranna — podobnie jak Promieniste Słońce i Jastrzębi Zew. Ta ostatnia, zwykle serdeczna oraz dobra leżała teraz bezwładnie w cieniu medycznej groty, niezdolna, by prowadzić dalej swoją uczennicę. I tak niemal bez uprzedzenia, obowiązek spadł na niego — ciężki i nieproszony, trochę jak brzemię, wypełnione lękami, których dotąd nie znał.
Nigdy nie marzył o tym, by być mentorem. A jednak los zapukał — z siłą burzy i nieodwołalnością fali przypływu.
Z wolna podniósł się ze swojego miejsca, przeciągając łapy niby z trudem, jakby każdy krok miał w sobie ciężar przyszłości. Powietrze było gęste, smakowało kurzem, skałą i czymś jeszcze — niepokojem, który nie do końca potrafił nazwać. Szedł przez obozowisko w kierunku legowisk uczniów, gdzie liczył, iż uda mu się zastać swoją nową uczennicę.
Gdy przeszedł przez próg, jego spojrzenie natychmiast padło na niby znajomą sylwetkę — szylkretową kotkę o delikatnie zaokrąglonym kształcie, ukrytą w głębi swojego posłania i… pełną cichej rezygnacji. Jej futro, utkane z szarości, pręg i kremowych smug, lśniło niepewnie w blasku wpadającym przez wejście. Oczy, duże i zielonkawe, wpatrzone były w przestrzeń przed sobą, lecz gdy tylko usłyszała jego kroki, uniosła wzrok, pozwalając mu dojrzeć połyskujące w nich przerażenie.
— Cześć, Pchełkowa Łapo — wymruczał, starając się nie pozwolić żadnej emocji przedostać się przez głos. Nie chciał, by zabrzmiał obco, ale też nie pozwalał sobie na ciepło, które mogłoby wzbudzić fałszywe nadzieje. Wolał być jak spokojna tafla wody — odbijająca, lecz nieprzenikniona. — Zwą mnie Mirtowe Lśnienie. To ja przejmę twoje szkolenie.
Kotka drgnęła ledwie dostrzegalnie, jakby każde słowo dotykało jej zbyt miękkiego miejsca pod skórą. Odwróciła łeb i spojrzała na niego z ukosa, jakby nie miała pewności, czy powinna zareagować. Przez chwilę milczała, a potem, ledwie słyszalnie, jakby jej własny głos mógł ją zawstydzić, wyszeptała:
— D-dzień dobry…
Była niepewna. Cicha. Ulotna jak smuga cienia pomiędzy skałami. I Mirtowe Lśnienie to rozumiał — w jej oczach tliła się strata, podobna do tej, którą sam czuł. Jej mentorka, a także i matka była teraz w opłakanym stanie. To, co czuła uczennica nie było raną, którą można było wyleczyć ziołami, a czymś dużo głębszym, jeszcze bardziej bolesnym.
Pozwolił sobie spojrzeć na legowisko, w którym się znaleźli. I wtedy dotarło do niego, że choć świat na zewnątrz uległ zmianie, to tutaj, w tej jaskini, wszystko wyglądało tak samo. Te same surowe ściany porośnięte skąpym mchem. Te same gniazda, wciąż utkane z traw i mchu przez łapy dawnych uczniów. Jakby czas zatrzymał się tu z rozmysłem, nie pozwalając zmianie wejść za próg.
— Mam nadzieję, że nasz wspólny trening przyniesie ci coś dobrego — powiedział spokojnie, po czym chrząknął cicho, jakby chciał wyczyścić gardło, ale też pozbyć się z głosu własnych niepewności. — Ale najpierw… opowiedz mi, co już potrafisz. Co sprawia ci trudność? Od tego zaczniemy, dobrze?
Zamilkł. Wolał jej nie ponaglać, nie przytłaczać, a po prostu pozwolić się wypowiedzieć, jeśli uzna, że powinna. Równie dobrze mogłaby siedzieć cicho. Prawdę mówiąc, nie sprawiłoby mu to większej różnicy — po prostu jej szkolenie trwałoby wtedy dłużej.

<Pchełkowa Łapo?>

[1179 słów]

[przyznano 12%]

Wyleczeni: Mirtowe Lśnienie