— Nawet pan?! — spytałam, przekręcając delikatnie główkę.
— Tak — odparł, lekko się do mnie uśmiechając.
— A może pójdziemy do pań medyczek i spytamy, czy potrzebują jakiś ziół? Możemy iść czegoś dla nich poszukać? Chociaż najpierw może chodźmy przejść się po obozie? Sprawdźmy, jak kto się ma!
Rozsadzało mnie od środka. Cały mój smutek, złość, zakłopotanie… Przemieniałam w sobie to wszystko w energię. W ten sposób mogłam jakkolwiek dobrze ją wykorzystać, aby pomóc innym. W głowie cały czas miałam obraz pani Liściastej Gwizdy, która straciła swój — jak się okazało, — jedyny żywot, właśnie w moich łapkach. Nadal pamiętałam jak serce kołatało mi z przerażenia, a ja mimo iż czułam już, że nie żyje, nadal próbowałam zatamować jej krwawienie. Pamiętałam, jak ktoś odciągnął mnie od niej, abym się opanowała. Może pani Wieczne Zaćmienie? Tego nie byłam w stanie stwierdzić. Potem, na drżących łapach podeszłam do — wtedy jeszcze Pana Judaszowcowego Pocałunku, następnie prowadząc go do ciała jego mamy. Potrząsnęłam lekko głową, aby powrócić do rzeczywistości.
— Możemy najpierw iść… Przejść między kotami… A potem pójdziemy jeszcze raz do Ćmiego Księżyca oraz Wiecznego Zaćmienia… — powiedział cicho mój mentor, następnie delikatnie kładąc swój ogon na moim karku.
— A… jak u ciebie?... No, po wojnie… I ogóle… — spytał, jakby trochę… niepewnie? Nie byłam do końca pewna, jaką barwę przybrał jego głos.
Głowa bolała mnie od rana, zapewne od natłoku myśli. Oprócz tego było mi trochę gorąco. Zbyłam to jednak.
— Niech się pan o mnie nie martwi, trzeba zająć się tymi, którym naprawdę jest ciężko, szczególnie po wojnie — mruknęłam trochę wymijająco. — Chodźmy więc! — powiedziałam, już bardziej entuzjastycznie, jednocześnie zakrywając tym ból, jaki odczuwałam w głowie.
“Pewnie to po prostu ze zmęczenia, albo nie wiem… Wymyśliłam to sobie, czy coś" — pomyślałam, następne wraz z burym idąc w stronę serca obozu, aby znaleźć jakieś koty wyglądające na takie, które potrzebują rozmowy.
W oddali ujrzałam rudą kulkę futra, która wyglądała na co najmniej poturbowaną przez tornado. Kiedy podeszłam bliżej, stwierdziłam, że ktoś tu się chyba nie wysypia i to już jakiś czas. Długi czas…
— Hejka, Świergocząca Łapo! Co tam u ciebie? Chcesz może pogadać, albo coś takiego? — spytałam ze zmartwionym wyrazem pyszczka.
Rudzielec długo nie reagował, jakbym była powietrzem. W końcu skierował na mnie swoje nieobecne spojrzenie i zaczął wpatrywać się we mnie z takim zmieszaniem, jakbym właśnie zaczęła do niego mówić w języku kranów.
— C-co?
W końcu jego błękitne ślepka rozbłysły.
— A,a… Nie, wszystko u mnie w porządku, dzięki za troskę, wielka Szyszko.
Zamrugałam kilka razy, zastanawiając się, czy się nie przesłyszałam.
— Czej… Jak mnie nazwałeś?
— O-oh, no tak, przepraszam, pani Święta Wielka Szyszko, pomyliło mi się trochę. Nie wolno przecież zapominać o tytułach!
Przez sekundę wpatrywałam się w niego, kiedy przez głowę przeleciało mi, że kocur może po prostu sobie ze mnie żartuje, ale wtedy nagle zaczął się śmiać.
— Czemu się śmiejesz? — spytałam, przybierając normalny wyraz pyszczka.
— No, no bo… Ten krab… — wybełkotał, dławiąc się ze śmiechu i jednocześnie wskazując łapą na puste miejsce przed sobą.
— Opowiedział… Taki śmieszny żart! I Jeszcze do tego, zaczął latać! — kontynuował po chwili, kiedy na kilka uderzeń serca się uspokoił.
— Ooo, Świergocząca Łapo, muszę na chwilę pójść do eee… do, tamtego gadającego krzaka, aby coś z nim yyy… Wyyyyyczarować? Ta-tak wyczarować! Zostaniesz tu na chwilę? Dosłownie tylko na sekundę. To bardzo ważne!
Następnie ogonem wskazałam na burego, który rozmawiał z moim starszym kuzynem — Gąsienicowym Ogryzkiem.
Pyszczek kocura nagle spoważniał.
— Oczywiście, pani wielka Szyszko!
— Dobrze… To ja zaraz do Ciebie wrócę ! — mruknęłam, następnie podbiegając do mojego mentora, który skończył właśnie rozmawiać z synem mojej zmarłej cioci.
— Panie Pomocny Wróbelku? — powiedziałam, następnie biorąc głęboki oddech, z błyskiem niepokoju w oczach.
— Tak? — spytał, odwracając głowę w moją stronę.
— Świergocząca Łapa potrzebuje chyba pomocy medycznej. Mówi, że jestem wielką szyszką i… I widzi jakiegoś magicznego latającego kraba, który opowiada mu żarty. Chyba dawno dobrze się nie wyspał…
Mój mentor wytrzeszczył na mnie oczy, niespokojnie smagając ogonem o podłoże obozu. Następnie ja popędziłam do rudzielca, a on po pomoc medyczną, wpadając do miejsca w którym zazwyczaj znajdowały się medyczki.
— Eee, Świergocząca Łapo, Chodź ze mną do—
Błękitnooki, spojrzał na mnie oburzony.
— Świergocząca Łapo?! Ja jestem Świergoczącą Gwiazdą! A nie jakąś tam łapą!
“Czuję się, jakby rozmawiała z kimś po zażyciu dużej ilości kocimiętki… I to co najmniej kocimiętki…“ — pomyślałam, jednocześnie przerażona i rozbawiona jego zachowaniem oraz słowami.
— Czego potrzebujesz, Wielka Szyszko? — mruknął po chwili, intensywnie się do mnie we mnie wpatrując.
— Chodź ze mną, tylko szybko! Pani Ćmi Księżyc potrzebujecie się z tobą zobaczyć!
— O-och, okej! W takim razie już lecę pędzę! — powiedział, zaczynając skakać, zamiast normalnie iść.
Chciałam pobiec zanim, jednak poczułam, jak bardzo się chwieje. A raczej, jak bardzo trzęsą się moje łapy, przez to nie mogę się na nich utrzymać. Stałam tak przez chwilę, jednak w końcu po chwili potrząsnęłam głową, następnie szybko kierując się w stronę ucznia.
W końcu weszliśmy do legowiska medycznego. Zapach, jaki się tam unosił… Na Kłam Gwiazdy. Był niczym miód na bolące gardło.
— Pani Ćmi Księżycu? Panie Pomocny Wróbelku?
— Tutaj, Astrowa Łapo — usłyszałam, a moim oczom ukazała się niewidoma medyczka.
— Och, jak dobrze, że pani jest! Świergocząca Łapa chyba się nie wysypia i to już od dłuższego czasu. Wydaje mi się, że ma halucynacje. I to co najmniej halucynacje. Przed chwilą zaczął się śmiać z żartu wypowiedzianego przez niewidzialnego, latającego kraba... I cały czas mówi do mnie Wielka Szyszko!
— Dobrze, dziękuję za troskę. Możecie już iść. Ja się nim zajmę.
Za srebrną kocicą ujrzałam burego kocura, który szedł już w moją stronę.
— Okej… — mruknęłam, odwracając się. Na chwilę się zatrzymałam I obejrzałam. — Gdyby pani... Potrzebowała pomocy to… Może mnie pani wołać.
Ćma jedynie trzepnęła uchem. Uznałam, że mnie nie usłyszała, więc po prostu wyszłam z lecznicy, nucąc smutno pod nosem. Po chwili jednak rozchmurzyłam się, stwierdzając, że mam zarażać innych dobrą energią, a nie złą.
Pan Pomocny Wróbelek otworzył pyszczek, ale po chwili go zamknął. Jednak po dłuższej chwili odezwał się.
— Zobacz… Jastrzębi Ziew… Wygląda na przygnębioną… Może do niej podejdziesz?
— Tak, jasne! — miauknęłam pogodnie, następnie podchodząc do starszej od siebie wojowniczki.
— Dzień dobry, pani Jastrzębi Ziewie! Wygląda pani na taką… Przygnębioną… Czy może chce pani o tym pogadać? Ale jest coś, co mogłabym zrobić, aby poczuła się pani lepiej? Lub żeby poprawić pani humor?
Szylkretka podniosła na mnie spojrzenie, jakby nieco zaskoczona.
— Jejku, nie zauważyłam cię, Astrowa Łapo… Nie, nie potrzebuję rozmowy, ale dzięki za troskę. Chociaż w sumie… Znalazłaby się chyba taka jedna mała rzecz… Chyba zaczęłabym płakać ze szczęścia!
— Co to takiego? — spytałam delikatnie, siadając obok, a następnie owijając swój puszysty ogon wokół swoich łapek.
— Chciałabym dostać od kogoś lub znaleźć kiedyś sama pióro jastrzębia… — mruknęła cicho, a na jej pyszczku pojawił się słaby uśmiech. Kiedy jednak spuściła wzrok na swoją niesprawną łapkę, oraz miejsce, w której jeszcze przed wojną była druga, znów spochmurniała.
— Mhm… — mruknęłam, wstając. — Rozumiem. A poczeka tu na mnie pani chwilę? Dosłownie kilkanaście uderzeń serca i zaraz wracam.
— Y, tak, jasne.
— Zaraz będę! — rzuciłam jeszcze, następnie idąc do legowiska uczniów.
Zajrzałam za swoje posłanie, łapą przesuwając po piórach z mojej kolekcji.
— To jest pióro kruka, to gołębia, to też gołębia, to sroki, tutaj mamy sójki zwyczajnej, te są od wróbli, to jest płomykówki, puszczyka, tutaj jakieś innej sowy… O! Jest! Ha, nawet trzy! To jedno sobie zostawię!
Złapałam pióra jastrzębia w pysk, następnie szybko podnosząc się, aby wrócić do wojowniczki. Podbiegłam do niej uśmiechając się kropka następnie położyłam przed nią dwa pióra.
— To dla pani! — pisnęłam, czując, jak w moim serduszku narasta wielka radość na widok miny Jastrząb, momentalnie zmieniającej się ze zrezygnowaniej i przygnębionej na szczęśliwą. I to mało powiedziane!
— O… O jejku… Nie żartujesz? — spytała, podnosząc na mnie wzrok.
— Nie!
— Dziękuję, są przepiękne! — powiedziała uradowana, a ja widziałam, jak jej uszy zaczynają się trząść.
— Mogę? — spytałam, przekręcając delikatnie główkę.
— Ta-tak, byłoby świetnie! — mruknęła kocica, a ja zobaczyłam, jak jej oczy robią się wilgotne ze szczęścia.
Złapałam dwa pióra, następnie wkładając je za ucho Jastrzębiego Ziewu.
— Jeszcze raz dziękuję, Astrowa Łapo! Są idealne!
— Nie ma za co! Miło mi było panią uszczęśliwić! Idę dalej zobaczyć, czy nikt nie potrzebuje rozmowy. Do widzenia!
— Do widzenia! — odpowiedziała mi jeszcze, a potem ja się odwróciłam.
Za mną stał protektor, do którego od razu się uśmiechnęłam.
< Panie Pomocny Wróbelku? >
[1354 słów | trening medyczny Aster ]