BLOGOWE WIEŚCI

BLOGOWE WIEŚCI





W Klanie Burzy

Klan Burzy znów stracił lidera przez nieszczęśliwy wypadek, zabierając ze sobą dodatkową dwójkę kotów podczas ataku lisów. Przywództwo objął Króliczy Nos, któremu Piaszczysta Zamieć oddał swoje ówczesne stanowisko, na zastępcę klanu wybrana natomiast została Przepiórczy Puch. Wiele kotów przyjęło informację w trudny sposób, szczególnie Płomienny Ryk, który tamtego feralnego dnia stracił kotkę, którą uważał za matkę

W Klanie Klifu

Wojna z Klanem Wilka i samotniczkami zakończyła się upokarzającą porażką. Klan Klifu stracił wielu wojowników – Miedziany Kieł, Jerzykową Werwę, Złotą Drogę oraz przywódczynię, Liściastą Gwiazdę. Nie obyło się również bez poważnych ran bitewnych, które odnieśli Źródlana Łuna, Promieniste Słońce i Jastrzębi Zew. Klan Wilka zajął teren Czarnych Gniazd i otaczającego je lasku, dołączając go do swojego terytorium. Klan Klifu z podkulonym ogonem wrócił do obozu, by pochować zmarłych, opatrzeć swoje rany i pogodzić się z gorzką świadomością zdrady – zarówno tej ze strony samotniczek, które obiecywały im sojusz, jak i członkini własnego Klanu, zabójczyni Zagubionego Obuwika i Melodyjnego Trelu, Zielonego Wzgórza. Klifiakom pozostaje czekać na decyzje ich nowego przywódcy, Judaszowcowej Gwiazdy. Kogo kocur mianuje swoim zastępcą? Co postanowi zrobić z Jagienką i Zielonym Wzgórzem, której bezpieczeństwa bez przerwy pilnuje Bożodrzewny Kaprys, gotowa rzucić się na każdego, kto podejdzie zbyt blisko?

W Klanie Nocy

Ostatni czas nie okazał się zbyt łaskawy dla Nocniaków. Poza nowo odkrytymi terenami, którym wielu pozwoliły zapomnieć nieco o krwawej wojnie z samotnikami, przodkowie nie pobłogosławili ich niemalże niczym więcej. Niedługo bowiem po zakończeniu eksploracji tajemniczego obszaru, doszło do tragedii — Mątwia Łapa, jedna z księżniczek, padła ofiarą morderstwa, którego sprawcy jak na razie nie odkryto. Pośmiertnie została odznaczona za swoje zasługi, otrzymując miano Mątwiego Marzenia. Nie złagodziło to jednak bólu jej bliskich po stracie młodej kotki. Nie mieli zresztą czasu uporać się z żałobą, bo zaledwie kilka wschodów słońca po tym przykrym wydarzeniu, doszło do prawdziwej katastrofy — powodzi. Dotąd zaufany żywioł odwrócił się przeciw Klanowi Nocy, porywając ze sobą życie i zdrowie niejednego kota, jakby odbierając zapłatę za księżyce swej dobroci, którą się z nimi dzielił. Po poległych pozostały jedynie szczątki i pojedyncze pamiątki, których nie zdołały porwać fale przed obniżeniem się poziomu wód, w konsekwencji czego następnego ranka udało się trafić na wiele przykrych znalezisk. Pomimo ciężkiej, ponurej atmosfery żałoby, wpływającej na niemalże wszystkich Nocniaków, normalne życie musiało dalej toczyć się swoim naturalnym rytmem.
Przeniesiono się więc do tymczasowego schronienia w lesie, gdzie uzupełniono zniszczone przez potop zapasy ziół oraz zwierzyny i zregenerowano siły. Następnie rozpoczęła się odbudowa poprzedniego obozu, która poszła dość sprawnie, dzięki ogromnemu zaangażowaniu i samozaparciu członków klanu — w pracach renowacyjnych pomagał bowiem niemalże każdy, od małego kocięcia aż po członków starszyzny. W konsekwencji tego, miejsce to podniosło się z ruin i wróciło do swojej dawnej świetności. Wciąż jednak pewne pozostałości katastrofy przypominają o niej Nocniakom, naruszając ich poczucie bezpieczeństwa. Zwłaszcza z krążącymi wśród kotów pogłoskami o tym, że powódź, która ich nawiedziła, nie była czymś przypadkowym — a zemstą rozchwianego żywiołu, mszczącego się na nich za śmierć członkini rodu. W obozie więc wciąż panuje niepokój, a nawet najmniejszy szmer sprawia, że każdy z wojowników machinalnie stroszy futro i wzmaga skupienie, obawiając się kolejnego zagrożenia.

W Klanie Wilka

Ostatnio dzieje się całkiem sporo – jedną z ważniejszych rzeczy jest konflikt z Klanem Klifu, powstały wskutek nieporozumienia. Wszystko przez samotniczkę imieniem Terpsychora, która przez swoją chęć zemsty, wywołała wojnę między dwoma przynależnościami. Nie trwała ona długo, ale z całą pewnością zostawiła w sercach przywódców dużo goryczy i niesmaku. Wszystko wskazuje na to, że następne zgromadzenie będzie bardzo nerwowe, pełne nieporozumień i negatywnych emocji. Mimo tego Klan Wilka wyszedł z tego starcia zwycięsko – odebrali Klifiakom kilka kotów, łącznie z ich przywódczynią, a także zajęli część ich terytorium w okolicy Czarnych Gniazd.
Jednak w samym Klanie Wilka również pojawiły się problemy. Pewnego dnia z obozu wyszli cali i zdrowi Zabłąkany Omen i jego uczennica Kocankowa Łapa. Wrócili jednak mocno poobijani, a z zeznań złożonych przez srebrnego kocura, wynika, że to młoda szylkretka była wszystkiemu winna. Za karę została wpędzona do izolatki, gdzie spędziła kilka dni wraz ze swoją matką, która umieszczona została tam już wcześniej. Podczas jej zamknięcia, Zabłąkany Omen zmarł, lecz jego śmierć nie była bezpośrednio powiązana z atakiem uczennicy – co jednak nie powstrzymało największych plotkarzy od robienia swojego. W obozie szepczą, że Kocankowa Łapa przynosi pecha i nieszczęście. Jej drugi mentor, wybrany po srebrnym kocurze, stracił wzrok podczas wojny, co tylko podsyca te domysły. Na szczęście nie wszystko, co dzieje się w klanie jest złe. Ostatnio do ich żłobka zawitała samotniczka Barczatka, która urodziła Wilczakom córeczkę o imieniu Trop – a trzy księżyce później narodził się także Tygrysek (Oba kociaki są do adopcji!).

W Owocowym Lesie

Straszliwy potwór, który terroryzował społeczność w końcu został pokonany. Owocniaki nareszcie mogą odetchnąć bez groźby w postaci szponów sępa nad swoimi głowami. Nie obeszło się jednak bez strat – oprócz wielu rannych, życie w walce z ptakiem stracili Maślak, Skałka, Listek oraz Ślimak. Od tamtej pory życie toczy się spokojnie, po malutku... No, prawie. Jednego z poranków wszystkich obudziła kłótnia Ambrowiec i Chrząszcza, kończąca się prośbą tej pierwszej w stronę liderki, by Sówka wygnała jej okropnego partnera. Stróżka nie spodziewała się jednak, że końcowo to ona stanie się wygnańcem. Zwyzywała przywódczynię i zabrała ze sobą trójkę swych bliskich, odchodząc w nieznane. Na szczęście luki szybko zapełniły się dzięki kociakom, które odnalazły dwa patrole – żłobek pęka w szwach ku uciesze królowej Kajzerki i lekkim zmartwieniu rządzących. Gęb bowiem przybywa, a zwierzyny ubywa...

W Betonowym Świecie

nastąpiła niespodziewana zmiana starego porządku. Białozór dopiął swego, porywając Jafara i tym samym doprowadzając swój plan odwetu do skutku. Wieści o uwięzionym arystokracie szybko rozeszły się po mieście i wzbudziły ogromne zainteresowanie, powodując, że każdego dnia u stóp Kołowrotu zbierają się tłumy, pragnąc zmierzyć się na arenie z miejską legendą lub odpłacić za dawno wyrządzone szkody. Białozór zdołał przekonać samego Entelodona do zawarcia z nim sojuszu, tym samym stając się jego nowym wasalem. Ci, którzy niegdyś stali na czele, teraz są ścigani – za głowy Bastet i Jago wyznaczono wysokie nagrody. Byli członkowie gangu Jafara rozpierzchli się po całym mieście, bezradni bez swojego przywódcy. Dawna potęga podzieliła się na grupy opowiadające się po różnych stronach konfliktu. Teraz nie można ufać nawet dawnym przyjaciołom.

MIOTY

Mioty


Znajdki w Owocowym Lesie!
(jedno wolne miejsce!)

Znajdki w Klanie Klifu!
(jedno wolne miejsce!)

Zmiana pory roku już 14 września, pamiętajcie, żeby wyleczyć swoje kotki!
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Borówkowa Łapa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Borówkowa Łapa. Pokaż wszystkie posty

17 września 2025

Od Borówkowej Słodyczy

Aromat powietrza był mieszanką świeżych ziół, mchu i wilgotnej gleby — zapach typowy dla obozowiska, lecz tego ranka wydawał się Borówkowej Słodyczy szczególnie intensywny, niemal namacalny. Przechadzała się powoli między legowiskami, a jej wzrok co rusz zatrzymywał się na nieukończonych konstrukcjach, rozkopanej ziemi i porozrzucanych gałęziach, które czekały, by ktoś nadał im cel. Każde miejsce przypominało jej o tym, ile pracy jeszcze przed nimi. Choć poranek był ciepły, przez futro przebiegł jej chłodny dreszcz — nie z zimna, lecz z niepewności.
Pojęcia nie miała, od czego zacząć. Chciała pomóc. Ostatnio zdawała opuszczać się w pracy, co było do niej… Raczej nie podobne. Zmarszczyła lekko nos, wciągając głębiej zapachy, jakby wśród nich mogła wyczuć odpowiedź.
Wtem dostrzegła Algową Strugę — szczupłą, ciemną kotkę o sierści lśniącej niemal jak liście wodnej mięty w pełnym słońcu. Jej brązowe oczy połyskiwały w porannym świetle niczym odbłyski na spokojnej tafli wody. Zastępczyni siedziała nieopodal sterty suchych liści, uważnie przyglądając się pracy patrolu, który właśnie wracał do obozu.
Borówkowa Słodycz niemal odruchowo skierowała ku niej swoje kroki. Jeśli ktoś mógł pokierować ją właściwie, to właśnie Alga.
— Dzień dobry — miauknęła Borówka, gdy dzieliła je już odległość dwóch ogonów. Zatrzymała się, stając równo i z szacunkiem spuszczając wzrok. — Przepraszam, że przeszkadzam, jednak… czy istnieje coś, co mogłabym zrobić, by pomóc w odbudowie naszego obozowiska?
Algowa Struga spojrzała na nią bez słowa, jakby przez krótką chwilę oceniała, czy Borówkowa Słodycz w ogóle powinna się fatygować. Po chwili jej pyszczek rozluźnił się w uprzejmym, choć nieco zmęczonym uśmiechu.
— Jasne — mruknęła krótko, po czym zwróciła wzrok ku wyjściu z obozowiska, gdzie ścieżka prowadziła między krzakami a niskimi kamiennymi formacjami. — Potrzebne są nam kamienie. Takie, które można ułożyć przy ściankach źródełka — by je wzmocnić przed porą deszczową. Większe niż żwir, ale nie za ciężkie, by dało je się udźwignąć w pysku… bądź przynajmniej je przetoczyć.

***

Kotka szła ostrożnie, co jakiś czas zerkając na ziemię, jakby spodziewała się, że odpowiedni kamień po prostu rzuci jej się w oczy. Niestety, nie było to takie proste. Większość kamieni była zbyt mała — żwir, który łatwo poruszyć łapą, ale za lekki, by mógł wzmocnić ścianki źródełka. Inne znów były za ciężkie, wbite w ziemię jak korzenie starych drzew.
Borówkowa Słodycz zatrzymała się przy niewielkim zboczu, gdzie ziemia była suchsza, a mech rósł tylko płatami. Między korzeniami brzóz i paproci dostrzegła kilka obłych kamieni o gładkiej powierzchni — niektóre większe, inne idealnie mieszczące się w pyszczek.
Nachyliła się i spróbowała podważyć jeden z nich. Kamień ani drgnął.
— Phi... — prychnęła cicho, zerkając na niego z irytacją, jakby chciała przekonać go, by sam wyszedł z ziemi.
Spróbowała raz jeszcze, tym razem uważniej — wsuwając łapę pod spód, ostrożnie krusząc ziemię pazurami. Kamień w końcu zadrżał, przekręcił się i zsunął nieco w jej stronę. Satysfakcjonujące “chrum” ziemi sprawiło, że futro na jej karku uniosło się z dumy.
— Jeden — mruknęła do siebie z zadowoleniem.
Zaraz obok znalazła drugi, nieco lżejszy, i po chwili również udało jej się go wydobyć. Ułożyła oba obok siebie na świeżym mchu, patrząc na nie z dumą, jakby były trofeami po udanym polowaniu.
Teraz wystarczyło je przenieść do obozowiska.

Event w KN: Wniesienie na wyspę kamieni, mających otaczać źródełko wody i wzmacniać jego ścianki

14 września 2025

Od Borówkowej Słodyczy

Słońce połyskiwało złotem na horyzoncie, barwiąc niebo odcieniami różu i pomarańczy, gdy Borówkowa Słodycz przystanęła na brzegu, skąd rozciągał się widok na pobliską wyspę. Delikatna mgiełka unosiła się nad wodą, a tafla jeziora drżała od cichych podmuchów wiatru. W oddali majaczyły zarysy drzew, krzewów i nisko przyciętych pnączy, które okalały wyspę niczym misternie utkany dywan.
Borówkowa Słodycz wciągnęła głęboko powietrze. Owiał ją słodki, niemal miodowy zapach ziół i kwiatów – aromat, który wydawał się żywym tchnieniem samej natury.
— Och, ten zapach jest tak uroczy! — miauknęła z zachwytem, gdy tylko dostrzegła sylwetkę Pierzastej Kołysanki, kotki o srebrzystym futrze, którego połysk przypominał odbicie księżyca w nocnym strumyku.
Ogrodniczka stała nad grządką i z czułością poprawiała ułożenie liści na młodym krzewie dzikiej róży.
— Przyszłam, by pomóc w sadzeniu roślinek przy źródełku — dodała pospiesznie, podchodząc bliżej.
— Oczywiście — odpowiedziała Pierzasta Kołysanka cicho, skinąwszy głową z uznaniem. Jej głos brzmiał łagodnie jak liście szeleszczące w porannym wietrze. Odwróciła się, po czym ruszyła w stronę składowiska sadzonek, gdzie w schludnych rzędach czekały młode rośliny, ułożone starannie na świeżym mchu.
— Chciałabym, abyś wzięła ze sobą Szepczącą Łapę. Jego szkolenie dopiero się zaczęło, lecz myślę, że sobie poradzi.
W tej samej chwili Borówkowa Słodycz poczuła na sobie niepewne spojrzenie. Odwróciła się powoli i ujrzała młodego kocura stojącego nieopodal – jego futerko było jeszcze dziecięco miękkie, a oczy lśniły ciekawością pomieszaną z lekkim lękiem. Poruszył się niespokojnie, jakby nie był pewien, czy powinien podejść, czy może się wycofać.
— Dzień dobry — miauknął w końcu nieśmiało, nieco przytłumionym głosem.
Borówkowa Słodycz zmrużyła oczy, próbując odczytać uczucia ukryte za jego słowami. Czy to była ekscytacja na myśl o pierwszym zadaniu, czy raczej niepokój przed tym, by czegoś nie zepsuć? Jego uszy były lekko przyklapnięte, a końcówka ogona drżała nerwowo – znak, że młody ogrodnik nie czuł się jeszcze pewnie na łapkach.
Szepcząca Łapa prędko zerknął w stronę Pierzastej Kołysanki, jakby spodziewał się nagany lub przynajmniej wyjaśnienia, czemu wysłano go z zadaniem bez wcześniejszego przygotowania. Może liczył na słowa otuchy… a może na to, że zostanie od razu odesłany z powrotem.
Srebrzysta kotka tylko machnęła ogonem z wyrozumiałą swobodą, a w jej oczach błysnęło ciepło.
— Weź sadzonkę czy dwie i leć! — miauknęła przyjaźnie.
Na moment zawiesiła spojrzenie na uczniu, a potem cicho zachichotała, zerkając kątem oka na Borówkową Słodycz.
— Nie martw się, prędzej czy później czeka cię prawdziwa lekcja. Na razie ciesz się, że spadło na ciebie coś prostego.
Szepcząca Łapa otworzył pyszczek, jakby chciał coś odpowiedzieć, ale zaraz go zamknął, najwyraźniej uznając, że nie ma sensu się sprzeczać. Przesunął łapą po mchowym posłaniu, wybrał ostrożnie dwie młode sadzonki o jasnozielonych liściach i podniósł je ostrożnie w zębach. Wciąż niepewny, spojrzał na Borówkową Słodycz – jakby szukał w niej oparcia.
Ta uśmiechnęła się do niego delikatnie, po czym skinęła łbem, zachęcając go, by ruszył za nią w stronę wyjścia.

***

— To tutaj — mruknęła Borówkowa Słodycz, podchodząc bliżej i wskazując miejsce łapą. — Ziemia jest wilgotna, rośliny dobrze się tu przyjmą. Widzisz ten jasny mech? W nim często gromadzi się rosa, a to dobry znak.
Szepcząca Łapa ostrożnie położył sadzonki na miękkim mchu i zaczął grzebać w ziemi przednimi łapkami, starając się wykopać dołek odpowiedniej głębokości. Z początku szło mu to niezdarnie – ziemia osypywała się z powrotem, a korzonki chwastów plątały się między palcami.
— Nie śpiesz się — poradziła spokojnie Borówkowa Słodycz, przykucając obok. — Rozluźnij łapy. Spójrz… nie drap ziemi z góry, tylko wsuń łapkę pod spód i delikatnie unieś. Wtedy się nie osypuje.
Szepcząca Łapa skinął głową i spróbował ponownie, tym razem z większą uwagą. Tym razem dołek wyglądał na dużo bardziej porządny, sam uczeń z pewnością również to zauważył, gdyż na jego pyszczku rysował się delikatny uśmieszek.
— O, lepiej — pochwaliła go cicho, po czym sama chwyciła jedną z roślinek i ostrożnie wsunęła ją do wykopanego dołka. Przysypała ją ziemią, a potem lekko docisnęła łapą.
— Chcesz spróbować?
Szepcząca Łapa nachylił się i podjął swoją sadzonkę. Przez moment jego ogon lekko drgał z napięcia, ale gdy udało mu się osadzić ją w ziemi i zasypać bez szkody dla delikatnych korzeni, spojrzał na nią z cichą dumą.
— Udało się — mruknął.
— Zdecydowanie — odpowiedziała Borówkowa Słodycz z uśmiechem. — Roślinka wygląda, jakby już czuła się tu jak w domu.

Event w KN: Zasadzenie wraz z ogrodnikami roślin wokół źródełka

11 września 2025

Od Borówkowej Słodyczy CD. Żmijowcowej Wici

Oczy Borówkowej Słodyczy nie oderwały się od kamienia nawet wtedy, gdy Żmijowiec niemal błagał ją wzrokiem o zrozumienie. Naparła mocniej, nie dlatego, że przekonały ją jego słowa — raczej dlatego, że miała dość stania w miejscu. Choć pozornie spokojna, w środku czuła, jak coś się w niej marszczy. Nie była zła na towarzysza, choć jego zachowanie było dość niewłaściwe. To było bardziej... rozczarowanie? Przemieszane z niezręczną troską, której nie wiedziała, jak wyrazić.
Miała brata. I wiedziała, jak to jest walczyć o uwagę, o uznanie, o bycie dostrzeżoną nie przez jednego kota, ale przez cały świat. Ale też wiedziała, że czasem największą odwagą nie jest gnać na oślep, a zatrzymać się i poczekać. Dlatego teraz — zamiast odpowiedzieć natychmiast — pozwoliła, by napięcie między nimi narastało, jakby cisza była gęstą, miękką mgłą, która oblepiała uszy, myśli i język.
— Wiesz, Żmijowcu… — powiedziała cicho, kiedy kolejne parcie nieznacznie przesunęło głaz. Jej głos był spokojny, ale wibrował w nim ton ostrzeżenia. — To nie jest konkurs. Nikt nie wygra, jak szybciej wtaszczy kamień na środek obozowiska. A już na pewno nie wygrają ci, którzy się przy tym udławią własną dumą.
Nie miała zamiaru spoglądać na kocura, choć czuła na sobie jego spojrzenie. Że jego zielone oczy są teraz jak dwa wypalone zieleńce wśród mgły emocji, które sam na siebie nałożył. Nie potrafiła jednak wydobyć z siebie słów pociechy, zupełnie jak gdyby coś ją przed tym blokowało.
— Nie musisz być taki jak on — dodała po chwili, pchając znów kamień. — I nie musisz się bać, że przegrasz. Bo... może właśnie nie przegrywasz z nim, tylko z samym sobą.
Na moment zamilkła. Kamień osunął się lekko w bok, a ona podparła go łapą, żeby nie stoczył się na bok. Słońce przebiło się przez liście, rozlewając na jej futrze srebrne refleksy. Odetchnęła głęboko.
— Ja też miewałam momenty, kiedy myślałam, że tylko szybciej, mocniej, głośniej... znaczy lepiej. Że jak będę idealna, to nikt nie dostrzeże, ile się we mnie tłucze od środka. — Jej głos nieco zadrżał, ale szybko odzyskała kontrolę. — Ale to nie działa. Naprawdę nie działa. Ani przez moment nie czułam się lepiej, gdy otrzymałam wojownicze imię szybciej, niż mój brat. Bo jemu też coś wtedy pękało. A nasze relacje nie były wyścigiem. Były mostem, który zdawał się walić z każdą taką akcją.
Zamilkła, pozwalając, by cisza znów ich objęła. Wreszcie spojrzała na Żmijowca — łagodnie, ale i twardo, jakby jej spojrzenie było aksamitne w dotyku, ale miało w sobie coś nieprzejednanego.
— Możesz go nienawidzić. Możesz go kochać. Możesz chcieć udowodnić wszystko. Ale jeśli robisz to jego kosztem — albo swoim — to... nie wygrasz. A jeśli chcesz być lepszy od niego tylko po to, żeby przestał się śmiać, to jesteś dokładnie taki jak on.
Westchnęła głęboko, znów wracając do pracy. Wsunęła łapy pod krawędź kamienia i popchnęła z mocą, której nie zdradzała jej drobna postura. Zaczęli przesuwać się znów do przodu, w kierunku wyznaczonego miejsca.
— Słuchaj… Ja lubię Tojada. — Przyznała w końcu. — Poznałam go. I wierzę, że nie chciałby upokorzyć, a tym bardziej skrzywdzić własnego brata. Mogę się mylić, ale… Według mnie powinniście się wspierać, choć trochę. Rywalizacja może się wydawać dobrą opcją, jednak nią nie jest. Naprawdę.

<Żmijowcu?>

Event w KN: Wtoczenie na wyspę głazów

01 września 2025

Od Borówkowej Słodyczy CD. Żmijowcowej Wici

Borówkowa Słodycz uniosła lekko głowę, słysząc znajomy, nieco przeciągnięty głos Żmijowcowej Wici. Niebieskie oczy spoczęły na nim z mieszaniną łagodnej ciekawości i lekkiego zmęczenia. Czekała już chwilę przy brzegu, opierając się przednimi łapami o chłodny, płaski kamień. Jej futro, zwykle czysto białe, było przyprószone piaskiem i drobnymi ziarenkami mułu, który jeszcze nie do końca wysechł po wcześniejszym wysiłku.Kamień, który próbowała przepchnąć sama, uparcie stawiał opór — nie był ogromny, ale jego kształt był wyjątkowo niewdzięczny, płaski od spodu, lecz szerszy na górze, przez co ślizgał się po ziemi bez ładu, nie chcąc ruszyć z miejsca. Ostatecznie uznała, że dalsze pchanie w pojedynkę tylko ją wyczerpie, a i tak wcześniej czy później przydzielą jej partnera. Odpoczynek był więc rozsądnym wyborem, choć nawet on nie dawał pełni wytchnienia — powietrze było ciepłe i parne, a wiatr niósł zapach namokłych liści i słonawej, ciężkiej wody z nocy.
Odwróciła łeb w stronę Żmijowca, który właśnie się do niej zbliżał. Bury kocur wyglądał, jakby dopiero co wyszedł z legowiska — miał rozczochrane futro, opadnięte wąsy i spojrzenie półprzytomne, chociaż już zdążył rzucić parę słów zażenowania i parę szybkich spojrzeń wokół, jakby sprawdzał, czy przypadkiem nikt nie zauważył jego porannego lenistwa.
— Jak ci idzie? — zapytał, zbliżając się do niej. — W sumie nie tylko z kamieniem, też nie jesteś długo wojowniczką, co nie? Znaczy głupie pytanie, przez moment dzieliliśmy się Szałwiowym Sercem, wiesz… jak moją mentorkę jakieś morskie potworstwa porwały…
Borówka spojrzała na niego z nieczytelnym wyrazem pyszczka. Mrugnęła raz, potem drugi, jakby zastanawiała się, czy powinien ją bawić ten komentarz, czy raczej zmartwić.
— Ach, jakoś sobie radzę. — Jej głos był cichy, melodyjny, z tą nutą spokojnej rezygnacji. — Ale tak, pamiętam tamten czas. Szałwiowe Serce był dla mnie ważny… Zawsze, gdy miałam jakieś wątpliwości, potrafił udzielić mi rady. Cieszę się, że to on był moim mentorem.
Zawiesiła wzrok na kamieniu, który czekał tuż obok nich, jak milczący świadek ich rozmowy. Przez chwilę nie mówiła nic, tylko przestępowała z łapy na łapę, rozważając najlepszy sposób jego przetoczenia.
— A co do kamienia… — dodała po chwili, przechylając łeb i wskazując go ogonem. — Sam widzisz, jak to idzie. Miałam nadzieję, że uda mi się przesunąć go do celu, ale… niektóre rzeczy lepiej robić w duecie.
Uśmiechnęła się lekko, jakby chciała zrównoważyć chłodny ton wcześniejszej wypowiedzi.
— Zaczniemy? — zapytała spokojnie, podchodząc do jednej strony głazu i kładąc łapy tak, by miały lepszą przyczepność. — Najlepiej, jeśli będziemy go turlać pod lekkim kątem, w stronę tej rośliny tam. — Wskazała pyskiem na jakiś krzaczek.

<Żmijowcu?>

Wykonane zadania:
Wniesienie na wyspę kamieni, mających otaczać źródełko wody i wzmacniać jego ścianki

31 sierpnia 2025

Od Borówkowej Słodyczy

Ponownie znalazła się na wyspie ogrodników, tym razem jednak, zamiast Pierzastej Kołysanki miała przenieść sadzonki z Lulkowym Zielem, który tego dnia zdołał znaleźć się we właściwym miejscu we właściwym czasie.
— Ta ostatnia to borówka — wyjaśnił Lulek, zauważywszy spojrzenie Borówkowej Słodyczy. — Zabawne, że to najpewniej ty będziesz ją sadzić!
Wibrysy Borówki drgnęły z rozbawienia, a na jej pyszczku pojawił się lekki uśmieszek.
— Hah...! Można by powiedzieć, że inne koty zaraz poczują borówkową słodycz!
Borówkowa Słodycz ostrożnie chwyciła jedną z sadzonek w zęby. Poczuła znajome napięcie w barkach, gdy zaczęła się wycofywać z grządki. Lulek dołączył do niej po chwili, niosąc dwie sadzonki — udało mu się wcisnąć je do pyszczka, ku zaskoczeniu Borówki.
— Chodźmy — rzucił krótko, choć z nutą radości w głosie. — Im szybciej zasadzimy, tym lepiej się przyjmą.
Wyszyli z zielarni w milczeniu, stawiając kroki pewnie, choć z ostrożnością wymuszoną delikatnym ładunkiem, który niosły. Ich ścieżka prowadziła przez wąski pas mielizny łączący wyspę ogrodników z główną wyspą obozu. Pod łapami chrzęścił drobny piasek zmieszany z muszelkami, a woda wokół lśniła delikatnie w szarym świetle pochmurnego nieba. Wiatr niósł ze sobą zapach ryb i mokrej ziemi, a w oddali dało się słyszeć plusk — może ryba, może patrol przemierzający brzeg.
Przechodząc przez trzcinowe wejście do obozu, Borówkowa Słodycz poczuła znajome uczucie — ciepło i dumę, nieco ukryte, ale obecne w sercu. Ich obozowisko, choć odbudowane, nadal żyło i zmieniało się, dojrzewało. Każda kolejna sadzonka, każdy kamień i każda łodyga była świadectwem troski i pamięci.
Zbliżyli się do źródełka — tego samego, które Borówka pomogła stworzyć kilka wschodów słońca temu. Teraz, otoczone niskimi roślinami, ozdobione smukłymi listkami i płatkami, wyglądało niemal jak dzieło natury. Jakby to nie łapy wojowników je zbudowały, lecz sama rzeka wyrzeźbiła w ziemi misę i wypełniła ją życiem.
— Zaczniemy po lewej stronie — mruknął Lulek, już przekopując łapą pierwsze miejsce. — Tu ziemia wydaje się bardziej pulchna oraz żyzna.
Borówka odłożyła ostrożnie sadzonkę na ziemi, wyprostowała się i kiwnęła głową. Zaczęli pracę.
Każdy dołek był kopany z uwagą, każda roślinka sadzona z troską, a ziemia wokół niej delikatnie przygniatana łapami. Gdy skończą, źródełko otoczy nowy, żywy wianek zieleni — cichy, prosty, ale piękny. I trwały. Tak jak ich klan.
Po jakimś czasie mogli uznać robotę za wykonaną. Lulek zdawał się nawet zadowolony, na co wskazywać mógł lekki, jednak pełen dumy uśmieszek wymalowany na jego pociemniałym pyszczku. Borówka również nie potrafiła ukryć uczucia spełnienia — jej oczy lśniły jasno niczym gwiazdy na ciemnym niebie, gdy wpatrywała się w to małe dzieło.
— Jejku, to miejsce wygląda coraz lepiej z dnia na dzień — miauknął Lulek, przerywając tę krótką chwilę ciszy. — W każdym razie, Borówko, jeśli masz czas i chęci, możesz wpaść na wyspę za jakiś czas, by znów posadzić roślinki.
Skinęła głową.
— Cieszę się, że mogę pomóc! — powiedziała. — Wiesz, czasem odnoszę wrażenie, że mogłabym w pojedynkę odnowić całe obozowisko! A to naprawdę cudne uczucie.

Wykonane zadania:
Zasadzenie wraz z ogrodnikami roślin wokół źródełka

Od Borówkowej Słodyczy

Tego ranka Borówka ponownie udała się na wyspę ogrodników. Nie zastała jednak Lulka, do którego miała się zgłosić przy swojej następnej wizycie. Cóż, być może następnym razem będzie miała okazję z nim pracować.
— Och, cześć, Borówko. Dobrze, że przyszłaś. Coś mało kotów pali się do sadzenia… Chodź. Weźmiemy sadzonki, a potem przeniesiemy je do obozu — mruknęła znajoma, srebrzysta Pierzasta Kołysanka, podchodząc od strony cienistej części zielarni, gdzie w wilgotnej ziemi rozstawiono rzędy młodych roślin.
Borówkowa Słodycz skinęła lekko głową, a potem ruszyła za kotką pomiędzy grządki, ostrożnie stawiając łapy, by przypadkiem nie uszkodzić żadnej z rosnących tu roślin. Powietrze na wyspie było nasycone zapachem ziół i świeżo rozgrzanej ziemi, przesiąknięte subtelną wilgocią, która osiadała na futrze cienką warstwą chłodnej rosy. Wokół nich panowała niemal absolutna cisza, przerywana jedynie pojedynczymi szelestami liści i cichym bzyczeniem owadów unoszących się nad roślinami.
Sadzonki czekały już gotowe — niewielkie kępki zieleni owinięte w wilgotne mchy, by nie wyschły podczas transportu.

Drobny przeskok czasowy…

Borówkowa Słodycz z zadziwieniem zauważyła, jak wiele przyjemności sprawia jej ta praca — zupełnie inna niż mozolne umacnianie ścian żłobka czy znoszenie kamieni. Tu nie chodziło o przetrwanie, ale o harmonię. O piękno. O cichy dar, który Klan Nocy mógł złożyć samej naturze.
— Te kwiaty będą też odstraszać niektóre owady — zauważyła Pierzasta, podsuwając jej kolejną sadzonkę. — I z czasem rozrosną się, tworząc coś w rodzaju zielonego okręgu. Otoczą źródełko jak poducha.
Borówkowa Słodycz spojrzała na nią z lekkim uśmiechem, choć nie oderwała wzroku od pracy. Czuła ziemię pod pazurami, ciepłą, pulchną, żyzną — gotową do przyjęcia nowego życia.
Po pewnym czasie źródełko zaczęło się zmieniać — jeszcze nie całkowicie, ale już nie przypominało surowego dołu obłożonego kamieniami. Otaczały je teraz smukłe łodygi, delikatne płatki i liście, których zieleń ożywiała przestrzeń w sposób naturalny, łagodny. Gdzieniegdzie między roślinami połyskiwały krople wody, osiadające na płatkach niczym klejnoty.
— Z czasem będzie ich tu więcej — mruknęła Pierzasta Kołysanka, prostując się i otrzepując łapy. — A kiedy zakwitną wszystkie, to miejsce stanie się... nie tylko przydatne, ale też godne podziwu.
Borówkowa Słodycz nie odpowiedziała od razu. Patrzyła na źródełko — teraz już naprawdę część obozu, nie tylko techniczny element. Przez moment pozwoliła sobie po prostu trwać w ciszy, słuchając dźwięków rzeki, zapachów ziół i ciepłego, choć przesianego przez chmury światła, muskającego grzbiet.
— Myślę, że będzie tu dobrze. — Jej głos był spokojny, ale pełen głębokiego przekonania. — Dla nas wszystkich.
Wtedy właśnie mała ważka, jakby przyciągnięta świeżością nowo zasadzonej rośliny, przysiadła na jednym z liści. Skrzydełka połyskiwały w świetle, a Pierzasta uśmiechnęła się cicho.
— Widzisz? Już zaczynają przychodzić.
W obozie Klanu Nocy wszystko płynęło — zmieniało się, rosło i odżywało. I Borówkowa Słodycz, wojowniczka o silnym sercu i spokojnych ruchach, była jednym z tych, którzy kształtowali to nowe życie. Z łapy do łapy. Z kamienia na kamień. Z nasionka w zarośla.

Wykonane zadania:
Zasadzenie wraz z ogrodnikami roślin wokół źródełka

Od Borówkowej Słodyczy

Słońce słabo połyskiwało na niebie, okryte pierzyną jasnoszarych obłoków i chmur, podczas gdy wietrzyk, może nieco ostry, lecz rześki i przyjemny przynosił różnorakie zapachy, począwszy od tego słodkiego, pachnącego głównie pyłkami i kolorową łąką, kończąc na tym dobrze znanym, słonym, rybnym fetorze, który panował właściwie na wszędzie na terenach Klanu Nocy.
Borówkowa Słodycz wdychała te przyjemną, pachnącą wonią dom, równocześnie wylegując się przed wojowniczym legowiskiem i rozmyślając — nad wszystkim, lecz głównie nad tym, co jeszcze mogłaby zrobić, by udoskonalić, upiększyć obozowisko, które od kilku krótkich wschodów słońca oczekiwało na odnowę.
Przez moment pustka świeciła jej w myślach, lecz nie na długo. Nagle, niczym grom z jasnego nieba przypomniała sobie o planach na zasadzenie roślinek wokół i niedaleko źródełka. Podobno w tej sprawie należało się zgłosić do klanowych ogrodników.
Nie zwlekała więc i natychmiast ruszyła w stronę wyjścia z obozowiska, na wyspę prowadzącą do zielarni, na której pomieszkiwali ogrodnicy. Gdy dotarła na miejsce, przywitał ją widok wielu pięknych roślinek, posadzonych na wyspie. Wszystko wokół niej było piękne jakby magiczne!
— Dzień dobry! — miauknęła do kotki o srebrzystym futerku. — Ja w sprawie sadzenia roślinek przy źródełku.
Kotka zwróciła łebek w jej stronę, teraz patrząc na nią parą swych zielonych oczu. Wyglądała na poddenerwowaną niby to przytłumioną obecnością białej wojowniczki. W końcu, po tym, jak z jej pyszczka wydobyło się ciche westchnięcie, przemówiła:
— Jak dobrze, że ktoś w końcu chciał się tym zająć. Mam przygotowane sadzonki, które wspólnie zasadzimy. Trzeba je przenieść, lecz są lekkie, więc to nie powinien być problem.
Borówkowa Słodycz uśmiechnęła się lekko, po czym zaczęła rozglądać się w poszukiwaniu wspomnianych przez ogrodniczkę roślinek.
Nim się obejrzała, szła w stronę obozu z sadzonką w pysku i pod brodą tuż obok Pierzastej Kołysanki.
— Gdzie dokładnie mamy je posadzić? — spytała Borówkowa Słodycz, gdy dotarły już do obozowiska.
Pierzasta Kołysanka zatrzymała się tuż przy linii trzcin, które łagodnie rozstępowały się w miejscu prowadzącym do źródełka. Słońce, choć nadal schowane za mlecznobiałą warstwą chmur, rozproszyło się na powierzchni wody tysiącem matowych refleksów, odbijających się od lekkich zmarszczek. Przypominało to spojrzenie w spokojne, senne oko nieba.
— Myślę, że najlepiej byłoby umieścić je tu, przy brzegu, gdzie ziemia jest wilgotna, ale niezbyt nasiąknięta. — Srebrzysta kotka wskazała ogonem delikatny półokrąg wzdłuż kamiennej obwódki nowo wykopanego źródełka. — Rośliny, które wybrałam, lubią mieć chłodno przy korzeniach, ale jednocześnie muszą mieć dostęp do światła. Zwłaszcza te z fioletowymi płatkami — przyciągają ważki i motyle. Dobrze zrobi to młodym kociakom. Niech uczą się obserwacji.
Borówkowa Słodycz skinęła głową, zbliżając się do wyznaczonego miejsca. Przenoszenie sadzonek odbywało się powoli, niemal z nabożną czcią — każda miała swój zapach, swój kształt, swoje drobne wymagania. Jedna z nich, niewielka kępa o delikatnych, mięsistych liściach i różowych kwiatach w kształcie kielichów, pachniała słodko i świeżo, jak woda z zatopionych ziół. Inna, niższa, o ciemnozielonych, postrzępionych liściach i białych plamkach, miała charakterystyczny, lekko cierpki aromat, przypominający mokrą korę w ciepły dzień.
Kotki zaczęły kopać małe, równomiernie rozmieszczone dołki — Borówkowa łapami, ostrożnie i z namysłem, a Pierzasta Kołysanka zębami odsuwała większe kamyczki i zgarniała ziemię do boków. W ciszy, przerywanej jedynie odgłosem szeleszczących trzcin i cichym pluskiem źródlanej wody, sadzonki trafiały do przygotowanych zagłębień, otulane miękką ziemią i zabezpieczane przed wiatrem.
— Zgłoś się później do Lulka, po więcej sadzonek — miauknęła, nim ruszyła w stronę wyjścia z obozu, z powrotem na swoją wyspę.

Wykonane zadania:
Zasadzenie wraz z ogrodnikami roślin wokół źródełka

Od Borówkowej Słodyczy

Niebo było spokojne tego ranka, rozciągnięte nad wyspą jak jasna powłoka. Pierwsze promienie słońca wpadały przez cienką warstwę chmur, oświetlając krajobraz. W powietrzu unosił się zapach wilgotnej ziemi, zmieszany ze świeżym oddechem rzeki i resztkami wilgoci, które pozostały po nocy. Na brzegu źródełka, stała Borówkowa Słodycz, wpatrując się w puste zagłębienie.
Dziś miała pracować nad jego poprawą. Zastanawiała się, od czego zacząć. Zdecydowała, że najpierw musi pogłębić dół, choć wiedziała, że na razie nie ma co liczyć na wodę. Była cierpliwa. Klan Nocy przeszedł wiele trudnych chwil, ale teraz nadszedł czas na budowanie czegoś nowego. To nie miało być tylko zwykłe źródełko – miało stać się „centrum” obozu, czymś nowym, przynoszącym zapach świeżości.
Pochyliła się nad ziemią, wbijając w nią pazury i starając się usunąć jak najwięcej gruzu czy kamieni, które mogłyby utrudniać przepływ wody, gdy ta w końcu się pojawi. Wiedziała, że ziemia musi być odpowiednio wyrównana. Pogłębianie miało być systematyczne. Borówkowa Słodycz zaczęła od delikatnego odrzucania ziemi na przygotowaną hałdę. Co kilka chwil zatrzymywała się, oceniając, czy dół nabiera odpowiedniego kształtu.
Po chwili pracy postanowiła przejść do kolejnego etapu – kamieni. Musiała wzmocnić krawędzie źródełka, zanim woda zacznie wpływać. Wstała i ruszyła w stronę północnego brzegu, gdzie fale wyrzuciły kilka gładkich, chłodnych głazów. Były różnej wielkości: niektóre lekkie, idealne do precyzyjnego układania, inne cięższe, które musiała unosić z większym wysiłkiem.
Każdy kamień musiał być na swoim miejscu. Wróciła z większą ilością i zaczęła od pierścienia, który wcześniej ułożyła wokół źródła. Dbała o to, by żaden z kamieni nie był za luźno ułożony – wszystkie musiały dobrze trzymać się ziemi. Najpierw kładła małe kamyczki, a potem przechodziła do większych. Krąg zdawał się nabierać już kształtu. Chociaż nie było tu jeszcze wody, Borówkowa Słodycz miała wrażenie, że każda cegła, którą układała, miała swoje miejsce w przyszłym porządku.
Czasami musiała przycisnąć kamienie mocniej, wpychając je głębiej w ziemię. Inne klinowała mniejszymi kawałkami, by nadać całej konstrukcji stabilności. Po dłuższym czasie spostrzegła, że krąg był właściwie skończony, a wokół źródełka wyrosła solidna obręcz z kamieni. Wciąż brakowało wody, ale Borówkowa Słodycz wiedziała, że to tylko kwestia czasu, zanim się tu pojawi.
Praca nie była łatwa, ale w pewnym sensie była to praca, która dawała satysfakcję. Klan Nocy przeszedł przez wiele trudnych chwil, a ona miała teraz swój udział w budowaniu przyszłości. Każdy kamień, który dodała, oznaczał coś więcej niż tylko poprawę obozu – to była część odrodzenia. Klan nie tylko przetrwał powódź, ale także nauczył się, jak wykorzystywać trudne chwile, by stawać się silniejszym. Borówkowa Słodycz była tego częścią i czuła, że zawsze będzie.

Wykonane zadania:
Wniesienie na wyspę kamieni, mających otaczać źródełko wody i wzmacniać jego ścianki
Powiększenie dołu na nowe źródełko

30 sierpnia 2025

Od Borówkowej Słodyczy

Poranek był cichy, choć rzeka, jak zawsze, szemrała swoje wieczne pieśni — szeptem fal muskających trzcinę, pluskiem wody spadającej z gałęzi i głębokim oddechem nurtu, który nigdy nie ustawał. Słońce jeszcze nie zdążyło przebić się przez gęste mury trzcin otaczające obóz, a biała wojowniczka Klanu Rzeki już stała przy krawędzi żłobka, mierząc smutnawym spojrzeniem szkody, których nie sposób było ignorować. Struktura stworzona z gęstych krzewów sumaku oraz ciasno splecionych ze sobą gałązek do tej pory będąca schronieniem dla najmniejszych była wyraźnie nadwyrężona — powyginane patyki wystawały w różnych kierunkach, ściany zapadły się na jednej stronie, a samo miejsce straciło ten cały zapach matczynego ciepła oraz miłości.
Borówkowa Słodycz wiedziała, że nie ma czasu do stracenia. Choć gdy po raz ostatni zajęła się odbudową obozu, jej futro straciło swój blask, a opuszki łap były popękane, to wiedziała, że kocięta muszą czuć się bezpiecznie, a królowe i karmicielki — mieć gdzie odpocząć. Dlatego, zanim jeszcze pierwsze promienie przebiły się przez ścianę zieleni otaczającą obóz, ruszyła w kierunku zachodniego krańca wyspy, gdzie trzcina rosła najgęściej i była najmocniejsza. Zanurzyła łapy w chłodnej wodzie i, stąpając ostrożnie po twardych kępach mułu, zaczęła wybierać źdźbła — długie, sprężyste, o grubych łodygach, które nie łamały się pod naciskiem zębów.
Z każdą powrotną wędrówką przez mieliznę, z pyskiem pełnym trzcin i kory, kształt nowego żłobka stawał się coraz bardziej realny. Borówkowa układała materiał warstwami, przetykając go cienkimi, lecz mocnymi witkami z gałęzi przyniesionych przez nurt rzeki. Każdy element wpasowywała z namysłem — nie spieszyła się, wiedząc, że tylko precyzja zapewni konstrukcji trwałość. Przy dłuższych, grubszych gałęziach zatrzymywała się na moment, sprawdzając kąty, oceniając naprężenia, by ściany nie tylko się trzymały, ale też nie uległy przy pierwszym mocniejszym wietrze.
Choć żłobek wciąż wymagał poprawek, stwierdziła, że zajmie się nim później i skierowała się ku środkowej części obozu, gdzie zagłębienie w ziemi — niewielkie, ale nowe i pachnące świeżością — powoli formowało się w źródełko. Kotka czuła, że prędzej czy później ktoś wdepnie w ten płytki, lecz niezabezpieczony dołek, i coś sobie złamie. Wojowniczka zaczęła więc znosić z brzegów wyspy kamienie — wygładzone przez nurt, czasem ciężkie i śliskie, ale potrzebne, by poinformować mniej uważnych o potencjalnym niebezpieczeństwie.
Każdy z nich układała ostrożnie, tworząc szary pierścień otaczający miejsce wypływu wody. Na razie tyle musiało wystarczyć, gdyż sam dołek nie był znowu jakiś strasznie głęboki, wiedziała jednak, że czas z pewnością nakaże jej ponownie nachylić się nad nową konstrukcją. Ale to już przyszłość. Teraz liczyło się tylko to, że działała. Że robiła to, co mogła, by nowy obóz był równie wspaniały, jeśli nie lepszy od tego poprzedniego.


Wykonane zadania:
- Wniesienie na wyspę kamieni, mających otaczać źródełko wody i wzmacniać jego ścianki
- Umocnienie żłobka twardszymi gałęziami, trzcinami i patykami

10 sierpnia 2025

Od Borówkowej Łapy (Borówkowej Słodyczy) CD. Tojadowej Łapy

— Chcesz może… — zaczął nagle Tojadowa Łapa, lecz po chwili zawahał się i zawiesił głos w połowie zdania, jak gdyby niewidzialna łapa ścisnęła mu gardło. Jego spojrzenie, choć przez moment pewne, uciekło gdzieś w bok, jakby szukał odpowiednich słów wśród tańczących źdźbeł trawy.Borówkowa Łapa uniosła wzrok, po czym uśmiechnęła się lekko, z tą charakterystyczną dla niej mieszaniną łagodności i rozbawienia – nie kpiącą, lecz ciepłą i serdeczną, jakby chciała dodać mu odwagi samą obecnością.
— Chcesz może się ze mną przejść? — zapytał w końcu Tojadowa Łapa, cicho, ale zdecydowanie. Jego głos był jak łagodny nurt rzeki — niespieszny, a jednak pewny swego biegu.
Borówkowa Łapa zadrżała lekko, nie z zimna — choć wiatr nadal snuł się między trawami, muskając lekko ich futerka — ale z cichego, niespodziewanego poruszenia, które rozlało się w niej szeroko i głęboko, jak woda po deszczu wśród trzcin. Serce w jej drobnej piersi przyspieszyło, jakby właśnie oderwało się od ziemi, by przez krótką chwilę zatańczyć nad nią jak pyłek dmuchawca. Tak samo lekkie, tak samo ulotne, tak samo pełne znaczenia.
Wszystko wokół zdawało się na moment zatrzymać — szept trzcin przy krawędzi wyspy, chlupot wody przepływającej między bezpiecznymi mieliznami, nawet odległe nawoływania kociąt bawiących się w kąpielisku przy brzegu.
Skinęła głową powoli, delikatnie, jakby każdy ruch był częścią jakiegoś ważnego rytuału. Kąciki jej pyska uniosły się w niemal nieświadomym uśmiechu – ledwie dostrzegalnym, a jednak prawdziwym. Różowy nosek poruszył się lekko, gdy cicho westchnęła.
— Chętnie — szepnęła tak cicho, że jej słowa mogłyby zniknąć w szumie liści lub w plusku wody. Jakby głośniejszy ton mógł spłoszyć tę kruchą, przejrzystą jak rosa chwilę.
Na moment jednak cień zaniepokojenia przemknął przez jej spojrzenie. Spojrzała na Tojadową Łapę z odrobiną żalu, niemal przepraszająco.
— Ale… Szałwiowe Serce musiałby mi najpierw pozwolić na opuszczenie obozowiska — dodała z westchnieniem, które zabrzmiało w niej niczym szept trawy kołysanej przez wodę.
Bolało ją, że nie mogła od razu ruszyć za nim. Pragnęła tej chwili, tak bardzo, że niemal czuła smak jej zapowiedzi na końcówkach wibrysów, a jednak… nie mogła złamać zasad. Nie chciała, by mentor się o nią martwił, by pomyślał, że nie jest odpowiedzialna. Nie chciała, by jej mentor miał co do niej jakieś zarzuty… ani by Tojad musiał na nią czekać za długo. A jednocześnie, niby sprzecznie — chciała, żeby czekał. Choć przez chwilę.
— Jednak zanim to… — zaczęła znów, przysiadając łagodnie na białych, drobnych łapkach. — Na naszych terenach jest tak wiele pięknych miejsc. Każde z nich przepełnione urokiem, spokojem, radością… dokąd chciałbyś pójść?
Jej oczy zadrgały, jakby wypełnione wspomnieniem barw, zapachów i dźwięków. Myślała o Kolorowej Łące, miejscu, gdzie ziemia tonęła w feerii kolorów, a każdy krok unosił zapach świeżych kwiatów i trawy. Gdzie kwitnące łodygi skrywały gryzonie, a ziemia była miękka i ciepła od słońca. Tam było tak pięknie, można by wręcz powiedzieć, że magicznie.
— Co powiesz na Kolorową Łąkę? — spytał uczeń. Borówka natychmiast poczuła falę radości, wywołaną faktem tego, iż myśleli teraz o tym samym.
— Och, byłoby tak wspaniale!
Tojadowa Łapa uśmiechnął się ledwie dostrzegalnie, a jego zielone oczy błysnęły spokojem. Rudopręgowana część jego futra mieniła się lekko w promieniach słońca, które przedarły się przez trzciny.
Borówka zerknęła na niego kątem oka, serce nadal miała lekkie jak puch. W tym momencie nic więcej się nie liczyło — tylko to, że zapytał. Że chciał iść z nią. I że ona – mimo wszystkich niepewności – chciała iść z nim.
— Wrócę za dosłownie parę uderzeń serca! — miauknęła w końcu, po czym ruszyła na poszukiwania mentora.

***

Zaledwie kilka chwil po rozmowie z Tojadową Łapą, Borówkowa Łapa szła wolnym, ostrożnym krokiem przez miękkie poszycie obozu, poszukując Szałwiowego Serca. Z każdym krokiem czuła, jak małe łapki lekko drżą – nie ze strachu, a z niepokoju. W brzuchu koteczki wirowało coś, co przypominało stado motyli.
Niedaleko legowiska starszych siedział jej mentor, Szałwiowe Serce. Cieszyła się, że to właśnie on został jej mentorem, głównie ze względu na jego przyjazny charakter oraz cierpliwość. Była niemal pewna, że mentor pozwoli jej udać się na przechadzkę, a jednak lekki stres podgryzał ją w kark.
Zbliżyła się jeszcze odrobinę i przystanęła. Przez kilka uderzeń serca nie odzywała się, wpatrując się w trawę pod łapami, jakby w niej mogła znaleźć właściwe słowa. Wreszcie uniosła wzrok, a jej ciemnoniebieskie oczy lśniły w świetle słońca.
— Szałwiowe Serce…? — zaczęła cicho, niemal szeptem.
Kocur uniósł głowę i spojrzał na nią uważnie. Jego morskie oczy miały w sobie coś przenikliwego, jakby zaledwie jednym spojrzeniem potrafił zajrzeć w głąb jej myśli.
— Tak, Borówkowa Łapo? — odpowiedział spokojnie, ale z nutą ciekawości. — Coś się stało?
Koteczka odchrząknęła cicho, a jej łapka delikatnie przesunęła się po ziemi, jakby kreśliła niewidoczny wzór.
— Chciałabym się przejść poza tereny naszego obozowiska — powiedziała w końcu, z początku ostrożnie, lecz z każdym słowem odrobinę pewniej. — Na Kolorową Łąkę.
Zapadła cisza, przerywana jedynie szelestem traw i pluskiem wody w oddali. Szałwiowe Serce nie odzywał się przez moment, przyglądając się swojej uczennicy, jakby analizował nie tyle jej słowa, to co w niej drgało pod powierzchnią.
Borówka wytrzymała jego spojrzenie, choć w środku wszystko w niej tańczyło i lśniło od emocji. Nie chciała, by pomyślał, że to błaha zachcianka. Bo to nie była zwykła przechadzka. Nie dla niej.
— Kolorowa Łąka jest trochę daleko, nie sądzisz? — odezwał się w końcu, spokojnie, lecz z wyczuwalną ostrożnością. — Nie boisz się, że się zgubisz? — W przeciągu zaledwie paru uderzeń serca jego ton przeszedł w bardziej żartobliwy, ciepły.
Skinęła głową, czując, jak ciepło zawstydzenia wspina się jej po karku, chowając się pod mięciutkim futerkiem.
— Tak… Ale będę ostrożna. Chciałabym… po prostu trochę odetchnąć. Tam jest spokojnie. I pięknie — dodała z cichą determinacją.
Na pysku Szałwiowego Serca nie pojawił się uśmiech, ale jego spojrzenie złagodniało. Milczał jeszcze chwilę, zanim poruszył łbem i westchnął cicho.
— Jasne, tylko cię tak trochę straszyłem — powiedział. — Ale postaraj się nie siedzieć tam za długo. I miej oczy szeroko otwarte. Głupio by było, gdybyś przypadkiem zaplątała się w krzew jeżyn, a potem wróciła cała poharatana.
Borówkowa Łapa rozpromieniła się w ułamku sekundy. Jej ogonek uniósł się lekko, jakby sam chciał zatańczyć z radości.
— Dziękuję, Szałwiowe Serce! — powiedziała z wdzięcznością, a jej głos zabrzmiał tym razem śmielej, cieplej.

***

Borówkowa Łapa stała już przy wyjściu z obozowiska, tuż obok niewielkiego wydeptanego skrawka lądu, z którego schodziło się prosto w nurt rzeki. Woda szumiała cicho, jakby szeptała tajemnice ukryte w głębinach. Biała koteczka, drobna i lekka jak piórko, wyglądała w tym świetle niemal eterycznie – jakby zrobiona z chmurki, którą można unieść jednym tchnieniem.
Tojadowa Łapa czekał już na nią, z lekko przekrzywionym łbem, w którego rudym futrze z każdym promieniem dnia igrały inne odcienie – od złota, przez miedź, aż po ciemne, niemal brunatne pasy. Zielone oczy kocura błyszczały spokojem, ale i czymś jeszcze – subtelnym napięciem, którego sam zdawał się nie do końca rozumieć.
— Gotowa? — zapytał cicho, gdy tylko znalazła się tuż obok niego.
Borówka skinęła głową, uśmiechając się niemal nieświadomie. Uczucie lekkości znów wypełniło jej klatkę piersiową, jakby za chwilę miała wzbić się w powietrze.
— Mhm. Szałwiowe Serce się zgodził.
Tojad tylko kiwnął łbem w odpowiedzi, nie kryjąc ulgi. Na moment zapadło między nimi milczenie – nie niezręczne, lecz pełne oczekiwania. Rzeka szeptała pod ich łapami, przypominając, że nie czas na wahanie.
Koteczka podeszła bliżej wody. Przez chwilę stała w miejscu, czując pod opuszkami palców chłodną wilgoć ziemi. Potem, z gracją i wprawą kogoś, kto od kocięcia oswajał się z nurtem, zanurzyła łapy w wodzie. Przez ułamek sekundy zawahała się – nie dlatego, że nie potrafiła pływać, lecz dlatego, że serce biło jej teraz nie od wysiłku, a od emocji.
Tojadowa Łapa ruszył pierwszy, przecinając powierzchnię rzeki z płynnym, silnym ruchem. Woda rozdzielała się przed jego piersią jak srebrzysta zasłona, a splątane w jego długim futrze tojady kołysały się w rytm fal. Borówka dołączyła zaraz za nim, a jej drobne ciało sunęło z lekkością przez wodę, zostawiając za sobą delikatny ślad.
Gdy dotarli na drugi brzeg – niewielki, piaszczysty i już lekko wilgotny od zbliżającego się chłodu wieczoru – otrząsnęli się niemal jednocześnie, rozpryskując drobne kropelki, które w świetle zachodzącego słońca zamieniły się w roztańczone iskierki. Borówka zaśmiała się cicho – nie śmiałym śmiechem, lecz takim, który ucieka sam z siebie, lekki i czysty. Tojad uśmiechnął się kątem pyska, pozwalając sobie na krótkie spojrzenie pełne miękkości.
— Kolorowa Łąka nie jest daleko stąd — mruknął, strzepując resztki wody z ogona. — Ale myślę, że jeśli pójdziemy wolno, zdążymy jeszcze zanim słońce całkiem zniknie.
— Lubię, jak dzień się kończy — powiedziała cicho Borówka, idąc obok niego. Jej miękkie futerko, wciąż nieco wilgotne, łagodnie falowało na wietrze. — Świat wtedy jakby się zatrzymywał. Tak na chwilę. Żeby można było... poczuć więcej.
Tojad spojrzał na nią z boku, jakby zaskoczony, a potem tylko skinął głową.
— Tak — zgodził się. — Wszystko jest tak barwne, tak wyjątkowe.
Nie spojrzała na niego, ale poczuła, jak coś ciepłego rozlewa się w niej, dokładnie w tym miejscu, gdzie wcześniej czuła motyle. Nie odpowiedziała – słowa nie były teraz potrzebne.
Szli dalej, obok siebie, zanurzeni w ciszy, w szumie rzeki i w śpiewie wieczornych ptaków. Każdy krok przybliżał ich do łąki – tej pełnej kolorów, zapachów, i przestrzeni, w której być może łatwiej będzie nazwać to, co czuć tak trudno.
Borówkowa Łapa zerkała co jakiś czas na Tojadową Łapę – ukradkiem, z niedającym się opisać ciepłem pod mostkiem. Jego ruda sierść w tym świetle niemal płonęła, a zaplecione w futrze tojady poruszały się przy każdym jego kroku, jakby kwiaty same chciały zostać bliżej ziemi.
Wreszcie przerwała ciszę.
— Gdy zbierałam tu kwiaty, nigdy nie zastanawiałam się nad tym, czy któryś z nich należy do moich ulubionych… — westchnęła cicho, z lekkim uśmiechem, ledwie zauważalnym, ale szczerym. — Może to nieco dziwne. Sama nie wiem.
Przez moment ponownie umilkła, poszukując właściwych słów.
— Po prostu zastanawiałam się… Od zawsze wplatasz sobie tojady w futro? — miauknęła w końcu.

<Tojadowa Łapo?>

31 lipca 2025

Od Borówkowej Słodyczy

Popołudniowe światło sączyło się przez gałęzie drzew, tworząc na ziemi delikatną mozaikę cieni i złotawych smug. Ciepły wiatr niósł ze sobą zapach wilgotnej kory, rozmokłej ziemi i ziół suszących się w cieniu skalnej półki. Obóz był nadal pełen śladów katastrofy – nie mniej jednak wydawał się dużo bardziej czysty. Z każdym wschodem słońca rany pozostawione przez powódź stawały się coraz mniej zauważalne. Borówka rozejrzała się po obozowisku, poszukując dla siebie zajęć.
Zaczęła od tego, co było najbardziej widoczne – od resztek.
W pierwszym legowisku wojowników wciąż tkwiła rozszarpana podpora z pokrzywionego krzewu, połamane konary przesiąknięte wodą i rozciągnięta warstwa rozmokłego mchu, który nie nadawał się już do niczego. Borówka schyliła się, ostrożnie zaciskając szczęki na końcówce grubszego konaru. Wojowniczka wciągnęła powietrze i ruszyła naprzód, ciężko przy tym oddychając. Przeciągnęła konar poza barierę obozu, zostawiając go w miejscu, gdzie zgromadziła już stertę nieprzydatnych, zniszczonych szczątków.
Praca była rytmiczna, nieprzerwana. Gałąź po gałęzi. Kępa mchu po kępie. Czasem znajdowała zaplątane w legowisko korzenie, które wdarły się do środka wraz z wodą. Ich wyciąganie wymagało cierpliwości i siły – Borówkowa Słodycz napierała ciałem, szarpiąc, aż w końcu czuła, jak ziemia ustępuje, a roślina puszcza z wilgotnym mlaśnięciem. Wynosiła wszystko poza granice obozu, aż miejsce zaczynało wyglądać… nie czysto, ale gotowo. Jakby mogło znów coś przyjąć.
Potem przyszedł czas na nowy budulec.
Przemknęła przez wejście do obozu, kierując się w stronę Brzozowego Zagajnika. Tam rosły trawy, które jeszcze nie ugięły się pod ciężarem wody. Długie, sprężyste źdźbła, trzymające się w kępach. Borówka gryzła je ostrożnie u nasady, zwijając w pęki, które unosiła w pyszczku. Potem zbierała świeży mech spod zacienionych kamieni – miękki, chłodny, lekko wilgotny. Jej łapy poruszały się w skupieniu, a spojrzenie było czujne, niemal instynktowne. Wybierała tylko najlepsze kępy – te, które nie miały zgnilizny ani śladów ślimaków. Na powrót do obozu niosła budulec w kilku kursach, starając się nie gubić drobnych liści czy kępek mchu.

Wykonane zadania:
- Wyniesienie połamanych krzewów, gałęzi i innych zniszczonych elementów legowisk.
- Zebranie budulca na nowe legowiska

Od Borówkowej Słodyczy

Słońce wspięło się wysoko ponad linie trzcin, a jego jasne, ciepłe światło sączyło się przez rozedrgane powietrze, łagodnie muskając obozowisko. Dzień był cichy — nie martwy, lecz pełen pracowitej uwagi, w której nie było miejsca na zbędne słowa. W uszach Borówki świstał tylko szelest łap, stłumione dźwięki ciężkiego błota podnoszonego przez wysiłek, i czasami — nieśmiałe nawoływania ptaków znad rzeki.
Biała wojowniczka poruszała się ostrożnie pomiędzy posłaniami — choć niektóre były już nowe, to wciąż nie zabrakło też i tych nieświeżych, którymi nikt nie miał jeszcze okazji się zająć. Choć czuła, że jest zdeterminowana do działania, to pod futrem czuła palący ból wywołany całym tym przepracowaniem. Jej futro było porządnie splamione błotem, ciemniejszym szczególnie na brzuchu i łapach, mało tego, w jej sierść zdążyły się wplątać też i gałązki oraz listki i choć w obliczu pracy próbowała sprawiać wrażenie, że nie sprawia jej to większego problemu, to czuła chęć, by porządnie zająć się swoim białym — a raczej brązowo-szarym futerkiem. A jednak świadomość tego, że za moment znów będzie ubrudzona zdawała się jej na to nie pozwalać. Westchnęła krótko, jednak znacząco. Z całego serca miała już dość brudnej roboty, nawet jeśli to dzięki niej była zauważana wśród innych kotów.
Stare, podarte posłania nie nadawały się już do niczego — zbyt przemoczone, zbyt przesiąknięte gnijącym zapachem przeszłości. Z lekkim niesmakiem usunęła z nich stare kępki mchu i wyblakłych liści, oddzielając to, co mogło jeszcze posłużyć, od tego, co powinno zniknąć na zawsze. Następnie udała się na skraj obozu, tam, gdzie można było znaleźć pozostawione przez innych wojowników zasoby, umożliwiające budowę nowych posłanek. Grzebała w stercie przez dłuższą chwilę, odcinając zębami długie, sprężyste źdźbła — wystarczająco giętkie, by dały się splatać, i dość silne, by utrzymały kształt.
Wracając z pierwszym pękiem, rozłożyła je z namysłem na wysuszonej części ziemi. Łapami rozgarnęła je w krąg, potem w kolejne warstwy. Każda trawa była układana osobno, splatana wokół pozostałych, w rytmicznym, niemal hipnotycznym ruchu. Jej pazury poruszały się pewnie, choć delikatnie, jakby w głębi serca obawiała się, że jej dzieło zaraz runie. Do środka dołożyła świeżo zebrany mech — chłodny, miękki, pachnący jak poranek przy rzece. Kiedy posłanie było gotowe, spojrzała na nie z cichą satysfakcją. Miało coś z serca — ciepło, które nie pochodziło z ognia, ale z intencji.
Następnie przyszła pora na barierę.
Trzcinowe ściany wokół obozowiska wyglądały, jakby z każdym dniem więdły, tracąc swoją odporność. W wielu miejscach były wygięte przez wodę, przerzedzone, dziurawe. Borówka wyczuła w nich coś niepokojącego — jakby sama wyspa zadrżała, przestając ufać, że ochroni to, co kiedyś zrodziła. Ale ona nie zamierzała na to pozwolić.
Przeszła się po obozowisku. Gdzieniegdzie wciąż leżały porozrzucane przez powódź konary i grubsze gałęzie. Niektóre były obrośnięte jeszcze wilgocią, inne już suche i szorstkie pod łapami. Znalazła kilka solidnych, równych — wystarczająco giętkich, by dało się je wpleść w strukturę ściany, a jednocześnie mocnych, by stanowiły podporę.
Nosiła je pojedynczo, chwytając w zęby jedną z końcówek, druga była ciągnięta przez błoto, zostawiając za sobą całkiem zabawny ślad, a równocześnie symbol wysiłku oraz starań włożonych w odbudowę obozowiska.
Przy ścianie rozdzieliła stare trzcinowe pasma, delikatnie, pazurami. Potem wplotła grubsze gałęzie w ich strukturę, klinując je między starymi pniami a nowym szkieletem. Praca była mozolna, ponieważ wymagała nie tylko siły, ale i cierpliwości. Na koniec uzupełniła luki błotem — gęstym, lepkim, prawie klejącym.

Wykonane zadania:
- “Plecenie” nowych posłań.
- Wzmocnienie trzcinowych ścian.

30 lipca 2025

Od Borówkowej Słodyczy

Słońce zawisło nisko nad koronami drzew, a jego złotawe światło przesączało się przez rozrzedzone listowie, barwiąc błotnisty obóz ciepłymi smugami. Minęło już kilka dni, odkąd powódź cofnęła się do rzeki, lecz ślady jej obecności wciąż tkwiły w każdej cząstce ziemi: mokra, rozmiękczona gleba, podarte krzewy, połacie trzciny zwisające jak umęczone kończyny z połamanych pali. Obóz przypominał śpiącego rannego — oddychał powoli, ale jego ciało wciąż było przeciążone śladami przeszłego cierpienia. Borówkowa Słodycz poruszała się ostrożnie po nierównej ziemi, a jej łapy zanurzały się w miękkim błocie z delikatnym chlupotem. Jej futro — zwykle lśniące, teraz przybrudzone brązowymi śladami — nie wzbudzało w niej żadnej uwagi. To nie był czas na czystość. To był czas odbudowy. Oczy miała skupione, a ruchy wyważone, jakby każdy gest był odpowiedzią na wewnętrzny rytm — rytm porządkowania, naprawiania oraz leczenia.
Pierwszym zadaniem było wyniesienie tego, co pozostało po katastrofie. Połamane gałęzie zalegały w legowiskach niczym martwe kończyny dawnego schronienia. Niektóre z nich były ciężkie, splątane z trawami i gliną, inne zaskakująco lekkie, jakby już dawno straciły ducha życia. Borówka schylała się raz za razem, chwytała pyskami pęki mokrej roślinności, wyciągała z ziemi fragmenty zgniecionych paproci, gałęzie, które wbiły się w posłania niczym szpony, i wynosiła je na brzeg obozu, tak, by żadne nieostrożne kocię czy uczeń na nie nie natrafiło. Układała je w sterty — osobno te, które nadawały się jeszcze do użytku, osobno zupełnie zniszczone.
Z każdym ładunkiem jej ramiona bolały coraz mocniej, a mięśnie w łapach drżały pod ciężarem powtarzalności. Ale Borówkowa Słodycz nie przestawała. Praca oczyszczała ją od środka, porządkowała także jej własne myśli — pełne chaosu i żalu po tym, co zostało utracone.
Gdy uznała, że wnętrze obozu jest w większości czyste, podniosła wzrok ku legowiskom. Większość miejsc spoczynku rozpadły się pod naporem fal i błota. Miejsca, które wcześniej były ciepłe, znajome i pozwalały na sen, teraz wyglądały jedynie jak szczątki pozostawione przez sam los. Wiedziała, że trzeba będzie je odbudować — w końcu każdy kot potrzebował swojego własnego, przytulnego posłanka.
Udała się do wyjścia z obozowiska, kierując się do niewielkiego lasku, tego, w którym to mieścił się ich tymczasowy obóz. Gdy dotarła na miejsce, wiatr był dziwnie łagodniejszy, a ziemia pod jej łapami twardsza. Tam zbierała długie źdźbła traw, splątane, ale jeszcze świeże, nieprzemoknięte do końca. Oddzielała je pazurami, uważnie wybierając te najsilniejsze. Później natknęła się na stertę suchych liści — ich miękka faktura i sprężystość sprawiały, że nadawały się idealnie na podstawę nowych legowisk. Znalazła też mech — wilgotny, ale chłonny, chłodny w dotyku, gęsty. Zerwała go ostrożnie z pnia, formując kępy, które niosła w pyszczku, przy tym czując ich chłód na wargach.
Czuła, że to wystarczająca ilość budulca, pozwoliła więc sobie ruszyć z powrotem do obozowiska. Natura wokół niej zdawała się emanować dziwnym spokojem, jak gdyby ostatnie wydarzenia zdążyły dawno już zapaść się pod mgłą odległych wspomnień. A jednak zniszczenia pozostawione przez powódź nadal były widoczne i nadal wzbudzały smutek, a także nadzieje w oczach członków Klanu Nocy. “Choćbym miała paść trupem z przemęczenia, zrobię wszystko, by klan zauważył moje starania” — pomyślała kotka o białym futerku, nim przekroczyła próg wejścia do ich wciąż zdewastowanego obozowiska.

Wykonane zadania:
- Wyniesienie połamanych krzewów, gałęzi i innych zniszczonych elementów legowisk.
- Zebranie budulca na nowe legowiska.

29 lipca 2025

Od Borówkowej Słodyczy CD. Tojadowej Łapy

Przeszłość

Oczy Borówkowej Łapy zwęziły się ledwo zauważalnie, gdy jej imię wypłynęło z pyska Rysiego Boru. Przeniosła spojrzenie na sylwetkę młodego rudzielca, początkowo ostrożnie, z nieufnością wyczulonego zmysłu, który od dawna uczył ją, że dystans daje bezpieczeństwo — ale zaraz potem, pod tą pierwszą warstwą ostrożności, pojawiło się coś więcej. Delikatna, niemal dziecięca ciekawość. “Tojadowa Łapa”. Miała wrażenie, że to imię obiło się jej już o uszy. Widywała go z oddali jak cień przewijający się między innymi uczniami — czasem przy uczniowskim legowisku, czasem tylko w przemykającym błysku rudego futra między paprociami a wejściem do obozu. Nigdy jednak nie miała okazji spojrzeć mu prosto w oczy, bez pośpiechu, bez ram narzuconych przez obowiązki, po prostu bez zgiełku codziennych zajęć.
Teraz gdy stali naprzeciw siebie w niemal pustym legowisku wojowników, otoczeni spokojem i półcieniem przefiltrowanym przez trzcinowe ściany, poczuła coś zaskakującego — jakby ich spotkanie miało w sobie ukrytą wagę, coś kruchego, czego lepiej nie poruszać zbyt gwałtownie. Było w tym momencie coś przyjemnego, choć nikt nie powiedział ani słowa więcej, niż potrzeba. Przestrzeń między nimi wydawała się gęstsza, dźwięki z zewnątrz przytłumione, jakby świat pozwolił im na chwilę zawieszenia.
Tojadowa Łapa spoglądał na nią z czymś, co trudno było opisać jednym słowem. W jego zielonych oczach tliła się uprzejmość, ale też coś bardziej subtelnego — iskra zaciekawienia, może niepewna próba zbliżenia, jak cień liścia, który co chwilę zmienia kształt, gdy poruszy go wiatr. Postawa rudego kocura była swobodna, pozbawiona sztywności; siedział z gracją, która może była efektem dumy, a może wrodzonej miękkości ruchu. Uszy skierowane ku niej zdradzały uważność — nie nerwową, lecz skupioną, jakby chciał wychwycić każdy niuans w jej tonie, każdą zmianę w napięciu ogona.
Ona sama zachowała spokój. Choć jej ciało było z pozoru nieruchome, końcówka ogona drgnęła lekko, jakby niezależnie od niej zareagowała na atmosferę rozmowy, która nagle wydawała się bardziej osobista niż większość, jakie prowadziła z innymi uczniami. Uniosła nieco podbródek, skłaniając łeb w uprzejmym, ale świadomym geście. Spojrzenie jej nie uciekało, choć nie szukało konfrontacji — chciała tylko zrozumieć, dlaczego to spotkanie już teraz wydawało się inne niż wszystkie wcześniejsze.
— Miło cię poznać, Borówkowa Łapo — powiedział Tojadowa Łapa, a jego głos, ciepły i spokojny, niósł w sobie cień nieśmiałości, którą starannie przykrywała warstwa udawanej pewności siebie. Brzmiał, jakby każde słowo ważył ostrożnie, nie chcąc zburzyć kruchej harmonii chwili.
— Też miło mi cię poznać — odparła cicho, lecz wyraźnie, tonem kontrolowanym, wyważonym na granicy uprzejmości i dystansu. Brzmiała dokładnie tak, jak chciała — spokojnie, rzeczowo, z subtelnym ciepłem, które pozwalało jej zachować bezpieczny dystans, ale jednocześnie nie zamykało drzwi do dalszej rozmowy.
Na jego pysku pojawił się cień uśmiechu — delikatny, niemal niezauważalny, jakby znał ten ton i zaakceptował go bez zastrzeżeń. W jego oczach zaiskrzyło rozbawienie, niesione nie ironią, a empatią. Tak, jakby sam znał ten balans pomiędzy ostrożnością a chęcią bliskości. Pomiędzy tym, co wypada, a tym, co się czuje.
— No to… jesteś córką Rysiego Boru — zauważył po chwili, przeciągając się z kocią gracją, która w jego wykonaniu przypominała raczej młodego wojownika wygrzewającego się na słońcu niż niedoświadczonego ucznia. — W sumie, to dziwne, że wcześniej się nie domyśliłem.
Uczeń na moment odwrócił głowę, kierując swój wzrok w stronę mentora. Rysi Bór odpowiedział na ten gest jedynie krótkim, lecz wysublimowanym chrząknięciem, jak gdyby nie chciał przypadkiem zaorać dopiero co rozpoczętej konwersacji pomiędzy dwójką pazurem.
Tymczasem z jej pyska wyrwał się cichy, krótki śmiech — miękki, niemal ulotny, jak szept liści poruszonych nagłym podmuchem wiatru. Nawet ją samą zaskoczył, bo był szczery, a nie musiał. Na jej pysku mimowolnie pojawił się delikatny uśmiech, który rozjaśnił jej oczy i kąciki warg, a także uczynił jej obecność bardziej autentyczną.
— Czasem te najbardziej oczywiste drobnostki są najprostsze do przeoczenia — powiedziała z lekko podniesionym tonem, niemal z figlarną nutą, przekrzywiając głowę w bok, jakby chciała pokazać, że nie wszystko musi być analizowane z chłodną precyzją.
Na moment pomiędzy nimi zapanowała cisza — ta dobra, nie niezręczna, trochę coś jak chwilowe zawieszenie w przestrzeni, gdzie dwie dusze zbliżyły się na odległość spojrzenia, lecz nie czuły presji, by mówić więcej, niż trzeba.
— Może lepiej wyjdźmy z legowiska wojowników, nim jakaś zrzęda się przyczepi. — Tojadowa Łapa zniżył głos do szeptu, z wyraźnym błyskiem zadziorności w oczach, choć spojrzenie mimowolnie pomknęło ku wejściu, jakby sprawdzał, czy Rysi Bór, aby na pewno nie wychwycił uchem jego słów.
Borówkowa Łapa kiwnęła głową krótko, z cieniem uśmiechu na pysku, i ruszyła w stronę wyjścia, łapy stawiając miękko, niemal bezszelestnie. Czuła, że ruchy, jakie wykonywała, były płynne, opanowane, pełen tej elegancji, którą jeszcze jako młode kocię tak bardzo podziwiała u swojej matki — Porywistego Sztormu. Miała wrażenie, że powoli, lecz coraz prędzej się zbliża do tej płynności, że to, co było kiedyś tylko pragnieniem, staje się rzeczywistością. Cień legowiska wojowników został za nimi, a z nim — badawcze, czujne spojrzenie Rysiego Boru.
Na otwartej przestrzeni obozu wszystko wydawało się jaśniejsze, bardziej wyraziste. Pachniało nagrzaną słońcem ziemią, świeżymi ziołami u wejścia do legowiska medyka, wilgocią traw rosnących przy krawędzi obozu. W powietrzu unosił się cichy szum obozowego życia: śmiech kociąt pod opieką starszych, szelest liści niesionych wiatrem, odległy plusk rzeki.
Tojadowa Łapa szedł tuż obok niej, jego ruchy mniej wyważone, cięższe, ale pełne energii — nie nachalnej, nie dominującej, lecz naturalnej, nieujarzmionej, jak rwący potok tuż po roztopach pory Zielonych Liści. Ta surowa siła była w kontrze do jej ostrożnej płynności — ale właśnie w tym tkwiła harmonia.
— Więc... — zaczął, jakby przełamując ciszę odchrząknięciem — Co zwykle robisz, gdy nie trenujesz?
Zawahała się przez ułamek uderzenia serca, jakby nie była pewna, czy powinna odpowiadać zbyt szczerze. Potem jednak, z nieśmiałością na pysku, podniosła wzrok.
— To może brzmieć głupio… — miauknęła miękko — Ale lubię zbierać podarki. Dla bliskich mi kotów. Czasem są to żołędzie, czasem liście o dziwnych kształtach… ale najczęściej kwiaty. Na Kolorowej Łące rośnie ich pełno. Są tak piękne i różnobarwne, zupełnie jakby ktoś przeniósł jeden z tych zachodów słońca wprost na ziemię.
Jej głos miał w sobie coś łagodnego jak ciepły letni deszcz. Zerknęła na niego ukradkiem, chcąc sprawdzić, czy nie spotka się z drwiną.
— A ty? — Biała kotka zapytała w końcu cicho, lecz z odczuwalnym zainteresowaniem. — Co robisz, żeby zabić czas?

<Tojadowa Łapo?>

Od Borówkowej Słodyczy

Słońce stało wysoko nad obozowiskiem, rozlewając na ziemi złote światło, które wnikało nawet między najgęstsze trzciny i miękkie liście. Powietrze było gęste, ciepłe, pachniało mokrą korą, słońcem nagrzanym błotem i wspomnieniem niedawnego deszczu. Każdy cień był krótki, każde źdźbło trawy stało wyprostowane, jakby i ono nie miało dokąd uciec przed żarem dnia. Borówkowa Słodycz poruszała się ostrożnie, z łapami nisko przy ziemi, jakby nasłuchiwała nie dźwięków, ale napięć w powietrzu. Wiedziała już, że woda przyniosła do środka obozu to, czego nie powinno tu być — kawałki szkła, ostre kamienie, oderwane muszle, których krawędzie przecinały skórę szybciej niż pazur.
Jej wzrok przesuwał się po ziemi, zatrzymując na błyskach wśród trawy. Podeszła bliżej. Na wilgotnej glebie połyskiwał zielonkawy odłamek — zaostrzony z jednej strony, kanciasty z drugiej, nieruchomy, jakby niegroźny. Ale Borówka znała ten rodzaj ciszy. To była cisza, która kończyła się krwią. Pochyliła się, ujęła szkło zębami i ostrożnie zaniosła je poza granicę obozu, gdzie ziemia była twardsza i rzadziej uczęszczana. Tam wykopała jamkę i zakopała je dokładnie, pazurami równając powierzchnię, aż nic nie zdradzało jego obecności. Potem wróciła — i znów: szkło, muszla, kamień. Każdy nieproszony dar rzeki wynosiła poza granice, zakopywała, chowała, neutralizowała. W tych drobnych gestach była determinacja nie tylko do utrzymania porządku, ale do obrony — przed tym, czego inni nie widzieli albo nie chcieli widzieć.
Czasem znajdowała coś wciśniętego między korzenie — jak ciemny, płaski kamień, którego krawędź przypominała złamany ząb. Jednym ruchem wyciągała go z ziemi, po czym niosła z dala, łapy ciężkie, lecz pewne. Wiedziała, że musi skończyć, zanim któryś z młodszych kotów wbije w to łapę. I chociaż nikt nie prosił jej o to zadanie, choć nikt nie podziękował — w tej pracy była wartość. To właśnie lubiła najbardziej: ciche działanie, które zmieniało wszystko, choć pozornie nie zostawiało śladu.
Kiedy skończyła z ostatnim kamieniem, nie minęła jeszcze połowa dnia, a powietrze stało się gęstsze, niemal lepkie. Trzciny poruszały się leniwie, ale Borówkowa Słodycz zauważyła, jak bardzo niektóre z nich osłabły. Wschodnia część ściany otaczającej obozowisko była przechylona, poszarpana, a w kilku miejscach powstały szczeliny, przez które widać było niebo i kępy wysokich sitowiów poza granicą obozu. Przez jedną z tych szpar wszedł kiedyś wiatr tak silny, że zwalił pół jednego z posłań. Borówka nie zamierzała pozwolić, by historia się powtórzyła.
Wyszła poza granice i udała się na skraj lasu, gdzie ziemia była suchsza, a podłoże dawało dostęp do grubszych gałęzi. Znała to miejsce dobrze. Gałęzie, które tam leżały, były jak kości starych drzew — twarde, lecz lekkie, porowate, nie nasiąknięte jeszcze do końca. Wyszukała kilka najodpowiedniejszych, długich i niezbyt krzywych. Potem zebrała glinę — z jednej z odkrywek przy urwistym brzegu, gdzie ziemia była ciężka, ciemna, prawie lepka. Niosła wszystko w kilku turach, wracając za każdym razem tą samą ścieżką, aż jej łapy zostawiły na trawie ciemną linię, która szybko wyschła w słońcu.
Kiedy miała już wszystko, przystąpiła do pracy. Wciskała grube patyki między trzcinowe łodygi, osadzając je głęboko w ziemi i wzmacniając strukturę od środka. Glinę wcierała w szczeliny, dokładnie, warstwa po warstwie, aż całość zaczęła wyglądać nie jak roślina, a jak mur — żywy, ale solidny. Między niektóre miejsca wplatała wiązki dłuższych traw, które znajdowała przy rzece, zabezpieczając nimi górne partie, gdzie wiatr był najsilniejszy. Czuła, jak klei się do niej błoto, jak glina oblepia łapy i wsuwa się między pazury, ale nie zwalniała. Każdy ruch łapy był krokiem ku bezpieczeństwu. 
Gdy skończyła, przesunęła się o krok i spojrzała na trzcinową ścianę — już nie przechyloną, już nie drgającą. Trzciny milczały, jakby oddychały z ulgą. Borówkowa Słodycz usiadła przy krawędzi i przesunęła łapą po ziemi. Skórę miała rozgrzaną, futro przyklejone, łapy zmęczone — ale w środku była spokojna. Słońce nadal świeciło wysoko, a powietrze niosło wilgoć i ciepło, ale już bez ciężaru lęku. Obóz był bezpieczniejszy. I to wystarczało.

Wykonane zadania:
- Usunięcie niebezpiecznych przedmiotów naniesionych przez fale (np. szkła, ostrych kamieni)
- Wzmocnienie trzcinowych ścian (poprzez użycie grubszych gałęzi, błota, gliny itp.)

Od Borówkowej Słodyczy

Poranek był cichy, niemal ostrożny w swoim nadejściu — jakby sam dzień nie chciał spłoszyć kruchości, w której tonęło obozowisko. Mgła leżała nisko, pełzając po ziemi niczym duchy przodków, zbyt zmęczone, by wznieść się wyżej. Zapach mokrego drewna i zmielonej kory, a także błota wirował w nozdrzach wojowniczki o białym futerku. Borówkowa Słodycz poruszała się ostrożnie między legowiskami, których kształty były zdeformowane, jakby same chciały zapomnieć o burzy. Wystające patyki, rozmokłe mchy, połamane krzewy, które dawniej dawały cień i schronienie — teraz leżały bezwładne, zgięte w kształtach nieprzypominających niczego, co znała. Ich obecność była ciężarem — nie tylko fizycznym, ale i duchowym. Obóz, który kiedyś pachniał świeżą trzciną i ciepłem snu, teraz przesiąknięty był zmęczeniem.
Zbliżyła się do jednego z legowisk — częściowo zapadniętego, z zawalonym bokiem i gnijącą podstawą. Delikatnie wysunęła łapą resztki splecionych gałęzi, jakby dotykała starej skóry. Zęby zacisnęły się na połamanym pręcie wikliny, który niegdyś stanowił oparcie dla całej konstrukcji. Wyrwała go z cichym szarpnięciem i odłożyła na bok. Potem kolejne — zniszczone fragmenty, złamane pędy, zbutwiałe liście. Każdy z nich wynosiła poza główny krąg obozu, tworząc stertę, która rosła jak dowód ich przetrwania – i straty.
Między szczątkami znalazła fragment starego legowiska – mokry mech z wbitymi pazurami. Przystanęła. Czyj to był ślad? Być może Ryczącej Makreli? Być może cioci Perełki, której nigdy nie miała okazji poznać bliżej? Nie wiedziała. Nie chciała wiedzieć. Delikatnie oderwała fragment i złożyła go z resztą — z szacunkiem, nie odrzuceniem. Nawet to, co zepsute, zasługiwało na domknięcie.
Kiedy ostatnie szczątki zostały usunięte, a zrujnowane legowiska oczyszczone z martwych części, Borówkowa Słodycz uniosła wzrok ku laskowi, w którym mieścił się tymczasowy obóz. Wiedziała, że to właśnie pomiędzy pniami drzew można było znaleźć najwięcej surowców.
Świt powoli rozlewał się nad koronami drzew, gdy dotarła do celu. Czuła się nieco dziwnie, chodząc po miejscu, gdzie ziemia była mniej nasiąknięta, a roślinność gęstsza, bardziej uporządkowana. Poruszała się jednak z wprawą — wiedziała, czego szukać. Pędy musiały być giętkie, ale nie zbyt cienkie. Trzciny — suche, lecz niełamliwe. Liście — szerokie i mocne, takie, które nie przesiąkną wilgocią po jednym deszczu.
Pierwsze znalazła pod kępą wierzby — długie, jasne źdźbła, splecione jeszcze przez wiatr. Pociągnęła zębami i oddzieliła najlepsze. Potem przeszła głębiej — w cień leszczyn, gdzie miękki mech porastał pnie jak kożuch. Tam zebrała większe kępy — chłodne, miękkie, pełne życia. Ostrożnie zwinęła je w pęk i przewiesiła przez kark, niosąc je niczym ofiarę.
Dalej czekały pędy jeżyn — bez kolców, młode, rosnące pod ochroną starszych krzewów. Trzeba było szarpnąć, przeciągnąć między łapami, ostrożnie, bez pośpiechu. Każdy z nich był przyszłą podporą. Gdy zebrała już tyle, ile mogła unieść, odwróciła się ku obozowi. Słońce zaczynało się przebijać przez liście — promienie tworzyły wzory na ziemi, przypominające blizny, ale i szlaki.

Wykonane zadania:
- Wyniesienie połamanych krzewów, gałęzi i innych zniszczonych elementów legowisk.
- Zbieranie budulca na nowe legowiska.

Od Borówkowej Słodyczy

Powietrze było gęste jak niedopowiedziane słowa – wilgotne, ciepłe, lekko mętne od pyłu rozbitego błota. Borówkowa Słodycz stała przy wschodniej krawędzi obozowiska, gdzie trzcinowa ściana, niegdyś sztywna i dumna jak wojownik przy granicy, teraz ugięta była od ciężaru mającej niedawno miejsce powodzi i czasu. Trzciny, splecione w pośpiechu, wciąż trzymały się razem, lecz każda wichura zostawiała po sobie kolejne szramy — poszarpane końcówki, wypaczone kształty, szczeliny, przez które wciskał się chłód. Borówka zbliżyła nos do jednej z nich. Czuła przez nią wilgoć nocy oraz słony zapach rzeki.
Sięgnęła łapą po leżącą nieopodal grubą gałąź — jedną z tych, które zrzuciły sosny na skraju lasu po ostatnim wichrze. Obtoczyła ją błotem, dokładnie, powoli, aż drewno stało się niemal nierozpoznawalne. Wsunęła ją pomiędzy trzcinowe łodygi, jakby chciała doszyć nowy szew do starego płótna. Potem kolejną. I jeszcze jedną. Biała kotka pracowała bez słowa, z głową nisko, uszami lekko rozchylonymi, czujna, lecz nie spięta. Rytm tej pracy znała dobrze — wiedziała, kiedy trzcina puści, a kiedy trzeba wycofać się i znaleźć inny punkt wsparcia.
Z błotem, gliną i ścierkami kory zdawała się powoli odnawiać barierę.
Kiedy ściana wschodnia została na nowo uszczelniona i umocniona, Borówkowa Słodycz otrzepała łapy, chociaż błoto i tak zdążyło już zastygnąć na futrze. Czuła ciężar dnia, ale wewnątrz zaczynało narastać ciche napięcie — coś ją ciągnęło ku wnętrzu obozowiska, gdzie jeszcze czekały bezkształtne sterty posłań, niedokończone legowiska wojowników i starszyzny.
Ruszyła w głąb.
Tutaj błoto było bardziej suche, przeorane już śladami łap. Obok spłaszczonego pniaka leżała sterta materiałów, które zebrała dzień wcześniej: długie liście turzyc, suche trawy, giętkie pędy jeżyny bez kolców. Usiadła przy jednym z legowisk — jego kształt był tylko ledwie zarysowany: obręcz z cienkich patyków, trochę porwanego mchu na środku, resztki starego gniazda.
Zaczęła od nowa.
Najpierw szkielet — mocne, sprężyste gałązki ułożone w elipsę, przymocowane do ziemi wilgotną gliną. Potem plecionka z liści — splatała je zgrabnie, łapą przyciskając jedno źdźbło do drugiego, zębami zaciągając wiązania. To była cierpliwa robota, wymagająca czułości i skupienia. Każdy kociak zasługiwał na posłanie, które pachnie domem. Każdy starszy kot — na spokój snu bez ostrych kantów i wilgotnych krawędzi.
Miękkie warstwy trawy trafiały do środka, a między nimi — mech z przyniesiony z niewielkiego lasku, który służył za tymczasowy obóz. Zielony materiał w dotyku był chłodny, wilgotny, żywy. Borówkowa Słodycz układała wszystko, jakby tkała swego rodzaju opowieść — o przetrwaniu, o odbudowie, o tym, że nawet wśród zgliszczy można znów poczuć miękkość pod łapami.
Kiedy skończyła, legowisko było ciche, zwarte i gotowe. Nic nie powiedziała — tylko przeciągnęła łapą po jego brzegu, zatapiając pazury w tkaninie ze źdźbeł, by poczuć jej odporność. Tak, czuła, że był dość trwały, że wytrzyma.

Wykonane zadania:
- “Plecenie” nowych posłań.
- Wzmocnienie trzcinowych ścian.

28 lipca 2025

Od Borówkowej Słodyczy

Poranne światło ślizgało się po tafli wody, odbijając się od niej w migotliwych smugach, które łagodnie muskały błotnistą ziemię obozu. Wyspa, która jeszcze kilkanaście wschodów księżyca temu pulsowała kocim życiem, teraz przypominała ranę – otwartą, wilgotną i milczącą.
Przez trzciny przemykał delikatny wiatr, niosąc ze sobą woń mokrej ziemi, rozkładu i mętnej rzeki. Nie był to zapach domu. Jeszcze nie. Borówkowa Słodycz, otulona śliskim błotem i resztkami nocy, stąpała ostrożnie między pozostałościami obozu. Jej białe futro było przybrudzone, szczególnie na brzuchu i łapach, lecz nie przejmowała się tym – w obliczu zniszczeń czystość była ostatnim zmartwieniem. Liczyła się tylko jedna rzecz: porządek. Uporządkowanie chaosu.
Choć niektóre legowiska były już odbudowane, a ściany zabezpieczone świeżym błotem i trzciną, obóz nadal tonął w resztkach katastrofy. Połamane gałęzie zalegały wszędzie – krzyżowały się z korzeniami wypłukanymi przez wodę, zwisały z drzewa, z którego dawniej przemawiała liderka, wplątane w jego miękkie liście. Czasami przypominały porzucone szpony, innym razem – jakby sama wyspa próbowała się bronić przed klęską, rzucając martwą roślinnością niczym barierą.
Z przygaszonym spojrzeniem, Borówkowa Słodycz przesuwała łapą kolejną gałąź – grubą, z poszarpanym końcem i odłamanym liściem, który sterczał niczym język żmii. Przez chwilę zawahała się, unosząc pysk ku niebu, jakby czekała na szept przodków lub znak z gałęzi szepczącego drzewa, że ten fragment obozu można już zostawić w spokoju. Jednak nic nie przemówiło. Tylko odgłos wody, spływającej leniwie między sitowiem, rozpraszał ciszę.
Szarpnęła gałąź mocniej, odciągając ją na bok, gdzie leżał już stos podobnych – pociemniałych, wilgotnych, z pęknięciami jak popękana skóra starego wojownika. Jej łapy zostawiały głębokie ślady w błocie, czasem tracąc oparcie na grząskim gruncie, lecz szła dalej – uparcie, w skupieniu, jakby w każdej oczyszczonej przestrzeni budowała od nowa nie tylko legowiska, ale samą istotę ich wspólnoty.
Podniosła zwisającą, omszałą witkę, która oplotła jeden z zatopionych konarów i z wysiłkiem ją rozplątała. Pod nią leżały resztki starego gniazda – rozmoknięte źdźbła trzciny, rozprute od dołu, jakby coś je wydrapało. Dotknęła ich nosem, ostrożnie, z szacunkiem – może należały kiedyś do młodego kociaka, którego imienia już nikt nie woła. Albo do starszego wojownika, który pierwszy ruszył na ratunek, kiedy woda zaczęła zalewać wyspę. Zsunęła wszystko z boku, zostawiając suchsze fragmenty — mogły się jeszcze przydać.
Kiedy obóz zaczynał powoli oddychać — jego rany nie były już świeże, a jakby przysychające, zaczynające się zrastać — Borówkowa Słodycz ruszyła w kierunku krawędzi lasu. Tam, gdzie drzewa rosły gęściej, a ziemia była suchsza, budulec był lepszy — bardziej sprężysty, mniej nasiąknięty rzeką. Szukała szczególnych gałązek — cienkich, ale mocnych, najlepiej sosnowych lub z młodych brzóz. Wkładała je ostrożnie do pęku, który trzymała zębami, układając warstwami jak matkę układającą posłanie dla swoich dzieci.
Znalazła też kępę miękkich mchów — jasnozielonych, jeszcze nieposzarpanych przez ptaki ani niesplątanych przez wiatr. Przykucnęła i powoli zaczęła je zbierać. Jej ruchy były niemal rytualne — z każdym wyrwanym fragmentem odczuwała ciężar odpowiedzialności. To nie miało być tylko wygodne miejsce do spania. To miało być schronienie. Punkt zaczepienia. Obietnica, że po burzy znów można odpocząć bez lęku.
Gdy wróciła do obozu, dzień był już w pełni rozbudzony. Słońce wyłaniało się zza cienkiej warstwy chmur, rzucając smugi światła przez liście. Powietrze pachniało bardziej znośnie — jakby nowe drewno i mech wypierały zapach rozkładu. Borówkowa Słodycz położyła materiał przy jednym z jeszcze nieodbudowanych legowisk i zaczęła formować gniazdo — skręcając gałęzie, wyściełając wnętrze mchem, dokładając suchą trzcinę jak kołdrę. Każdy ruch miał znaczenie. Każde włókno – swoją historię.
W końcu usiadła, zmęczona, z łapami brudnymi i futrem pokrytym igliwiem, lecz w jej oczach lśniło coś, co nie było tylko odbiciem porannego światła — była to ta dziwna lekkość, którą pierwszy raz poczuła, gdy otrzymała miano wojowniczki. Jakby wszystkie zmartwienia nagle zniknęły — a przecież tak naprawdę nigdzie się nie ulotniły, były tu, jednak zdawała się nie czuć ich obecności.

Wykonane zadania:
- Wyniesienie połamanych krzewów, gałęzi i innych zniszczonych elementów legowisk.
- Zebranie budulca na nowe legowiska.

Od Borówkowej Słodyczy

Poranek nie przyniósł ulgi, jedynie ciche przypomnienie o tym, co się wydarzyło. Na niebie, pomiędzy strzępami przegonionych burzą chmur, pojawiły się pierwsze blade promienie słońca. Rozświetliły wyspę, która jeszcze niedawno była bezpiecznym centrum obozowiska Klanu Nocy, a dziś przypominała tylko cień dawnego domu – błotnistą, mokrą przestrzeń z porozrzucanymi resztkami legowisk i opadłymi trzcinami, smaganymi wiatrem znad rzeki.
Borówkowa Słodycz stała pośród zniszczeń, a długie, białe futro przyklejało się do jej boków, oblepione gliną i strzępami wyschniętej trawy. Jej niebieskie oczy – jasne i zimne jak księżycowa poświata na wodzie – omiatały ruiny z niepokojącą dokładnością. Niby gdzieś w głębi niej kołysała się melancholia, smutek, robiła jednak to, co mogła, by bardziej widoczna była za to głęboka, niemal uparta determinacja, by naprawić to, co zostało naruszone. Klan Nocy może i przetrwał powódź, lecz teraz musiał odzyskać więcej niż dach nad głową – musiał odzyskać swój rytm, a także dawną dumę. A to oznaczało odbudowę od podstaw.
Wyspa, na której znajdował się obóz, jeszcze niedawno wyglądała jak zielona przystań – otoczona wodą z trzech stron, porośnięta trzcinami i pnączami, zawsze chłodna i pełna zapachu wilgoci. Teraz ziemia była rozmoczona, a każdy krok niby chlupotał pod łapami. Mimo to Borówkowa Słodycz poruszała się z gracją, a także cieniem precyzji, jakby znała każdy nierówny fragment gruntu.
Pierwszym zadaniem, jakie sobie wyznaczyła było plecenie posłań, które dla innych mogło wydawać się czymś drobnym – lecz ona wiedziała, jaką wagę mają szczegóły. To nie były zwykłe posłania. To były legowiska, do których miały wrócić matki z kociętami, starszyzna, uczniowie. To miały być miejsca, w których każdy kot mógł odetchnąć po ciężkim dniu. Powinny pachnieć suchą trawą, spokojem i bliskością.
Z trudem wyciągała z błota resztki poprzednich gniazd, rozplątując je pazurami i zębami. Mokre liście i przegniłe źdźbła traw były bezużyteczne. Borówkowa Słodycz odrzucała je bezlitośnie, aż w końcu ruszyła na obrzeża wyspy, gdzie wciąż rosły bujne kępy wysokiej trzciny i turzyc. Delikatnie, z niemal rytualną precyzją, wybierała najdłuższe, sprężyste źdźbła – suche, jeszcze nietknięte przez wodę – i splatała je w zwarte pasma. Przeplatała je własnymi zębami, przyciskając mocno łapą do ziemi, aż formowały się pod jej pazurami miękkie, ale trwałe posłanka.
Z czasem, kiedy zebrała odpowiednią ilość materiałów, pozwoliła sobie nieco “upiększyć” leża. Splot po splocie, dbała o to, by legowiska były nie tylko wygodne, ale i nie chłonęły wilgoci. Podkładała pod nie suche liście i cienkie gałązki, a z zewnątrz otaczała je warstwą trzciny, która działała jak naturalna izolacja. Każdy ruch jej łap był przemyślany. Każdy dźwięk chlupotu błota towarzyszył pracy, która miała przywrócić sens temu miejscu.
Kiedy posłania były gotowe, Borówkowa Słodycz nie dała sobie chwili odpoczynku. Jej spojrzenie powędrowało ku ścianom z trzciny, które – mimo wysiłków pozostałych wojowników – wciąż chwiały się na wietrze, pozbawione oparcia. Wiedziała, że bez ich wzmocnienia kolejne kaprysy pogody mogą zniszczyć wszystko, co właśnie odbudowała.
Z trudem wypchnęła z błota kilka grubszych gałęzi, które zebrały się przy brzegu, zniesione przez nurt. Ich powierzchnia była śliska i chłodna, lecz wystarczająco mocna, by posłużyć jako rusztowanie. Zębami i pazurami wbijała je ostrożnie w ziemię przy krawędziach ścian, wzmacniając konstrukcję od podstaw. Do szczelin między pędami trzciny wciskała warstwę mokrego błota, które wcześniej starannie wymieszała z gliną i rozdrobnionymi liśćmi – lepka masa wiązała się z roślinami, tworząc solidną zaprawę.
Jej łapy były coraz cięższe, ogon przyklejony do ziemi, a długie futro zbierało coraz więcej wilgoci, lecz Borówka nie przestawała. Oddychała płytko, lecz równo. Dla niej praca była nie tylko obowiązkiem – była aktem przywiązania. Do klanu, do pobratymców oraz do miejsca, które było wszystkim, co miała.
Wreszcie, gdy ostatnia ściana została wzmocniona, a posłania ułożone w równym rzędzie wzdłuż wyżej położonej części wyspy, Borówkowa Słodycz usiadła i spojrzała w stronę wody. Cichy szum kołatał jej w uszach niczym lekka melodia, przywracająca wszystkie dobre momenty spędzone w obozowisku. Wiedziała, że nawet gdyby przez następne księżyce miała czuć się tak, jakby stratowało ją stado borsuków, nie podda się i da z siebie wszystko, by przyszli wojownicy oraz uczniowie mogli traktować to miejsce jako dom, miejsce, w którym dojdzie do ich mianowania, w którym ich dzieci będą czuły się bezpieczne, szczęśliwe.

Lista wykonanych zadań:
- “Plecenie” nowych posłań
- Wzmocnienie trzcinowych ścian

Od Borówkowej Słodyczy

Borówkowa Słodycz szła wolno, ostrożnie stawiając łapy na wciąż miękkim, nasiąkniętym wodą gruncie, który jeszcze kilka dni temu stanowił serce tętniącego życiem obozu Klanu Nocy. Teraz rozciągał się przed nią krajobraz zniszczenia — ślady fali widoczne były na zgiętych paprociach, przełamanych łodygach i rozmytych ścieżkach, które wcześniej wydeptane były przez dziesiątki znajomych łap. Mimo że niebo nad wyspą było już przejrzyste, a promienie słońca delikatnie przebijały się przez liście nad głową, powietrze nadal pachniało wilgocią i błotem, a cisza — niemal nienaturalna — osiadała na futrze Borówki niczym cień.
Delikatny powiew morskiego wiatru przemykał przez gęste trawy i mokre zarośla, szeleszcząc liśćmi i wprawiając w drżenie cienkie gałązki, które przy każdym podmuchu trącały się ze sobą z cichym, rytmicznym stukotem. Borówka przystanęła na moment, unosząc pysk do góry, jakby chciała złapać ten wiatr, poczuć go na języku i zrozumieć, co szepcze jej wyspa. W koronach drzew zaśpiewała sójka, jej szorstki głos przecinał powietrze niczym znak, że życie nadal trwa, że natura — choć przez chwilę zraniona — powraca do równowagi. Ten krótki dźwięk, ten niepozorny śpiew, dodał Borówce siły, chociaż w sercu wciąż nosiła ciężar wydarzeń sprzed kilku dni.
Przypływ, który spadł na klanowiczów, bezlitośnie przetoczył się przez wyspę, zabierając ze sobą legowiska, zioła, znaki i ślady codziennego życia. Dla Borówkowej Słodyczy — spokojnej, cichej, przywiązanej do rytmu tego miejsca — był to cios, którego jeszcze nie zdołała w pełni pojąć. Jej obóz, jej dom, nagle zamienił się w ruinę, w plątaninę zniszczonych materiałów i niebezpiecznych pozostałości, które mogły zranić nie tylko ciało, ale i duszę każdego z członków klanu. Wiedziała jednak, że nie mogła pozwolić sobie na rozpamiętywanie — przed nią stało zadanie, a każda drobna czynność, każdy gest sprzątania i odbudowy, był małym krokiem ku odzyskaniu dawnego spokoju.
Skierowała się ku miejscu, gdzie fale pozostawiły po sobie skupisko ostrych odłamków — szkło, zapewne przyniesione z dalszych brzegów, połyskiwało w słońcu, zdradliwie wabiąc wzrok, jakby było czymś pięknym, a nie niebezpiecznym. Borówka schyliła się ostrożnie, czubkiem łapy przesuwając jeden z kawałków, sprawdzając, czy nie zapadnie się w błoto pod nim — miała w pamięci zranione opuszki młodych uczniów, które mogłyby ucierpieć od takich pułapek. Delikatnie ujęła szkło zębami, czując chłodny, nieprzyjemny dotyk na języku, i z namysłem zaniosła je na skraj obozowiska, gdzie układała wszystkie niebezpieczne znaleziska. Nieopodal natknęła się na kilka ostrych kamieni — ich krawędzie zdawały się niemal naturalnie wrogie — i choć cięższe, również je przeniosła, mimo że mięśnie w łapach zaczęły już drżeć ze zmęczenia.
Gdy wróciła, przez chwilę nasłuchiwała. Śpiew kosa dolatywał z południowej strony wyspy, miękki i łagodny, przypominający o tym, że nie wszystko zostało zniszczone. Słuchała go z zamkniętymi oczami, chłonąc dźwięk, jakby w jego prostocie kryło się coś uzdrawiającego. Nawet trzciny, poruszane wiatrem, szeleściły jak kojące szepty starszyzny — mądre, cierpliwe, ponadczasowe. To w tym dźwiękowym tle Borówkowa Słodycz odnalazła w sobie spokój, którego tak bardzo jej brakowało od czasu zalania.
Zebrała się ponownie i ruszyła w stronę gęstszego zagajnika, gdzie burza strąciła kilka większych gałęzi i konarów — idealnych na budulec nowych legowisk. Z trudem, powoli, przetaczała przez błoto jeden z cięższych pni, czując, jak pod stopami ziemia ugina się, a zapach zbutwiałych liści miesza się z wilgocią. Każda gałąź, którą zbierała, miała inny ciężar, inną fakturę — niektóre były jeszcze świeże, z pachnącą żywicą korą, inne już przesiąknięte wodą, ciężkie i oporne. Kiedy wróciła do obozu, ostrożnie zaczęła układać pierwsze warstwy nowego legowiska, tak, by gałęzie tworzyły stabilną i suchą podstawę — planowała potem wyściełać je mchem, który zbierze na skraju lasu.
Otaczająca ją natura nie była już tylko scenerią — była obecna, czuła, jakby wyspa oddychała wspólnie z nią. Wiatr tańczył między trawami, niebo przecięła sylwetka przelatującego żurawia, a słońce łagodnie pieściło jej grzbiet, jakby chciało powiedzieć: dobrze, że jesteś, dobrze, że wracasz. Choć zmęczona i obolała, Borówkowa Słodycz czuła, że robi coś ważnego — nie tylko dla Klanu, ale i dla siebie samej. Bo w tej cichej odbudowie, w rytmicznych, prostych ruchach łap, w śpiewie ptaków i szumie liści, odnajdywała to, co zostało utracone — dom.

Wykonane zadania (2):
– Usunięcie niebezpiecznych przedmiotów naniesionych przez fale.
– Zebranie budulca na nowe legowiska.