Nie zmieniało to faktu, że w tym momencie Mandarynka nie wydawała się widocznie przytłoczona tymi obowiązkami, a to znaczyło tylko tyle, że bury kocur nie mógł pozwolić sobie na podwinięcie się łapy czy chwilę zawahania; zwłaszcza po sytuacji z Trzcinową Łapą, która na szczęście skończyła się w miarę dobrze, przynajmniej dla niego. Wiedział, że dla młodszej koleżanki było trochę mniej udane, ale no cóż... każdego szkoda. Najmądrzejsi i tak zawsze najpierw martwią się o swój ogon; prędzej czy później Trzcinka musiała się tego nauczyć.
— Pchasz w ogóle czy znowu masz w głowie robaki, które wyżerają ci ostatki rozsądku? — Głos Tojadu wyrwał go z labiryntu myśli. Bury zmarszczył nos i posłał bratu spojrzenie pełne obrzydzenia. Wytężył mięśnie i z całej siły, starając się nie myśleć o rudym idiocie, który dotykał swoim śmierdzącym zadem jego boku. Napierając mocniej, starał się przepchnąć kłodę dalej, nawet jeśli jego wkład był nieporównywalnie mniejszy niż innych wojowników, którzy zostali wybrani do pracy. Po jego lewej Tojad, a po prawej Pluskający Potok... Był między jednym rudym, miernym i przygłupim wronim żarciem, a drugim... Czuł, jak jego mózg maleje z każdym wdechem, w którym rozpoznawał ich swąd. Kłoda powoli przesuwała się na swoje miejsce, które wcale nie było tak odległe, nawet jeśli tak wydawało się kocurowi z jego perspektywy. Mandarynka, obserwując prace z boku i ganiąc niewystarczająco starające się koty, powoli kroczyła, aby być z nimi na równie i sugerować zmianę kierunku, kiedy mieli napotkać jakąś przeszkodę (kamień, patyk). W końcu uniosła ogon pionowo, co znaczyło, że mogli zaprzestać.
— Wojownicy, koniec! — oznajmiła, a pyska Żmijowca wydarło sie westchnienie ulgi. Nie czekając na żadne słowo brata lub, co gorsza, Pluska, odszedł, aby poszukać Kropiatki, którą oddał pod opiekę matki i Rosiczkowej Kropli, zajmujących się naprawą ścian żłobka. Szybko zauważył trzy kotki siedzące w ciszy. Wiedział, że Wężynowy Kieł niekoniecznie dogaduję się z Rosiczką, a tym bardziej nie miała żadnych powodów, aby sympatyzować z wątłą i miękką uczennicą swojego syna. Łapy kotek, zwłaszcza Kropiatkowej Łapy i siostry kocura, uwijały się sprawnie i prędko, aby jak najszybciej wykonać przeznaczoną im tego dnia porcję pracy. Zaplatały gałązki, wplatały w nie giętkie trzciny, a następnie okrywały większymi liśćmi, aby kocięta nie stały się ofiarą drapieżników lub silnego wiatru, który miał w zwyczaju nadchodzić znad morskich fal. Matka za to nie była tak zaangażowana. Oczywiście, nie obijała się całkowicie, nie chciała podpaść swojej drogiej przyjaciółce Mandarynce, ale wiedziała, że dużo rzeczy ujdzie jej na sucho, a więc miała w zamiarach wykorzystywać ten fakt. Jej ruchy były powolne, ale równie przemyślane i dokładne co te Rosiczki i Kropiatki; zwyczajnie pozwalała im śpieszyć się za nią.
Kierując się spokojnie w ich stronę, będąc już pod samą kociarnią, a dokładniej przy jej wejściu, zahaczył o coś ogonem. A raczej o kogoś.
Wiedział, że jakiś czas temu do obozu przyniesiono znalezione kocięta, które teraz pozostają pod czujnym okiem Kotewkowego Powiewu. Nie spotkał ich osobiście; nie miał czasu przez ciągłe treningi i odbudowę obozu. Teraz jednak los faktycznie zesłał jednego niemal pod jego łapy; dobrze, że niemal, bo maluch był tak drobny, że mógłby wziąć go za kamyczek.
— A ty co tu robisz? Zaraz cię porwie mewa albo zwieje wicher morski... — powiedział, nachylając się nad siwo-kremowym uszkiem. Chociaż ton był delikatnie kpiący, to zielone ślepia pozbawione były tej tak charakterystycznej dla Żmijowca wyższości i obrzydzenia. Co jak co, ale kocięta wydawały mu się często mądrzejsze od niektórych dorosłych wojowników.
— Pchasz w ogóle czy znowu masz w głowie robaki, które wyżerają ci ostatki rozsądku? — Głos Tojadu wyrwał go z labiryntu myśli. Bury zmarszczył nos i posłał bratu spojrzenie pełne obrzydzenia. Wytężył mięśnie i z całej siły, starając się nie myśleć o rudym idiocie, który dotykał swoim śmierdzącym zadem jego boku. Napierając mocniej, starał się przepchnąć kłodę dalej, nawet jeśli jego wkład był nieporównywalnie mniejszy niż innych wojowników, którzy zostali wybrani do pracy. Po jego lewej Tojad, a po prawej Pluskający Potok... Był między jednym rudym, miernym i przygłupim wronim żarciem, a drugim... Czuł, jak jego mózg maleje z każdym wdechem, w którym rozpoznawał ich swąd. Kłoda powoli przesuwała się na swoje miejsce, które wcale nie było tak odległe, nawet jeśli tak wydawało się kocurowi z jego perspektywy. Mandarynka, obserwując prace z boku i ganiąc niewystarczająco starające się koty, powoli kroczyła, aby być z nimi na równie i sugerować zmianę kierunku, kiedy mieli napotkać jakąś przeszkodę (kamień, patyk). W końcu uniosła ogon pionowo, co znaczyło, że mogli zaprzestać.
— Wojownicy, koniec! — oznajmiła, a pyska Żmijowca wydarło sie westchnienie ulgi. Nie czekając na żadne słowo brata lub, co gorsza, Pluska, odszedł, aby poszukać Kropiatki, którą oddał pod opiekę matki i Rosiczkowej Kropli, zajmujących się naprawą ścian żłobka. Szybko zauważył trzy kotki siedzące w ciszy. Wiedział, że Wężynowy Kieł niekoniecznie dogaduję się z Rosiczką, a tym bardziej nie miała żadnych powodów, aby sympatyzować z wątłą i miękką uczennicą swojego syna. Łapy kotek, zwłaszcza Kropiatkowej Łapy i siostry kocura, uwijały się sprawnie i prędko, aby jak najszybciej wykonać przeznaczoną im tego dnia porcję pracy. Zaplatały gałązki, wplatały w nie giętkie trzciny, a następnie okrywały większymi liśćmi, aby kocięta nie stały się ofiarą drapieżników lub silnego wiatru, który miał w zwyczaju nadchodzić znad morskich fal. Matka za to nie była tak zaangażowana. Oczywiście, nie obijała się całkowicie, nie chciała podpaść swojej drogiej przyjaciółce Mandarynce, ale wiedziała, że dużo rzeczy ujdzie jej na sucho, a więc miała w zamiarach wykorzystywać ten fakt. Jej ruchy były powolne, ale równie przemyślane i dokładne co te Rosiczki i Kropiatki; zwyczajnie pozwalała im śpieszyć się za nią.
Kierując się spokojnie w ich stronę, będąc już pod samą kociarnią, a dokładniej przy jej wejściu, zahaczył o coś ogonem. A raczej o kogoś.
Wiedział, że jakiś czas temu do obozu przyniesiono znalezione kocięta, które teraz pozostają pod czujnym okiem Kotewkowego Powiewu. Nie spotkał ich osobiście; nie miał czasu przez ciągłe treningi i odbudowę obozu. Teraz jednak los faktycznie zesłał jednego niemal pod jego łapy; dobrze, że niemal, bo maluch był tak drobny, że mógłby wziąć go za kamyczek.
— A ty co tu robisz? Zaraz cię porwie mewa albo zwieje wicher morski... — powiedział, nachylając się nad siwo-kremowym uszkiem. Chociaż ton był delikatnie kpiący, to zielone ślepia pozbawione były tej tak charakterystycznej dla Żmijowca wyższości i obrzydzenia. Co jak co, ale kocięta wydawały mu się często mądrzejsze od niektórych dorosłych wojowników.
<Widlik?>
Event KN: Umocnienie żłobka twardszymi gałęziami, trzcinami i patykami, Wtoczenie na wyspę pnia, mającego stanowić część nowego legowiska starszyzny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz