Kilka dni wcześniej
Wieczór, Pora Zielonych Liści i ciepły wiatr muskający pysk Zalotnej Krasopani. Idealna pora na spacer, prawda? Tego dnia szylkretka wymknęła się z obozu, gdy słońce znikało już za horyzontem – i zrobiła to w konkretnym celu. Chciała pomodlić się do Miejsca, Gdzie Brak Gwiazd, bo potrzebowała rady. Ostatnio wiele się działo: pokłóciła się z partnerem, a z synem niby pogodziła, choć wciąż nie ufała do końca mu ani jego słowom. Oskarżył Wrotyczową Szramę o współpracę z Klanem Gwiazdy… Zalotna Krasopani już dawno mogła donieść o tym Nikłej Gwieździe, ale coś ją powstrzymywało. Może to, że po dłuższym namyśle, nie wierzyła już w tak nagłą przemianę Kosaćcowej Grzywy? A może dlatego, że jej jakże ukochany wujek, był jednym z kotów, których szczerze nie znosiła? Jak mogłaby zrobić coś, co byłoby mu na łapę, skoro od zawsze sobie dogryzali? Nie mogła nawet na niego patrzeć, a jednak musiała znosić jego obecność – tym bardziej, że teraz pełnił rolę przywódcy. Według niej absolutnie na to nie zasługiwał. Od zawsze była po stronie Mrocznej Wizji i to właśnie ją chciała widzieć na czele Klanu Wilka, ale przodkowie postanowili inaczej i obowiązki lidera trafiły na barki burego. Co oni w ogóle w nim widzieli? Był starszy od czarnej kocicy, słabszy i o wiele głupszy. Zalotna Krasopani tylko czekała, aż w końcu się potknie i wyląduje kilka lisich ogonów pod ziemią.
Nagle do nozdrzy Zalotnej Krasopani dotarł świeży, kuszący zapach myszy. Kapłanka zamarła, jej uszy drgnęły, a nos zaczął intensywnie pracować. Właśnie tego potrzebowała! Cały czas krążyła po lesie, pogrążona w myślach, aż niemal zapomniała, po co tu przyszła. Przecież miała zapolować, by później złożyć zdobycz w ofierze mrocznym przodkom – tak, by przychylniej spojrzeli na jej modlitwy. Od razu przywarła do ziemi, ogon trzymając nisko, a pazury wysuwając z łap. Wytężyła wzrok, śledząc skąpane w mroku krzaki, czekając na najdrobniejszy ruch, aż wreszcie – dostrzegła go. Małe, szare ciałko poruszyło się wśród liści. Szylkretka zaczęła ostrożnie przesuwać się do przodu, stawiając kroki z najdokładniejszą precyzją. Zatrzymała się niedaleko, obserwując mysz z uwagą. Oblizawszy pysk, napięła mięśnie, gotowa do skoku. Musiała tylko poczekać, aż zwierzyna wysunie się spod gałęzi. Kiedy mysz zrobiła kilka kroków w jej stronę, nagle zorientowała się, że nie jest sama. W jednej chwili zerwała się do biegu, a za nią pobiegła kapłanka. Zalotna Krasopani pędziła przez las, nie spuszczając z oczu szarego futerka, migającego tuż nad ziemią. Gdy ofiara była już o krok od nory, szylkretka rzuciła się przed siebie i przycisnęła ją łapą do ziemi. Ucisk był na tyle mocny, że rozległo się ciche chrupnięcie, a po chwili mysz przestała się szamotać. Misja zakończona sukcesem.
Zalotna Krasopani uniosła w pysku zdobycz, która teraz bezwładnie zwisała z jej zębów. Miała ochotę zjeść ją od razu, ponieważ nie jadła dziś obiadu – lecz musiała się powstrzymać. Co wtedy ofiarowałaby mrocznym przodkom? Uznaliby ją za kogoś o słabej woli, a w kulcie liczyła się siła i twardość. Nikt z nich nie mógł ulegać tak błahym pokusom. Szylkretka pokręciła głową, odganiając natrętne myśli o jedzeniu i ruszyła przed siebie, rozglądając się po lesie oświetlonym bladym blaskiem księżyca. Wiatr zrobił się chłodniejszy, a lekka bryza rozwiewała jej rozgrzane po biegu futro, przynosząc ukojenie. Szła prosto do Ciernistego Drzewa. Miejsca, w którym – jak wierzyła – kontakt z mrocznymi przodkami był najsilniejszy. To właśnie tam odbywało się wiele ceremonii związanych z kultem. Miejsce miało w sobie dziwną, tajemniczą aurę, a także ten chłód, mgłę i ostre ciernie. Zdawało się wręcz stworzone do modlitw w imię Mrocznej Puszczy. Tam ostatnio kapłanka rozmawiała z Kosaćcową Grzywą, i tam też zmierzała teraz, by złożyć ofiarę. Cierniste Drzewo na terenach Klanu Wilka było dla niej jednym z najważniejszych miejsc, które pojawiało się w wielu wspomnieniach. Czy to nie piękne? Pamiętała noc przed mianowaniem na ucznia i także własne przyjęcie do kultu, a to wszystko kręciło się wokół tego jednego, wyjątkowego drzewa.
Gdy dotarła na miejsce, całą okolicę zasnuła gęsta mgła. Nie widziała już rozciągających się wokół polan, ponieważ wszystko utonęło w szarości. Świeżo upolowaną zwierzynę położyła przed sobą i wysunęła pazury. O co właściwie chciała spytać? Jaki miała plan? Łapy drżały jej lekko, choć nie wiedziała czy to z chłodu nocy, czy przez ciężką atmosferę miejsca. Ostatnio przeżyła tyle dramatów związanych z rodziną… może właśnie o nią powinna zapytać?
Zacisnęła szczękę i rozcięła swoją łapę. Na skórze pojawiła się niewielka rana, z której popłynęła szkarłatna, lepka krew, ogrzewając ją w mroźną noc. Zamoczyła w niej pazury, a potem zaczęła kreślić na ziemi symbole związane z Miejscem, Gdzie Brak Gwiazd. Ruchy miała wyćwiczone, choć teraz odrobinę niepewne, jakby się wahała.
— Drogie… dusze — zaczęła, skupiając wzrok na znakach. — Przyjmijcie moją ofiarę z krwi i kości, leżącą… — urwała, czując, że coś pomija. Wspomnienia z ostatniego rytuału uciekały jej sprzed oczu. Fuknęła z irytacją i kontynuowała:
— Najedzcie się i napijcie, gasząc choć na chwilę głód i pragnienie. I także odpowiedzcie na… ważne pytanie, które zaraz padnie z moich ust. — Zmrużyła oczy, ale nie czuła tej więzi, jaką pamiętała z poprzednich rytuałów. Przodkowie milczeli. A może tak jej się tylko wydawało?
Po chwili zebrała się na odwagę:
— Czy… szykujecie dla mnie coś wielkiego? — zapytała, wpatrując się w pień drzewa. — Czy te wszystkie trudności z rodziną mają mnie przygotować?
Zaraz potem ugryzła się w język. Ani wiatr nie zawiał mocniej, ani liść nie drgnął. Noc wciąż była ciemna, a na niebie migotały nieliczne gwiazdy. Cisza. Czy przodkowie ją zignorowali?
Momentalnie poczuła się zdradzona, jakby ktoś wbił cierń w jej serce. Chwyciła mysz w pysk i cisnęła nią w ciernie, niespokojnie przestępując z łapy na łapę. “Na pewno coś pomyliłam! Przecież przodkowie by mnie nie zignorowali… A może po prostu przeoczyłam ich znak?”
Nie chcąc już dłużej o tym myśleć, zawróciła i ruszyła ku obozowi, gdzie w żłobku czekały jej kocięta. Było późno, więc nie spodziewała się, że coś im grozi. Zresztą zostawiła je pod opieką Barczatki, która na pewno miała na nie oko.
Podczas powrotu przez las słyszała dźwięki przypominające skomlenie. “To pewnie tylko sowa” – powtarzała sobie w myślach. Nagle rozległ się trzepot skrzydeł. Zamarła. Futro na jej karku się zjeżyło, a spojrzeniem zaczęła lustrować okolicę, aż nagle dostrzegła coś tuż pod łapami – pióro puchacza. “Przez ten cały czas mnie obserwował?” – pomyślała zaskoczona. Schyliła się i podniosła je. Może właśnie to był znak od przodków? Nie wiedziała, czy puchacz miał jakieś szczególne znaczenie, ale postanowiła zabrać pióro ze sobą. Może pokaże je Słocie, Pomrokowi i Cieniowi? A potem poprosi kogoś o pomoc, by wsunąć je w futro za uchem.
***
Teraźniejszość
Prążkowana Kita wczorajszym wieczorem wyruszył samotnie z obozu i nie wrócił aż do rana. Nikła Gwiazda rozkazał, by o świcie wyruszył patrol poszukiwawczy, ponieważ nocne wędrówki po terytorium Klanu Wilka były zbyt niebezpieczne, a nikt nie wiedział, co spotkało kocura. Do porannego patrolu wyznaczono Zalotną Krasopani, Blade Lico i Koniczynową Łapę.
Szylkretowa kocica prawie nie zmrużyła oka tej nocy. Nadal zajmowała się kociętami w żłobku, ale nikogo nie dziwiło, że to właśnie ją wysłano na poszukiwania. Prążkowana Kita był przecież jej… partnerem. Mimo iż ostatnio się pokłócili, była trochę zestresowana. Miała dziwnie przeczucie, że z kocurem stało się coś bardzo, bardzo złego. Jeszcze niedawno przyniósł jej kwiaty, błagając o przebaczenie, a ona na niego nasyczała. Może była zbyt szorstka? Powiedziała nawet kociętom, że ich przybrany “ojciec” jest nikim ważnym. Pewnie poczucie winy zeżarłoby ją w całości, gdyby nie to, że przypomniała sobie o modlitwie. To wszystko na pewno było planem mrocznych przodków. Oni chcieli, by pokłóciła się z Prążkowaną Kitą. Na pewno niosło to za sobą coś wielkiego.
Gdy słońce wzeszło, Zalotna Krasopani zostawiła swoje śpiące kocięta i, polizawszy je raz w czubek główki, zjawiła się w centrum obozu, gdzie już czekał na nią Blade Lico i wyraźnie zaniepokojony Koniczynowa Łapa.
— Coś się stało? — spytała obojętnie, lustrując ucznia spojrzeniem. Łaciaty wyprostował się i na siłę przywdział blady uśmiech.
— Nie! Po prostu… trochę się martwię. Miejmy nadzieję, że znajdziemy go całego i zdrowego — wybełkotał, szybko odwracając wzrok. Wojowniczka mruknęła coś pod nosem i cała trójka ruszyła ku wyjściu. Zalotna Krasopani szła na przedzie, wypatrując śladów srebrnego kocura. “Czy ktoś go zaatakował? Może sam uciekł? A jeśli wpadł do jeziora?” – zastanawiała się. Prążkowana Kita był dorosłym wojownikiem Klanu Wilka, znał te tereny wyśmienicie.
Nagle Blade Lico przyspieszył i zrównał się z nią krokiem.
— Nie boisz się? — zapytał.
Spojrzała na niego z ukosa, jakby chciała uciszyć pytanie samym spojrzeniem.
— Czego niby miałabym się bać? — warknęła. Białofutry zmarszczył brwi, a jego ogon niespokojnie poruszył się na wietrze.
— Tego, że twój partner może już nie żyć? — powiedział szybko. — Wiem, że ostatnio nie układało się między wami najlepiej, ale to wciąż twoja druga połowa. Mieliście kocięta, spędziliście razem tyle księżyców! Znacie się, odkąd zaczęłaś szkolenie!
Futro na grzbiecie kapłanki uniosło się z poirytowania.
— To nie ma znaczenia! — syknęła, obnażając kły. — Zachowuje się jak uczeń. Jest słaby, nieporadny, wycofany. Nie chcę kogoś takiego.
Blade Lico spojrzał na nią w szoku, jakby nie wierzył w to, co słyszy. Zwolnił kroku i wycofał się na tyły. Resztę drogi pokonali w milczeniu. Dopiero gdy w nozdrza uderzył ich ostry, metaliczny zapach krwi, wszyscy troje stanęli jak wryci.
— Prędko! — zawyła Zalotna Krasopani po jakimś czasie, rzucając się przed siebie. Przebijała się przez krzewy, a tuż za nią słychać było tupot łap Bladego Lica i Koniczynowej Łapy. Gdy wysunęła się z gęstwiny, zamarła. Na ziemi leżało zakrwawione, poranione ciało Prążkowanej Kity. Oczy miał szeroko otwarte, nieobecne, jakby spowite mgłą. Do szylkretki dołączył śnieżnobiały wojownik i biało-niebieski uczeń, którzy również znieruchomieli na widok truchła. Zalotna Krasopani patrzyła na nie kamiennym wzrokiem, a w głowie miała pustkę. Nie czuła strachu ani żalu, tylko pustkę. Przez moment czas jakby się zatrzymał.
— Przepraszam, Zalotna Krasopani — odezwał się w końcu Blade Lico, podchodząc bliżej. — Bardzo ci współczuję. Strata partnera musi być dla ciebie ogromnym ciężarem.
Zmarszczyła brwi.
— Nie masz za co przepraszać. Wcale mi go nie szkoda — odburknęła, nie odrywając spojrzenia od martwego ciała.
— Nie musisz udawać.
— Nie udaję! — warknęła, w końcu przenosząc wzrok na dawnego mentora. — Nie… nie szkoda mi, że umarł! Rozumiesz? Nie szkoda!
Białofutry zamilknął.
— Czy wy… zerwaliście? — spytał ostrożnie po kilku uderzeniach serca.
— Nie! Nigdy nie oficjalnie… — wymamrotała, drapiąc ziemię pazurem. — Ale wiem, że taki był plan mrocznych przodków. Nie zamierzam się im sprzeciwiać. To właśnie oni chcieli, żeby tak się stało.
— Postradałaś zmysły? Jaki plan przodków?
— Wyjaśnię ci później. Na osobności — wymamrotała. — Koniczynowa Łapa nie może tego słyszeć.
Żółtooki wojownik wcale nie wyglądał na przekonanego, ale nie kontynuował tematu.
— Bierzemy go do obo-
Nim zdążył dokończyć, Zalotna Krasopani podeszła do ciała i chwyciła je za kark. Było zimne, obce, zupełnie inne niż Prążkowana Kita, którego kiedyś znała i kochała. Miała wrażenie, że niesie kogoś całkiem obcego. Może to i lepiej? Niech odpycha od siebie świadomość tej straty najdłużej, jak może. Miała w końcu kocięta, które musiała wychować. Dla których musiała być silna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz