Podczas podróży
Kocur stawiał łapy pewnie, śnieg pod jego poduszkami topił się, odbierając od wojownika ciepło garściami. Z pyska wydobywała się ciepła para, którą prędko porywały podmuchy. Wiatr mierzwił futro trzem kotom, wędrującym w ciszy. Trójoki Zając patrzył przed siebie ze zmartwionym, ale i poważnym wyrazem pyska. Nie był pewien, czy dobrze idzie. Prowadził ich, a przecież nawet nie miał aż tak dobrze wydrążonej ścieżki w pamięci. Poruszył wąsami, spoglądając na brata. Patrzył wtedy na Dynię jakby równie niepewny. Westchnął cicho, czując, jak w sercu narasta mu ciężar, jakiego nie potrafił się wyzbyć. Miał ochotę zatrzymać się tu, blisko Drogi Grzmotu i przestać się starać. Jednak wiedział, że nie mógł. Nie miał teraz czasu na rozpaczanie, musieli znaleźć bezpieczne miejsce. Było zimno, wraz z zachodem słońca temperatura spadała niebezpiecznie, wbijając im swe mroźne pazury w futra. Smród Drogi Grzmotu uderzył do nosów uciekinierów, zmuszając do skrzywienia się. Był tak intensywny i nieprzyjemny, Trójoki Zając miał ochotę wypluć całą ślinę z pyska, byleby tylko się go pozbyć, by mu nie drapało gardła. Świecące oczy potworów w oddali wyglądały jak małe jasne punkciki, jarzące się intensywnie. Gdy zbliżyli się odrobinę, Zając ruchem szyi poprosił ich, by się nie zbliżali bardziej, niż to konieczne. Chwilę temu przejechała tędy warcząca istota. Nawet jeśli nie widzieli żadnej w oddali, lepiej było upewnić się, że mogą przejść bezpiecznie. Czarne podłoże biegło wzdłuż licznych siedlisk, rozciągając się niezwykle. Rozejrzał się na boki raz jeszcze - nie dostrzegł żadnego z potworów. Wyciągnął łapę, delikatnie dotykając nią chropowatej powierzchni. Nie przychodziło żadne drżenie, przynajmniej nie teraz. Spojrzał na towarzyszy, którzy czekali na jego znak z napiętymi mięśniami.
— Teraz! — krzyknął, po czym wskoczył na drogę, mając nadzieję, że brat wraz z Dynią biegli tuż za nim. Dudnienie łap rozniosło się cichym echem jakby pożartym z łatwością przez drzewa rosnące nieopodal. Szumiało mu w uszach do takiego stopnia, że aż zaczęły go boleć. Wrzask potwora nasilał się z każdym krokiem gdzieś z boku. Bał się, że nie uda im się przejść przez drogę, że zostanie z nich miazga. Paroma susami przedarli się przez czarne pasmo, o mało nie wpadając pod szpony potwora. Oślepiające światło uderzyło im po oczach, wprawiając w zadyszkę. Wybiegli na trawę po drugiej stronie, Zając niecelowo zrobił fikołka, lądując na plecach. Spojrzał w niebo z tęsknotą. Pokręcił głową, chcąc się "ocknąć". Powinien się cieszyć, w końcu przeżyli to. Wiatr mierzwił mu futro na piersi, łaskocząc w brodę. To było trudne. Coś w nim po prostu nie pozwalało mu na taką radość. Po tym, czego się dowiedział, nie potrafił ot tak zachowywać się tak, jakby nigdy nie znał Kukułki. Czy wojowniczka naprawdę go nie chciała…? Nawet mimo tamtej sceny, naprawdę trudno było mu sobie ją odpuścić. Nie potrafił wyzbyć się wszystkiego tego, co czuł wobec niej. Decyzja o ucieczce była nagła, powoli zaczynało narastać w nim poczucie winy. Dlaczego nie chciała go znać? Czy gdyby został, to dałby radę to z nią wyjaśnić?
Podróż minęła w milczeniu. Trójoki Zając szedł na prowadzeniu, starannie wyznaczając drogę, którą wyobrażał sobie, że podążała Pacynka. Za nim ramię w ramię maszerowali Królicza Ułuda i Dyniowa Skórka. Szli długo i powoli, dostosowując tempo do trudnych warunków pogodowych i robiąc przemyślane przerwy, by nie stracić sił zbyt szybko. W tym wszystkim rozmów między nimi było niewiele. Raczej porozumiewali się cichymi mruknięciami i burknięciami, które miały zastąpić słowa. Każdy był pogrążony we własnych myślach, a napięcie między nimi unosiło się jak mgła o poranku.
W końcu przed ich oczami zaczęły wyłaniać się kontury budynków – szare, wysokie, niezbyt zachęcające nowych mieszkańców. Bursztynowooki podniósł głowę wyżej i poczuł, jak w jego sercu żarzy się iskierka nadziei.
— Ej! Jesteśmy już niedaleko! — ogłosił z entuzjazmem, choć wiedział, że wszyscy już to dostrzegli. Zielonooki spojrzał za siebie, uśmiechając się słabo do brata. — Wreszcie będziemy mogli zacząć życie na nowo — kontynuował, próbując ukryć napięcie i dodać otuchy innym. — Jak nastroje? Dyniowa Skórko? Trójoki Zającu? — zapytał, spoglądając na nich kolejno. Odpowiedzi jednak nie nadeszły. Oboje pozostali w milczeniu, niechętni do takich lekkich rozmów po ciężkiej i długiej drodze. Kremowy ugryzł się w język i do końca wędrówki milczał, starając się nie narzucać. Gdy przekroczyli granice miasta, od razu poczuli przyjemne ciepło bijące od ogrzanych budynków. Przeszli kawałek, ostrożnie omijając ciekawskie spojrzenia dwunożnych i ryki ich hałaśliwych potworów. W końcu skręcili w jedną z wąskich uliczek. Na jej końcu stało duże, zgniłozielone pudło – śmietnik. Tu na betonowej posadzce było względnie czysto, bez błota i chlapy, którą można było zobaczyć na głównych ulicach. Królicza Ułuda dorównał kroku swojemu bratu i z lekkim westchnieniem mruknął:
— Myślę, że możemy tu odpocząć. — Wszyscy trzej zatrzymali się w ciszy. — Powinniście pójść spać. To ja was w to wszystko wpakowałem, jestem w stanie się poświęcić, czuwając nad wami. W razie zagrożenia was wybudzę, dobrze?
Zając usadowił się w wybranym miejscu, kiwając głową. Ziewnął cicho. Z trudem ułożył łapę na pysku, jakby chcąc się odgrodzić w ten sposób od całego świata. Chwilę później Dynia usiadła nieopodal, patrząc na Królika. Oddech zielonookiego zaczął się wyrównywać, bok mu opadał, a potem podnosił się niespokojnie, nie spotkają go dzisiaj słodkie sny.
Świt nie przyniósł Klifiakom ulgi. Zając całą noc przewracał się z boku na bok, mamrocząc coś pod nosem. Wstał potwornie niewyspany i obolały, nieprzyzwyczajony do takich warunków. Zatęsknił za gniazdami, jakie mieli uplecione w klanach. Może mogliby i tutaj takie utworzyć…? Z pewnością byłoby im wygodniej. Będzie musiał się rozejrzeć za czymkolwiek, co by tylko się nadawało do posłania. Jakieś piórka, miękka trawa, mech albo nawet i paprocie, co tylko tu przyjdzie im posiąść. Hałas potworów, niezrozumiałe krzyki dwunożnych oraz szczekanie psów wypełniło powietrze, stawiając wszystkie trzy koty na łapy. Królik spojrzał na brata, tak, jakby tylko czekał, aż się obudzi.
— Chodźmy coś upolować. Dynio, za niedługo wrócimy — mruknął, pomagając bratu wstać. Zając otrzepał się z drobinek, jakie zdążyły się do niego przyczepić. Ziewnął przeciągle, dopiero teraz orientując się, jak głośno burczało mu w brzuchu. Oczy kleiły mu się, mógłby przespać cały dzień. Kotka pokiwała głową, oby tylko nikt tu nie przyszedł na czas ich nieobecności.
Szli obok siebie, rozglądając się od czasu do czasu. Całe to siedlisko wyglądało dziwnie, Zając nie rozumiał, jak dwunożni mogli tu mieszkać. Zresztą cali dwunożni byli dziwni, może takie warunki im odpowiadały. Lepiej tak, niż żeby mieli niszczyć im tereny klanu. Zaczynał już powoli tęsknić również za ciepłą, świeżo upolowaną zwierzyną leśną. Nagle, jak na zawołanie, do jego nosa napłynął słodki, nieznany dotąd zapach. Co to mogło być?
— Króliczku, też to czujesz? — zapytał, patrząc na brata. Bursztynooki pokiwał głową. Ruszyli w kierunku woni, pozwalając jej siebie prowadzić. Skręciwszy parę alejek, wreszcie odkryli co to takiego – masa różnych przedmiotów leżała rozłożona na podłożu, obok nich znalazło się parę ptaków, które z chciwością połykały, co tylko mogły, odganiając inne osobniki swojego gatunku, skrzecząc przy tym złowrogo. Zając skoczył w ich kierunku, strasząc parę z nich. Miał ochotę złapać jednego, ale potem przypomniał sobie słowa Kukułki - nie mógł tego zrobić, w końcu to były ptaki. Królik spojrzał na niego z dezorientacją, jakby nie mógł pojąć, dlaczego brat po prostu nie upolował jednej ze wron. Mogliby się nią posilić i pewnie wyszłoby im to na dobre, lepsze niż to, co obecnie widzieli przed sobą.
— Co ty wyprawiasz? Wiesz, na ile by nam starczyła taka wrona? — syknął Króliczek, po czym wygładził futro na karku, jakby zrozumiał, dlaczego brat tak postąpił. Może Zając sobie to tylko uroił, czy Króliczek naprawdę to rozumiał? Mówił mu o tym, czego się dowiedział od klifiaczki?
— Sam nie wiem… wiesz, od dawna nie polowałem na ptaki — miauknął zielonooki, spozierając na braciszka z lekkim zmieszaniem. Nie bez powodu tak postępował, szanował to, w co wierzyła Kukułka. Sam też chciał być tego częścią. Nagle jego uszy stanęły czujnie, a wzrokiem zaczął szukać czegoś, co go zaniepokoiło. Wydawało się, że Króliczek robił tak samo. Przybrali postawę defensywną, a w uszach rozbrzmiewały im kroki – nie były to kroki pojedynczego kota. Było ich więcej, szli prosto na nich.
Z mroku najbliższego zaułka wysunęła się smukła sylwetka; kotka o oczach błyszczących niczym brązowe płomyki. Ogon miała uniesiony wysoko, zuchwale, jakby urodziła się na tych terenach i miała pewność o swojej wygranej, już na starcie.
— No proszę... kto nam się tu pałęta po terenie — zamiauknęła Betelgeza, a w jej głosie mieszała się nieprzyjemna ciekawość z udawaną pewnością siebie. Chwilę potem z ciemności wynurzyły się kolejne sylwetki; Izyda, pedantycznie gładząc futro przy uchu, Bluszcz rozglądający się wszędzie naraz i trajkoczący coś pod nosem, a wreszcie Klamerka; ten pojawił się z boku, jakby wyłonił się z powietrza.
Królik i Zając napięli mięśnie. Nie byli witani gościnnie, dało się to wyczuć od razu i nie dało się tego podać w wątpliwość. W zasadzie czego innego oczekiwali na obcych terenach? To już nie były Klany, w których każdy miał przydzielony swój zakątek, o który walczył. Tutaj każdy żył tak, jak mu się podobało; też pewnie były tereny i niczego nieświadomi bracia przekroczyli jeden z nich, podkradając się do zwierzyny obcych kotów. Zając poruszył zakręconymi wąsami. Mierzył wzrokiem obcych, jeżąc futro na karku i wzdłuż kręgosłupa. Nastroszył swój ogon, który wyglądał teraz niczym puchata kulka.
— To nasz kąt. Nasze żarcie. — Izyda odezwała się melodyjnie, ale jej spojrzenie było niezwykle chłodne. — A wy? Wyglądacie, jakbyście zabłądzili — zaśmiała się szyderczo, patrząc dwójce prosto w oczy, rezygnując ze swojego rozpromienienia jak na zawołanie.
Bluszcz zrobił krok naprzód, jakby chciał rozdzielić dwie strony. Wyglądał z nimi niczym kocię we mgle, dlaczego działał z takimi kotami, skoro nie zamierzał im pomagać, a wręcz utrudniał im całą sprawę? Dla dawnych klanowiczów było to nawet na łapę, jednak... Nie czekając długo, Betelgeza już zagrodziła mu drogę ogonem, jakby nie chcąc dopuścić do identycznej sytuacji.
— Przepędźcie ich, inaczej pomyślą, że każdy tu może grzebać w naszych zapasach — prychnęła z udawaną powagą, choć w oczach błyszczała ekscytacja. Zając wypatrzył ją, przechylając głowę na bok.
O co im wszystkim chodziło? Dlaczego musieli teraz... tak nagle...? Klifiak skrzywił się, patrząc ze skonfundowaniem na obcą kotkę. Zanim Zając zdążył odpowiedzieć, Klamerka wyskoczył jak cień i uderzył go w bark sprytnie, przewracając wprost w rozsypane resztki jedzenia. Pręgus upadł ciężko, czując, że wyjdzie z tego cały poobijany. Nieprzyjemny materiał dźgał go w żebra, gdy próbował wstać po takim odrzuceniu. Na łbie leżał mu jakiś niezidentyfikowany przedmiot, a futro umazane było w jakichś resztkach. Skrzywił się, wyglądał teraz i pachniał obrzydliwie. Jakim cudem przyszło obcemu to z taką łatwością? Ileż siły on musiał mieć? Pazury zgrzytnęły o beton nieprzyjemnie, pozostawiając lekki ślad, a futra nastroszyły się jak żywe płomienie. Wąska uliczka stała się ich najgorszym miejscem, już na otwartej przestrzeni byłoby lepiej. Zając syknął, próbując podnieść się z rozsypanych odpadów. Pył przykleił mu się do futra, a żebra bolały przy każdym ruchu. Mimo to uniósł głowę z determinacją, patrząc w stronę obcych kotów.
— Nie szukamy zwady... — wydyszał ochryple, otrzepując bark. — Wystarczyło powiedzieć, a odeszlibyśmy.
Jedna z samotniczek usłyszawszy te słowa, prychnęła i uniosła ogon nawet wyżej, spojrzenie miała roziskrzone złośliwością. Pierś wypiętą dumnie, brodę również trochę wyżej. Strzepnęła z irytacją uchem.
— Odeszlibyście? Takim jak wy nie można ufać, wykorzystalibyście chwilę naszej nieuwagi, już to zresztą zrobiliście — powiedziała z przekonaniem, patrząc teraz na ich zapasy, które dwójka braci naruszyła, lecz nie zdążyła nic z niej nawet wybrać.
Królik doskoczył bliżej, ustawiając się między bratem a gangiem. Ogon podniósł, a oczy lśniły wyzywająco. Ukazał im kły złowrogo, zginając grzbiet w idealny łuk.
— Zostawcie go. Jeśli ktoś chce się bić, to niech spróbuje ze mną! — Zając patrzył na niego z niepewnością, nie wiedząc, czy aby na pewno było to dobrym pomysłem ze strony bursztynowookiego. Doceniał chęć pomocy, jednak przy takiej ilości kotów mogło być to ryzykowne. Nie chciał go stracić...
Na te słowa Klamerka zrobił pół kroku naprzód. Jego źrenice zwęziły się w szparki niczym takie cieniutkie sosnowe igły.
— To spróbuję — wypluł z siebie niby obojętnie, świdrując spojrzeniem Króliczka. Nie czekając na odpowiedź, rzucił się naprzód. Pazury zahaczyły o sierść, wyrywając kolejną kępkę, posyłając ją w powietrze. Zając z trudem uskoczył w bok, czując powiew ciosu tuż przy futrze. Brązowooka wpadła za nim z roziskrzonymi oczami, wrzeszcząc z dziką radością, jakby sama walka była dla niej największą przyjemnością.
Bluszcz podskakiwał nerwowo obok, kręcąc głową i trajkocząc coś niezrozumiale:
— Nie, nie, nie tak! Nie trzeba, nie trzeba...! — mimo starań kocura, nikt nie zwracał na niego uwagi. W obliczu takiego zagrożenia mamrotanie coś pod nosem również nie należało do najlepszych z decyzji. Zając robił co w jego mocy, by się przypadkiem nie potknąć o samotnika. Izyda westchnęła przeciągle, poprawiając łapą futro przy uchu, jakby cała ta bijatyka ją nużyła. Ale jej spojrzenie pozostawało czujne i ostre. Uliczka zatrzęsła się od wrzasków oraz szelestu pazurów. Echo odbijało się od murów, a ptaki poderwały się z dachów z przeraźliwym piskiem. Futra smagały się nawzajem, kły błyskały w półmroku.
Początkowo wydawało się, że bracia dają radę. Królik wysunął łapę, przejeżdżając po boku Klamerki bez większego zastanowienia - tak, jakby chciał wyrządzić mu najwięcej krzywdy, albo może tak tylko wydawało się zielonookiemu, który odepchnął właśnie Betelgezę, przewracając ją na bok. Zostawił na jej barku parę rozległych szram, z których sączyła się teraz obficie krew. Spojrzał na ułamek sekundy na swoją łapę - była brudna, zakrwawiona od całego tego natłoku. Mimo wszystko, przewaga liczebna dała o sobie szybciutko znać. Obce koty nie walczyły uczciwie, otaczały ich, wbijając się ciosami z boków, odcinając drogę do odwrotu. Zając stał u boku braciszka, spoglądając na niego z urywanym oddechem. Bok opadał mu i wznosił się, a pysk sapał, próbując zaczerpnąć powietrza. Krew spływała mu po pysku, sam nie był pewien, czy należała do niego, czy do któregoś z kotów, z którymi walczyli. Napłynęła mu na język, a metaliczny posmak rozpłynął mu się po podniebieniu nieprzyjemnie. Patrzył w ich rozjarzone ślepia, żądne wygranej. Oni nie mieli szans, była ich tylko dwójka, przeciwko samotnikom, które oszukiwały.
Królik warknął i rzucił się ponownie na Klamerkę, wbijając pazury w jego kark, lecz zaraz poczuł, jak coś ciężkiego zwala go z boku. Biała kocica z triumfalnym wrzaskiem powaliła go na ziemię, zdzierając sierść z jego łopatki. Krótkie kępki futra opadały powolnie na ziemię, niczym piórko, które właśnie odczepiło się od ptaka przelatującego nad nimi. Zając zdołał jeszcze odepchnąć ją łapą, ale w tej samej chwili Izyda znalazła się przy nim, błyskawicznie rozcinając mu skórę na pysku. Świat zawirował, zapach krwi i kurzu wdarł się do nozdrzy. Zielonooki wrzasnął wściekle, piekący ból szybko dopadł go, uniemożliwiając jakiekolwiek skupienie się. Mogli walczyć ile sił, ale każde ich zwycięskie odepchnięcie kończyło się ciosem z innej strony. Obcy napierali na nich, zawzięcie walcząc o swoją padlinę. Betelgeza raz jeszcze skoczyła, wysuniętymi pazurami trzepnąwszy przed pyskiem Króliczka, Zając susem dotarł tam szybko, biorąc ją na siebie. Koty przeturlały się w szarpaninie, posyłając w powietrze następną parę kępek. Klamerka zataczał kręgi jak wygłodzony lis, a Bluszcz krążył wokół, plącząc się i podgryzając, jakby wbrew własnej woli.
— Zajączku! — ryknął Królik, dysząc ciężko. Futro miał zmierzwione, na piersi ślady świeżych zadrapań. — Nie damy rady... oni są wszędzie! — słowa te przywróciły Zająca do teraźniejszości, zmuszając do działania.
Klifiak postawił uszy, próbując oderwać się od samotniczki. Wiedział, że brat ma rację. Każdy kolejny cios osłabiał ich coraz bardziej, a gang nie zamierzał ustąpić. Nie dadzą rady, nie mogą dalej tak walczyć, bo skończy się to tragicznie.
— Musimy się wycofać! — warknął wreszcie, cofając się o krok i odtrącając łapami Betelgezę, która z sykiem znów próbowała go zaatakować. Królik przytaknął, odwracając się błyskawicznie. Bracia biegiem, resztką sił ruszyli ku wylotowi zaułka, przeciskając się między obcymi ciałami. Koty pozostawiły im jeszcze parę szram, o których Zając nawet nie chciał teraz myśleć. Betelgeza wrzasnęła coś gniewnie, a Klamerka szarpnął ich futro, lecz nie zdołał zatrzymać. Uciekając, przewrócili Bluszcza, który nie zdążył odejść w porę. Przewrócił się, głośno narzekając, jednak Klifiak nie skupił się na jego słowach. Koty gangu rzuciły się w pogoń, pazury chrzęściły o beton, a wąskie uliczki odbijały echo wrzasków. Parę dwunożnych wyjrzało, wrzeszcząc w ich stronę, rzucając jakimiś opadami. Pies w oddali ujadał obficie, usłyszawszy całe to zamieszanie. Musieli wyrwać się, uciec, zanim zginą otoczeni. W sercu Zajączka zaczął rosnąć żal, że nie był silniejszy, lepszy, może wtedy daliby im radę i nie musieli wracać teraz z pustym żołądkiem.
— Teraz! — krzyknął, po czym wskoczył na drogę, mając nadzieję, że brat wraz z Dynią biegli tuż za nim. Dudnienie łap rozniosło się cichym echem jakby pożartym z łatwością przez drzewa rosnące nieopodal. Szumiało mu w uszach do takiego stopnia, że aż zaczęły go boleć. Wrzask potwora nasilał się z każdym krokiem gdzieś z boku. Bał się, że nie uda im się przejść przez drogę, że zostanie z nich miazga. Paroma susami przedarli się przez czarne pasmo, o mało nie wpadając pod szpony potwora. Oślepiające światło uderzyło im po oczach, wprawiając w zadyszkę. Wybiegli na trawę po drugiej stronie, Zając niecelowo zrobił fikołka, lądując na plecach. Spojrzał w niebo z tęsknotą. Pokręcił głową, chcąc się "ocknąć". Powinien się cieszyć, w końcu przeżyli to. Wiatr mierzwił mu futro na piersi, łaskocząc w brodę. To było trudne. Coś w nim po prostu nie pozwalało mu na taką radość. Po tym, czego się dowiedział, nie potrafił ot tak zachowywać się tak, jakby nigdy nie znał Kukułki. Czy wojowniczka naprawdę go nie chciała…? Nawet mimo tamtej sceny, naprawdę trudno było mu sobie ją odpuścić. Nie potrafił wyzbyć się wszystkiego tego, co czuł wobec niej. Decyzja o ucieczce była nagła, powoli zaczynało narastać w nim poczucie winy. Dlaczego nie chciała go znać? Czy gdyby został, to dałby radę to z nią wyjaśnić?
* * *
W końcu przed ich oczami zaczęły wyłaniać się kontury budynków – szare, wysokie, niezbyt zachęcające nowych mieszkańców. Bursztynowooki podniósł głowę wyżej i poczuł, jak w jego sercu żarzy się iskierka nadziei.
— Ej! Jesteśmy już niedaleko! — ogłosił z entuzjazmem, choć wiedział, że wszyscy już to dostrzegli. Zielonooki spojrzał za siebie, uśmiechając się słabo do brata. — Wreszcie będziemy mogli zacząć życie na nowo — kontynuował, próbując ukryć napięcie i dodać otuchy innym. — Jak nastroje? Dyniowa Skórko? Trójoki Zającu? — zapytał, spoglądając na nich kolejno. Odpowiedzi jednak nie nadeszły. Oboje pozostali w milczeniu, niechętni do takich lekkich rozmów po ciężkiej i długiej drodze. Kremowy ugryzł się w język i do końca wędrówki milczał, starając się nie narzucać. Gdy przekroczyli granice miasta, od razu poczuli przyjemne ciepło bijące od ogrzanych budynków. Przeszli kawałek, ostrożnie omijając ciekawskie spojrzenia dwunożnych i ryki ich hałaśliwych potworów. W końcu skręcili w jedną z wąskich uliczek. Na jej końcu stało duże, zgniłozielone pudło – śmietnik. Tu na betonowej posadzce było względnie czysto, bez błota i chlapy, którą można było zobaczyć na głównych ulicach. Królicza Ułuda dorównał kroku swojemu bratu i z lekkim westchnieniem mruknął:
— Myślę, że możemy tu odpocząć. — Wszyscy trzej zatrzymali się w ciszy. — Powinniście pójść spać. To ja was w to wszystko wpakowałem, jestem w stanie się poświęcić, czuwając nad wami. W razie zagrożenia was wybudzę, dobrze?
Zając usadowił się w wybranym miejscu, kiwając głową. Ziewnął cicho. Z trudem ułożył łapę na pysku, jakby chcąc się odgrodzić w ten sposób od całego świata. Chwilę później Dynia usiadła nieopodal, patrząc na Królika. Oddech zielonookiego zaczął się wyrównywać, bok mu opadał, a potem podnosił się niespokojnie, nie spotkają go dzisiaj słodkie sny.
* * *
— Chodźmy coś upolować. Dynio, za niedługo wrócimy — mruknął, pomagając bratu wstać. Zając otrzepał się z drobinek, jakie zdążyły się do niego przyczepić. Ziewnął przeciągle, dopiero teraz orientując się, jak głośno burczało mu w brzuchu. Oczy kleiły mu się, mógłby przespać cały dzień. Kotka pokiwała głową, oby tylko nikt tu nie przyszedł na czas ich nieobecności.
Szli obok siebie, rozglądając się od czasu do czasu. Całe to siedlisko wyglądało dziwnie, Zając nie rozumiał, jak dwunożni mogli tu mieszkać. Zresztą cali dwunożni byli dziwni, może takie warunki im odpowiadały. Lepiej tak, niż żeby mieli niszczyć im tereny klanu. Zaczynał już powoli tęsknić również za ciepłą, świeżo upolowaną zwierzyną leśną. Nagle, jak na zawołanie, do jego nosa napłynął słodki, nieznany dotąd zapach. Co to mogło być?
— Króliczku, też to czujesz? — zapytał, patrząc na brata. Bursztynooki pokiwał głową. Ruszyli w kierunku woni, pozwalając jej siebie prowadzić. Skręciwszy parę alejek, wreszcie odkryli co to takiego – masa różnych przedmiotów leżała rozłożona na podłożu, obok nich znalazło się parę ptaków, które z chciwością połykały, co tylko mogły, odganiając inne osobniki swojego gatunku, skrzecząc przy tym złowrogo. Zając skoczył w ich kierunku, strasząc parę z nich. Miał ochotę złapać jednego, ale potem przypomniał sobie słowa Kukułki - nie mógł tego zrobić, w końcu to były ptaki. Królik spojrzał na niego z dezorientacją, jakby nie mógł pojąć, dlaczego brat po prostu nie upolował jednej ze wron. Mogliby się nią posilić i pewnie wyszłoby im to na dobre, lepsze niż to, co obecnie widzieli przed sobą.
— Co ty wyprawiasz? Wiesz, na ile by nam starczyła taka wrona? — syknął Króliczek, po czym wygładził futro na karku, jakby zrozumiał, dlaczego brat tak postąpił. Może Zając sobie to tylko uroił, czy Króliczek naprawdę to rozumiał? Mówił mu o tym, czego się dowiedział od klifiaczki?
— Sam nie wiem… wiesz, od dawna nie polowałem na ptaki — miauknął zielonooki, spozierając na braciszka z lekkim zmieszaniem. Nie bez powodu tak postępował, szanował to, w co wierzyła Kukułka. Sam też chciał być tego częścią. Nagle jego uszy stanęły czujnie, a wzrokiem zaczął szukać czegoś, co go zaniepokoiło. Wydawało się, że Króliczek robił tak samo. Przybrali postawę defensywną, a w uszach rozbrzmiewały im kroki – nie były to kroki pojedynczego kota. Było ich więcej, szli prosto na nich.
Z mroku najbliższego zaułka wysunęła się smukła sylwetka; kotka o oczach błyszczących niczym brązowe płomyki. Ogon miała uniesiony wysoko, zuchwale, jakby urodziła się na tych terenach i miała pewność o swojej wygranej, już na starcie.
— No proszę... kto nam się tu pałęta po terenie — zamiauknęła Betelgeza, a w jej głosie mieszała się nieprzyjemna ciekawość z udawaną pewnością siebie. Chwilę potem z ciemności wynurzyły się kolejne sylwetki; Izyda, pedantycznie gładząc futro przy uchu, Bluszcz rozglądający się wszędzie naraz i trajkoczący coś pod nosem, a wreszcie Klamerka; ten pojawił się z boku, jakby wyłonił się z powietrza.
Królik i Zając napięli mięśnie. Nie byli witani gościnnie, dało się to wyczuć od razu i nie dało się tego podać w wątpliwość. W zasadzie czego innego oczekiwali na obcych terenach? To już nie były Klany, w których każdy miał przydzielony swój zakątek, o który walczył. Tutaj każdy żył tak, jak mu się podobało; też pewnie były tereny i niczego nieświadomi bracia przekroczyli jeden z nich, podkradając się do zwierzyny obcych kotów. Zając poruszył zakręconymi wąsami. Mierzył wzrokiem obcych, jeżąc futro na karku i wzdłuż kręgosłupa. Nastroszył swój ogon, który wyglądał teraz niczym puchata kulka.
— To nasz kąt. Nasze żarcie. — Izyda odezwała się melodyjnie, ale jej spojrzenie było niezwykle chłodne. — A wy? Wyglądacie, jakbyście zabłądzili — zaśmiała się szyderczo, patrząc dwójce prosto w oczy, rezygnując ze swojego rozpromienienia jak na zawołanie.
Bluszcz zrobił krok naprzód, jakby chciał rozdzielić dwie strony. Wyglądał z nimi niczym kocię we mgle, dlaczego działał z takimi kotami, skoro nie zamierzał im pomagać, a wręcz utrudniał im całą sprawę? Dla dawnych klanowiczów było to nawet na łapę, jednak... Nie czekając długo, Betelgeza już zagrodziła mu drogę ogonem, jakby nie chcąc dopuścić do identycznej sytuacji.
— Przepędźcie ich, inaczej pomyślą, że każdy tu może grzebać w naszych zapasach — prychnęła z udawaną powagą, choć w oczach błyszczała ekscytacja. Zając wypatrzył ją, przechylając głowę na bok.
O co im wszystkim chodziło? Dlaczego musieli teraz... tak nagle...? Klifiak skrzywił się, patrząc ze skonfundowaniem na obcą kotkę. Zanim Zając zdążył odpowiedzieć, Klamerka wyskoczył jak cień i uderzył go w bark sprytnie, przewracając wprost w rozsypane resztki jedzenia. Pręgus upadł ciężko, czując, że wyjdzie z tego cały poobijany. Nieprzyjemny materiał dźgał go w żebra, gdy próbował wstać po takim odrzuceniu. Na łbie leżał mu jakiś niezidentyfikowany przedmiot, a futro umazane było w jakichś resztkach. Skrzywił się, wyglądał teraz i pachniał obrzydliwie. Jakim cudem przyszło obcemu to z taką łatwością? Ileż siły on musiał mieć? Pazury zgrzytnęły o beton nieprzyjemnie, pozostawiając lekki ślad, a futra nastroszyły się jak żywe płomienie. Wąska uliczka stała się ich najgorszym miejscem, już na otwartej przestrzeni byłoby lepiej. Zając syknął, próbując podnieść się z rozsypanych odpadów. Pył przykleił mu się do futra, a żebra bolały przy każdym ruchu. Mimo to uniósł głowę z determinacją, patrząc w stronę obcych kotów.
— Nie szukamy zwady... — wydyszał ochryple, otrzepując bark. — Wystarczyło powiedzieć, a odeszlibyśmy.
Jedna z samotniczek usłyszawszy te słowa, prychnęła i uniosła ogon nawet wyżej, spojrzenie miała roziskrzone złośliwością. Pierś wypiętą dumnie, brodę również trochę wyżej. Strzepnęła z irytacją uchem.
— Odeszlibyście? Takim jak wy nie można ufać, wykorzystalibyście chwilę naszej nieuwagi, już to zresztą zrobiliście — powiedziała z przekonaniem, patrząc teraz na ich zapasy, które dwójka braci naruszyła, lecz nie zdążyła nic z niej nawet wybrać.
Królik doskoczył bliżej, ustawiając się między bratem a gangiem. Ogon podniósł, a oczy lśniły wyzywająco. Ukazał im kły złowrogo, zginając grzbiet w idealny łuk.
— Zostawcie go. Jeśli ktoś chce się bić, to niech spróbuje ze mną! — Zając patrzył na niego z niepewnością, nie wiedząc, czy aby na pewno było to dobrym pomysłem ze strony bursztynowookiego. Doceniał chęć pomocy, jednak przy takiej ilości kotów mogło być to ryzykowne. Nie chciał go stracić...
Na te słowa Klamerka zrobił pół kroku naprzód. Jego źrenice zwęziły się w szparki niczym takie cieniutkie sosnowe igły.
— To spróbuję — wypluł z siebie niby obojętnie, świdrując spojrzeniem Króliczka. Nie czekając na odpowiedź, rzucił się naprzód. Pazury zahaczyły o sierść, wyrywając kolejną kępkę, posyłając ją w powietrze. Zając z trudem uskoczył w bok, czując powiew ciosu tuż przy futrze. Brązowooka wpadła za nim z roziskrzonymi oczami, wrzeszcząc z dziką radością, jakby sama walka była dla niej największą przyjemnością.
Bluszcz podskakiwał nerwowo obok, kręcąc głową i trajkocząc coś niezrozumiale:
— Nie, nie, nie tak! Nie trzeba, nie trzeba...! — mimo starań kocura, nikt nie zwracał na niego uwagi. W obliczu takiego zagrożenia mamrotanie coś pod nosem również nie należało do najlepszych z decyzji. Zając robił co w jego mocy, by się przypadkiem nie potknąć o samotnika. Izyda westchnęła przeciągle, poprawiając łapą futro przy uchu, jakby cała ta bijatyka ją nużyła. Ale jej spojrzenie pozostawało czujne i ostre. Uliczka zatrzęsła się od wrzasków oraz szelestu pazurów. Echo odbijało się od murów, a ptaki poderwały się z dachów z przeraźliwym piskiem. Futra smagały się nawzajem, kły błyskały w półmroku.
Początkowo wydawało się, że bracia dają radę. Królik wysunął łapę, przejeżdżając po boku Klamerki bez większego zastanowienia - tak, jakby chciał wyrządzić mu najwięcej krzywdy, albo może tak tylko wydawało się zielonookiemu, który odepchnął właśnie Betelgezę, przewracając ją na bok. Zostawił na jej barku parę rozległych szram, z których sączyła się teraz obficie krew. Spojrzał na ułamek sekundy na swoją łapę - była brudna, zakrwawiona od całego tego natłoku. Mimo wszystko, przewaga liczebna dała o sobie szybciutko znać. Obce koty nie walczyły uczciwie, otaczały ich, wbijając się ciosami z boków, odcinając drogę do odwrotu. Zając stał u boku braciszka, spoglądając na niego z urywanym oddechem. Bok opadał mu i wznosił się, a pysk sapał, próbując zaczerpnąć powietrza. Krew spływała mu po pysku, sam nie był pewien, czy należała do niego, czy do któregoś z kotów, z którymi walczyli. Napłynęła mu na język, a metaliczny posmak rozpłynął mu się po podniebieniu nieprzyjemnie. Patrzył w ich rozjarzone ślepia, żądne wygranej. Oni nie mieli szans, była ich tylko dwójka, przeciwko samotnikom, które oszukiwały.
Królik warknął i rzucił się ponownie na Klamerkę, wbijając pazury w jego kark, lecz zaraz poczuł, jak coś ciężkiego zwala go z boku. Biała kocica z triumfalnym wrzaskiem powaliła go na ziemię, zdzierając sierść z jego łopatki. Krótkie kępki futra opadały powolnie na ziemię, niczym piórko, które właśnie odczepiło się od ptaka przelatującego nad nimi. Zając zdołał jeszcze odepchnąć ją łapą, ale w tej samej chwili Izyda znalazła się przy nim, błyskawicznie rozcinając mu skórę na pysku. Świat zawirował, zapach krwi i kurzu wdarł się do nozdrzy. Zielonooki wrzasnął wściekle, piekący ból szybko dopadł go, uniemożliwiając jakiekolwiek skupienie się. Mogli walczyć ile sił, ale każde ich zwycięskie odepchnięcie kończyło się ciosem z innej strony. Obcy napierali na nich, zawzięcie walcząc o swoją padlinę. Betelgeza raz jeszcze skoczyła, wysuniętymi pazurami trzepnąwszy przed pyskiem Króliczka, Zając susem dotarł tam szybko, biorąc ją na siebie. Koty przeturlały się w szarpaninie, posyłając w powietrze następną parę kępek. Klamerka zataczał kręgi jak wygłodzony lis, a Bluszcz krążył wokół, plącząc się i podgryzając, jakby wbrew własnej woli.
— Zajączku! — ryknął Królik, dysząc ciężko. Futro miał zmierzwione, na piersi ślady świeżych zadrapań. — Nie damy rady... oni są wszędzie! — słowa te przywróciły Zająca do teraźniejszości, zmuszając do działania.
Klifiak postawił uszy, próbując oderwać się od samotniczki. Wiedział, że brat ma rację. Każdy kolejny cios osłabiał ich coraz bardziej, a gang nie zamierzał ustąpić. Nie dadzą rady, nie mogą dalej tak walczyć, bo skończy się to tragicznie.
— Musimy się wycofać! — warknął wreszcie, cofając się o krok i odtrącając łapami Betelgezę, która z sykiem znów próbowała go zaatakować. Królik przytaknął, odwracając się błyskawicznie. Bracia biegiem, resztką sił ruszyli ku wylotowi zaułka, przeciskając się między obcymi ciałami. Koty pozostawiły im jeszcze parę szram, o których Zając nawet nie chciał teraz myśleć. Betelgeza wrzasnęła coś gniewnie, a Klamerka szarpnął ich futro, lecz nie zdołał zatrzymać. Uciekając, przewrócili Bluszcza, który nie zdążył odejść w porę. Przewrócił się, głośno narzekając, jednak Klifiak nie skupił się na jego słowach. Koty gangu rzuciły się w pogoń, pazury chrzęściły o beton, a wąskie uliczki odbijały echo wrzasków. Parę dwunożnych wyjrzało, wrzeszcząc w ich stronę, rzucając jakimiś opadami. Pies w oddali ujadał obficie, usłyszawszy całe to zamieszanie. Musieli wyrwać się, uciec, zanim zginą otoczeni. W sercu Zajączka zaczął rosnąć żal, że nie był silniejszy, lepszy, może wtedy daliby im radę i nie musieli wracać teraz z pustym żołądkiem.
<Królicza Ułudo, trzymasz się?>