po poprzednim zgromadzeniu [13.07.2025]
Dopiero gdy wraz ze wszystkimi nocniakami ruszył w drogę powrotną, dotarło do niego wszystko, co tej nocy zrobił i powiedział. Zadręczał się myślami, których nie mógł od siebie odegnać. Mysi móżdżek, mysi móżdżek, mysi móżdżek! — powtarzał sobie w głowie aż do znudzenia, aż do chwili, gdy te słowa dzwoniły mu w głowie jak bojowe okrzyki.
Nie mógł pozbyć się tego płomiennego uczucia, które zostało na jego skórze we wszystkich miejscach, których dotknęła. Przypominały mu o napływie niepokoju i jednoczesnej, przewyższającej ekscytacji, która przeszywała całe jego ciało, gdy tylko kotka po raz pierwszy się o niego oparła. Mimowolnie zamarł, jak zaklęty w kamień, gotowy przestać oddychać, byle tylko było jej wygodnie. A później, gdy się już w niego wtuliła... Nie, nie, nie, musiał przestać, przestać myśleć!
Dlaczego jej powiedział, że jest piękna? Dlaczego, co za durny pomysł przyszedł mu do głowy, by mamrotać takie głupstwa w środku zgromadzenia do kotki z innego klanu! Gdyby tylko mógł, to pobiłby się w ten durny łeb ze wstydu, wyrzutów sumienia i tego cichego przeświadczenia w podświadomości, które udowadniało mu, że wcale nie żałował swych słów. Był głupi i mówił z nadmuchaną pewnością siebie głuszca (która zresztą szybko zamieniała się w tę cietrzewa), ale nie potrafił przyznać się do kłamstwa, bo nie skłamał. Naprawdę tak uważał, a to paradoksalnie było najgorszą częścią tego całego zamieszania.
A do tego była tak śmiała... W tej swojej śmiałości natomiast nienachalna, niezarozumiała... Nawet gdy wywoływała go, zbliżała się czy nawet wyśmiewała, robiła to z dozą elegancji, którą znał wcześniej tylko z jednej, okropnie znienawidzonej przez niego wojowniczki... Właściwie, to wspomnienie było jednym z pierwszych od bardzo dawna. Ktoś, kto uprzednio zatruwał mu każdy wyparował mu z głowy, zupełnie tak, jakby został... Zastąpiony?
Nie, to było obraźliwe stwierdzenie. Nie mógł nazwać tak Łuny, nawet gdyby bardzo chciał, bo to znaczyłoby, że przyznałby się do swoich uczuć. A jeśli Szałwiowe Serce coś o sobie wiedział, to to, że jego uczucia sprawiały mu same problemy. Szczególnie gdy problemem nie było już zwykłe gdybanie, czy zostanie odrzucony, czy nie, a kwestia zdrady klanu, świętego kodeksu, całego swojego rodu... Nie, nie, nie! Koniec! Definitywny koniec!
— Co ci, Szałwiowe Serce? — spytał wyłaniający się z mroku Kijankowe Moczary, czym przeraził pogrążonego w zamyśleniu wojownika. Książę o mało co nie upadł z własnych łap i nie przetoczył się po ziemi. Wbił przestraszony wzrok w kocura tak, jakby był rozwierającym swoją szczękę psiskiem, a nie jego przyjacielem. Ze splecionych nóg w końcu wyodrębnił zwarty krok i stanął tak, przyciągając dziwne spojrzenia nie tylko Kijanki, ale i paru innych współklanowców. — Na Klan Gwiazdy, naprawdę! Co ci? Patrzysz na mnie jak atakujący lis, a może i gorzej! Wyglądałeś na jakiegoś osowiałego, to myślałem, że się zapytam — mówił dalej, mierząc go wzrokiem — ale ty nie jesteś osowiały, tylko obłąkany!
Szałwiowe Serce patrzył tak na niego przez chwilę, tkwiąc w bezruchu, po czym wypuścił z pyska powietrze, odwrócił głowę i zaczął iść przed siebie, jak gdyby nigdy nic.
— Hej, nie odpowiedziałeś na moje pytanie! — wrzasnął Kijankowe Moczary, natychmiast do niego podbiegając.
— Nic mi nie jest — odpowiedział lakonicznie i chłodno, choć pod skórą gotował się do czerwoności; w tej chwili jednak nie jako pozostałość po spotkaniu z Łuną, a ze szczerego lęku, który musiał przykryć. Na gwiazdy, było po nim widać, że coś jest nie tak! Kolcolist już wiedział, że się znał z tą "klifiaczką", teraz inni widzieli, jak dziwacznie się zachowywał, wystarczyło dodać dwa do dwóch... A on już dobrze wiedział, jak jego koledzy kochali rozsiewanie idiotycznych plotek na jego temat! O nie, już po uszach obijał się mu ich chichot! Musiał jak najszybciej to powstrzymać! — Nie wiem, o co ci chodzi — dodał. Jakimś cudem te słowa nie wywołały na Kijance żadnego wrażenia, a na pewno nie w taki sposób, na jaki liczył.
— Pfff, ta! Jeszcze czego! Myślisz, że mam trzy księżyce? Gadaj — miauczał podekscytowanie i wyjątkowo denerwująco. Z ostatnim słowem tryknął go w ramię. — Coś się stało na tym zgromadzeniu, nie powiesz mi, że nie. Na Klan Gwiazdy, ciebie z oczu spuścić, to już się ładujesz w jakieś tarapaty...
Szałwiowe Serce słuchał go aż do chwili, gdy jego gniew już całkiem kipiał wewnątrz. Ponownie spojrzał na czarnego, zmarszczył nos i syknął głośno.
— Jak ci mówię, że nic się nie stało, to nic się nie stało. Zamknij się ten jeden raz z łaski swojej — powiedział i przyspieszył, zostawiając Kijankowe Moczary za sobą. Wiedział, że nie powinien tak reagować, ale teraz nie miał czasu na wyrzuty sumienia czy żadne bardziej skomplikowane myślenie. Parsknął, karcąc siebie w myślach, choć sam nie był pewny za co. Tę głupią rozmowę, głupie spotkanie z Łuną, czy najgłupsze z nich wszystkich uczucie, które do niej żywił?
***
niedługo po tamtym zgromadzeniu
Złożył się do snu jak każdego innego dnia. Minęło parę wschodów słońca od nocy zgromadzenia – buzujące w nim emocje zdążyły już nieco opaść, pozwalając mu na normalne funkcjonowanie. Jak zwykle zmęczony runął na swoje legowisko, szybko pogrążając się we śnie. Obudził się jednak szybko... Zupełnie tak, jakby po paru minutach już nastał poranek. Królicze skóry zmieniły swoją teksturę na nieco bardziej szorstką, z każdym włosem dłuższym i znacząco grubszym... W końcu otworzył ślepia, by spostrzec, że nie było to już jego legowisko, a ciągnąca się daleko połać łąki. Ba, łąki... Doliny. Do nieba pięły się otaczające go góry. Wszystko to było nierealne, wręcz bajkowe. Pośrodku tego wszystkiego stał kot; prawie podskoczył ze strachu, gdy go zobaczył.
— Witaj, Szałwiowe Serce... — odezwał się łagodnym, jednocześnie tajemniczym i dziwnie mu znanym głosem, jak słowo na końcu języka.
— ...witaj? — miauknął niepewnie, nie odrywając wzroku od postaci.
— Pfft, skąd u ciebie ten niepewny ton? Już zdążyłeś o mnie zapomnieć, Szałwiku?
Przez kilka uderzeń serca milczał, jedynie świdrując wzrokiem swoją rozmówcę, czy, jak mógł już wywnioskować, rozmówczynię – jej sylwetka składała się jednak z niemożliwych do rozpoznania cieni.
— ...powinienem cię pamiętać? — zapytał, machając ogonem. — Kim jesteś?
— Oczywiście! To byłoby nadzwyczaj przykre, gdybyś zapomniał o mnie. Chodź bliżej. Nie stój tak — dodała zachęcająco. Wahał się przez chwilę, lecz w końcu zdał sobie sprawę, nie miał nic do stracenia. Chciał poznać tożsamość tajemniczej postaci. Podszedł bliżej, wciąż nieco niepewnym krokiem. Ciemna sierść kotki zaczęła nabierać barw, gdzieniegdzie jaśniejąc aż do liliowego odcienia. Jej oczy także się zapaliły jak dwa płomienie.
— Brawo! Czy teraz już wiesz z kim rozmawiasz, czy może nadal potrzebujesz pomocy w przypomnieniu sobie kim jestem?
— Łuna! — zawołał, gdy poznał swoją rozmówczynię, nieco za głośno. Mimowolnie uśmiechnął się. — Na gwiazdy, ale mnie wystraszyłaś! Ale... Gdzie my jesteśmy? Czemu ty tu jesteś? — zaczął oglądać się w kółko.
— Już zapomniałeś? Przecież sam mnie tutaj zaprosiłeś... — miauknęła, wciąż łagodnie się do niego uśmiechając, choć w jej głosie pojawiło się pewne zmartwienie. — Jesteś dzisiaj jakiś dziwny. Nieobecny. Wszystko u ciebie w porządku? — zapytała.
Nic już nie rozumiał...
— Naprawdę? — zapytał, głowiąc się, czy ta rozmowa była prawdziwa, czy może ostro przesadził z nasionami maku przed snem. Nie był pewny. — Tak, wszystko okej, nie musisz się martwić... — miauknął i dodał cichym szeptem, bardziej do siebie niż do niej: — chyba.
— To dobrze... — odpowiedziała i nagle wszystkie troski nagle zniknęły z jej pyska i tonu. Odwróciła się nieco, spoglądając na scenerię, która ich otaczała. — Chodź, Szałwiku, spójrz. Kwiaty tak pięknie kwitną. Nie chcesz powąchać? — dopytała, łapkami delikatnie dotykając jednej z bliżej nieznanych mu roślin.
Cokolwiek to było i gdziekolwiek był, nie mógł powiedzieć, że nie cieszył się z obecności Łuny, nawet jeśli trudno mu było się do tego przyznać.
— Oczywiście, że chcę — odpowiedział natychmiast, podchodząc do barwnych, kwiecistych główek. Sztachnął się słodkim zapachem, który się z nich wydobywał. Spojrzał na wojowniczkę. — Ładnie pachną... — Brzmiał tak, jakby chciał jeszcze coś dodać, lecz w porę ugryzł się w język. Nie, Szałwiowe Serce, powiedziałeś jej już za dużo! — pomyślał, marszcząc nos. Kotka zdawała się tego zupełnie nie wyczuć.
— Trawa jest taka miękka... Powietrze ciepłe i słodkie... Podoba mi się tu, a tobie? — miauknęła, odwracając się do niego pyskiem. Patrzyła na niego z przymrużonymi, wesołymi oczami. — Czy możesz wyobrazić sobie piękniejsze miejsce niż to?
— Nie wydaje mi się. — Jeszcze raz rozejrzał się dookoła. Nie wiedział, gdzie się znajdowali, lecz biła od tego miejsca jakaś taka... Dziwna aura. Nie potrafił tego wytłumaczyć. Normalnie w obcym miejscu byłby wiecznie czujny i gotowy na atak, lecz tutaj czuł się bezpiecznie. Może to po prostu tamci samotnicy już skrzywili mu mózg... — Jest śliczne, jak nic, co widziałem na terenach Klanu Nocy.
— Cieszę się, że tobie też się podoba. Połóż się obok. Jest tu wygodnie, miło... — Źródlana Łuna sama to zrobiła, moszcząc się wygodnie na łące. Nie widział, czemu miałby się nie zgodzić. Trawa doprawdy była miękka, jak ugniecone mszyste legowisko. — I to nie tak, że ma ci się gdzie spieszyć. Nie masz gdzie wracać, racja? — dodała łagodnym tonem. Już miał się odezwać, gdy słowa Źródlanej Łuny go zdziwiły. Zamrugał.
— Nie mam gdzie wracać? — zapytał, upewniając się, że dobrze ją usłyszał.
Wyraz twarzy Źródlanej Łuny nagle powrócił do troski, jeszcze większej niż ta, która była na jej pysku na początku. Spojrzała na niego żałująco; jak matka, która patrzyła na wesołe, lecz chore, nieświadome niczego kocię. Może tak, jak patrzyła na niego niegdyś Mandarynkowe Pióro.
— Szałwiku... Jesteś mądrym kocurem, jestem pewna, że już dawno to sobie uświadomiłeś. Nie jesteś jak oni. Nie należysz do nich. Jesteś... Inny. Te wszystkie spojrzenia, szepty, na pewno je słyszałeś. Coś głęboko w tobie, tak głęboko, że nawet łapą nie jesteś w stanie tego uchwycić, jest odmienne. Dziwne. I ty o tym dobrze wiesz. Nie od dziś, nie od wczoraj... Od zawsze wiedziałeś.
Powiedziała wiele, lecz zamiast coś rozjaśnić, jedynie zrodziła w jego głowie więcej pytań. Wpatrywał się w nią z szeroko otwartymi oczami, próbując zrozumieć, o czym mówiła... Albo zrozumieć skąd ona o tym wiedziała. Z jej ust wylał się potok myśli, które zduszał w sobie, które zatruwały mu umysł, a których nigdy nie wypowiedział głośno. Przeraziło go to. Nie miała prawa ich znać. Nikt nie miał.
— Tak..? — miauknął z tą samą niepewnością, którą miał w głosie, gdy widział jej zacienioną sylwetkę. — Ale... Dlaczego mi to mówisz?
Był zdezorientowany. Nadal niewiele rozumiał. Smutek i powaga, które pojawiły się na pysku jego przyjaciółki zniknęły tak samo szybko, jak się pojawiły, nie dając żadnych wyjaśnień. Kotka znów się uśmiechnęła.
— Żeby ci pomóc! No już, chodź Szałwiku, rozchmurz się i przestań udawać, jakbyś nie wiedział tego wcześniej — miauknęła z dziwną wesołością. — Patrz jak jest ładnie! Nie jesteś szczęśliwy ze mną?
— Oczywiście, że jestem szczęśliwy — odparł natychmiast — ale nie rozumiem, jak chcesz mi tym pomóc...
— Nie przejmuj się tym — powiedziała kojąco. — Potrzebujesz po prostu więcej czasu, ale to nie jest ważne w tym momencie. Chcę się cieszyć tą chwilą z tobą. Za rzadko się widujemy! — dodała. Nie wiedział, jak na to wszystko zareagować. Zaczynał odnosić wrażenie dziwnej senności, która powoli odbierała mu trzeźwość ducha.
— Tak, to prawda... — Obraz przed oczami zaczął mu wirować, a głowa boleć, jakby zakręcił się do utraty równowagi. Nie wiedząc, co się dzieje, uśmiechnął się nerwowo. — Emm, Łuna... Ty też to widzisz? — zapytał, próbując utrzymać na niej wzrok w trakcie, gdy cała polana zaczynała się rozmywać.
— Lepiej niż kiedykolwiek! Niestety... Nie napatrzymy się na ten widok już długo. Ktoś uraczył nas swą obecnością. No cóż, Szałwiku. Jakieś ostatnie słowa?
Dodatkowe oko. Równina zamieniająca się w falującą papkę, jakby wpadła pod taflę wody, w którą ktoś zawzięcie uderzał. Dziwne uczucie, które towarzyszyło mu z tyłu głowy przez cały ten czas.
Coś tu naprawdę nie było tak...
Chciał spytać o naprawdę wiele rzeczy. Co się stało, z jakiego powodu tak się zachowywała, DLACZEGO MIAŁA OKO NA CZOLE, lecz przeszkodził mu w tym jej głos. Mówiła spokojnie, jakby wszystko było w porządku. Jakby właśnie ucinali sobie zwykłą pogawędkę. Prawie upadł – wirowanie mąciło mu w głowie. Wbił pazury w trawę, a raczej coś, co ją przypominało.
— Kto?! — Próbował rozejrzeć się, lecz każdy ruch głową powodował utratę równowagi i rozchodzący się dreszcz, jakby szarpał nerwy. Znów się zachwiał, nim sprowadził z powrotem wzrok na towarzyszkę i wpatrujące się w niego jaszczurze, krwistoczerwone oko. — Ostatnie... Co???
W jego uszach rozbrzmiało głuche uderzenie, jakby właśnie rąbnął głową o skałę. W przeciągu uderzenia serca oczy zaszły mu ciemnością.
***
Od tamtej pory unikał wszystkiego, co nawet mogłoby mu się skojarzyć ze Źródlaną Łuną. Sam z siebie za nic nie zapuszczał się na granicę z Klanem Klifu, a gdy już patrol prowadził go w tamte strony, starał się nie patrzeć na miejsca spotkań z wojowniczką. Zawsze denerwował się, że ją zobaczy. Miał w głowie ten dziwaczny sen, choć dawny, wciąż żywy w jego umyśle. Jej słowa, zachowanie... To był wynik jego dzikiej wyobraźni czy coś znacznie mroczniejszego? Miewał nieraz ekscentryczne sny, lecz tamten nie przypominał niczego, co wcześniej wykreowała jego głowa. A może... Może nie chciał znać odpowiedzi...
Nawet przeklęte rybitwy i ich wrzaski – nawet to doprowadzało go do szału. Nawet szum morza! Ha, i niech ktoś do niego przyjdzie i powie mu w pysk, jakim pokrzepiającym serce uczuciem jest miłość! Niech tylko na niego spojrzy i zajrzy w jego rozedrgany umysł! Jedyne, co mu do tej pory sprawiła, to wstyd, strach i paradoksalną nienawiść.
Bał się, tak strasznie się bał... Ten lęk chował gdzieś głęboko w sobie. To było przecież tak durne. Lękać się jednej, zupełnie losowej wojowniczki Klanu Klifu? Ten strach jednak nie wynikał z tego, co ona mogła zrobić – przez nią bał się... Siebie. Sprawiała, że szalał. Tracił kontrolę nad sobą i swoimi uczuciami. Mówił to, czego powstydziłby się nawet największy mysi móżdżek, robił największe głupoty, a właściwie... Niczego jeszcze pomiędzy nimi nie było. Nic, tylko to napięcie, przez które wykręcały się jego kiszki. Już pochłaniała jego głowę, nie chciał myśleć, co się stanie, jeśli tylko pozwoli się temu rozwinąć. Dlatego unikał tej przeklętej granicy. Im mniej ją widywał, tym bardziej rozmywała się wśród jego wspomnień. Pocieszał się myślą, że na pewno go nie chciała, coś sobie uroił w głowie, a to wszystko z ich spotkań było tylko zbiegami okoliczności. Podświadomie wiedział, że przekonywał samego siebie do tego tylko dla komfortu. Może nie tylko, by jakoś zniechęcić się do kontynuowania ich znajomości, a też po to, by prawda nie zabolała go tak, jak przy Czereśniowym Pocałunku.
Powinien przestać o tym myśleć, lecz nie mógł. Stąd wstyd. Pomimo świadomości, że robił źle, wciąż zatracał się w marzeniach, które zgniatał i wyrzucał z głowy przy każdym opamiętaniu. Miał wyryte na powiekach zasady kodeksu mówiące twardo, że była to zdrada, a on nigdy nie chciał się dopuścić czegoś tak paskudnego. Nie w stosunku do Klanu Nocy – klanu, którego kochał całym swoim sercem. Klanu, dla którego powstał, który jako książę reprezentował. Nie było rzeczy, która dla Szałwiowego Serca przewyższała wartość swojego klanu.
I dlatego właśnie nienawidził tych myśli, którymi wciąż do niej odpływał. Nienawidził tęsknoty za nią, której nie mógł przestać czuć pomimo tego, że sam unikał ich spotkań jak ognia. Najbardziej z tego wszystkiego nienawidził jednak swoich łap – łap, które po czasie same zaczęły prowadzić go w to przeklęte miejsce. Zawsze szukał jej wzrokiem; smakował powietrze, by spróbować wyczuć jej zapach. Nie znajdował jej. Granica była pusta i cicha, jakby kotka o nim zapomniała lub, co gorsza, przed nim uciekała. Za każdym razem przychodził, chwilę czekał, parskał, przeklinając się pod nosem za głupotę i szedł z powrotem do obozu. A po kilku wschodach słońca wracał. Zawsze niósł wtedy w sercu prowadzące go utęsknienie oraz lekko tlącą się nadzieję, że znów jej nie zobaczy.
Nie inaczej było teraz. Było zimno, było obrzydliwie. Chmury groziły deszczem w każdej chwili. Nie miał nawet jak omijać kałuży, błota, śniegu i wszystkiego pomiędzy, bo zakrywało całą ziemię. Każdy krok był nieprzyjemny, a mimo to szedł dalej. Tylko po to, by móc popatrzeć na pustą plażę, puste równiny Klanu Klifu, a następnie wrócić z jednej strony czystym, a z drugiej zabrudzonym sumieniem.
Serce zakłuło go w piersi, gdy zamiast pustki lub granicznego patrolu z daleka był w stanie dojrzeć szarą sylwetkę. W jednej chwili ogarnął go lęk, odchylający w tył uszy i zmieniający jego łapy w cienkie trzciny. Stanął jak wryty, próbując rozpoznać z dala, czy była to ona, jakiś inny wojownik czy może tylko głaz, który płatał mu figle. Nie wiedział, co zrobić. Czy to nie jest to, czego właśnie chciałeś, Szałwiowe Serce? — mówił oschle głos w jego głowie, jakby był rozczarowany swoim żywicielem.
Co miał niby zrobić? Zawrócić? Nagle czmychnąć w drugą stronę z podkulonym ogonem? Nie... Choć jedna część, ta bardziej racjonalna właśnie to mu podpowiadała, kocur westchnął głęboko i z dreszczem przechodzącym mu przez palce postawił kolejny krok. Z każdym z nich narastał w nim lęk i podekscytowanie, kąciki pyska samoistnie podnosiły się do góry, a brzuch wykręcał się na lewą stronę.
Coś jednak było nie tak. Im bliżej się znajdował, tym bardziej ta postać stawała mu się znajoma. Wiedział, że patrzył na Źródlaną Łunę. Był już pewien, że to ona, lecz wyglądała inaczej. Marniej. Nie trzymała już łba w górze, spoglądając na niego spod przymrużonych powiek. Wręcz przeciwnie – garbiła się z nieregularnie podskakującą klatką piersiową, jakby właśnie zakończyła męczący bieg. Jej dymne futro nie było już nieskazitelne. Przerywały je biegnące po skórze blizny, jak gdyby stoczyła wiele wyczerpujących bitew. To nie były zwykłe rany, takie, które posiadał i on. Przeraził się, gdy zdał sobie sprawę, że w miejscu, w którym przedtem lśniło złote ślepię Łuny, była... Pustka. Nic. Zacieniony oczodół z jedynym wspomnieniem wzroku, który wcześniej na niego stamtąd spoglądał. Niżej znajdowało się poszarpane, cudem zagojone gardło. Jeszcze niżej jej noga, a raczej jej zupełny brak.
Całkowicie zaniemówił, zatrzymując się przed kotką w grobowej ciszy. Nie miał czelności się odezwać. Miał wrażenie, że każde z pytań i słów, które teraz cisnęły mu się na język były nieodpowiednie lub żenujące, żadne nie oddawało powagi. Jakiekolwiek wyrazy współczucia by jej wyśpiewał, zabrzmiałby teatralnie, okropnie, a jednocześnie milcząc tak przez kolejne uderzenia serca dostawał poczucia, że zachowywał się jeszcze gorzej, niż jakby palnął coś mysiomózgiego.
— Łu-Łuna? — zająknął się, pytając, jakby chciał zawrzeć w tym jednym zawołaniu wszystko to, co teraz dręczyło go bez odpowiedzi. Co się stało? Kto to zrobił? Czy to dlatego przez te wszystkie wschody słońca przychodził na granicę samotnie? Jego pysk zadrżał. Wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, lecz nie mogła tego wypchnąć z ust. Zrobił jeszcze jeden niepewny krok w jej stronę, by znaleźć się blisko jej pyska, by móc spojrzeć w jej oczy, a raczej... Oko. — Ja naprawdę — miauknął i jego głos nagle się załamał — ja naprawdę nie wiem, co powiedzieć... Jest mi tak... Strasznie przykro — mówił, śledząc spojrzeniem całe jej ciało i szpecące je szramy, ze szczerym żalem, który wypełniał jego serce.
Zanim Źródlana Łuna zdążyła mu odpowiedzieć, zbliżył się jeszcze bardziej i w ludzkim wyrazie współczucia zwyczajnie ją objął, gładząc ogonem po jej boku, ocierając się o nią swoim łbem.
<Źródlana Łuno?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz