Coraz to niższe temperatury, częstsze, mroźne wiatry i nasilające się opady śniegu i deszczu sprawiły, że Safona postanowiła zaszyć się w szczelnym, suchym pniaku. Udało jej się nawet nadać mu całkiem przyjemną i domową atmosferę; prawie cały dół wyłożyła uprzednio osuszonym mchem i listowiem, pojedyncze pęknięcia obsmarowała błotem, by zapewnić sobie, choć odrobinę więcej ciepła wewnątrz, a wyłamaną przez siebie dziurę postanowiła zakrywać, znalezionym trochę dalej sporym kawałkiem ułamanej kory. Dumna z efektów podjęła decyzję, że szukanie ludzkich osad czy nawet jakiś odosobnionych, starych budynków, którym teraz bliżej do zwykłej ruiny, nie będzie konieczne. Wiedząc, że zapewniła sobie ciepły kącik, ostatnie dni bez białego płaszcza pokrywającego całe leśne runo, spędziła, szukając po okolicy użytecznych ziół lub polując na zwierzynę, która jeszcze nie zaszyła się w swoich ciemnych norach. Udało jej się nagromadzić całkiem pokaźne ilości podbiału, szczawiu, wrotyczu, skrzypu i wielu innych, mniej lub bardziej potrzebnych roślin, które doszczętnie nie zmarzły. Podczas jednego z cieplejszych, pogodnych i bezwietrznych dni postanowiła nawet wybrać się za rzekę. Nie było to rozważne posunięcie; obfite opady sprawiły, że była ona wartka i szersza niż zwykle, a jej prąd nieprzewidywalny. Na szczęście, nad większą częścią mogła przeprawić się z pomocą ledwo widocznych już, śliskich kamieni. Jeszcze na drugim brzegu odczuwała liczne, kocie zapachy, lecz tutaj były one wręcz duszące, zwłaszcza dla takiej samotniczki jak ona. Uzdrowicielka nie kryła swojej obecności, nie maskowała zapachu, ale również nie odchodziła od strumienia wody, więc szum zagłuszał jej pomrukiwania i podśpiewywania, a zapach ziół, którym jej futro było zawsze przesiąknięte, mieszał się z wonią ryb. Przyszła tu po medykamenty i kapkę wrażeń, nie chciała nikogo niepokoić. Zebrała kilka brzydkich, dawno przekwitłych roślinek, które wydawały jej się być aksamitkami, nie będąc nawet pewną czy będą jeszcze jakkolwiek użyteczne. Nie wiedziała, czy została zauważona, czy nie, szczerze powiedziawszy, dopóki nikt nie rzucał się jej na gardło z kłami i pazurami, miała to pod ogonem. Wróciła tak samo jak przybyła, śpiesząc się, by nie dopadły jej nadciągające z zachodu chmury. Nuciła pod nosem wymyśloną przez siebie melodyjkę, a jej myśli krążyły wokół słów, które mogła do niej dodać.
— Czy powinnam zachwalać piękno jasnego słońca, by nie kryło się nieśmiało za szarą kurtyną tej zimy? A może to właśnie kosmate chmurzyska uświadomić, że odbieranie wszystkim żyjątkom życiodajnego blasku promienistego towarzysza jest ogromnie aroganckie? — takie zagwozdki kłębiły się w głowie błękitnej kotki, która teraz dziarskim truchtem przedzierała się przez polanę. Miała jeszcze nadzieję, że być może uda jej się trafić na trop jakiejś myszki czy usłyszeć cichutki trel wróbelka, którego chętnie zaprosiłaby do swojego legowiska w postaci, no cóż, niezbyt żywej. Może była zbyt głośno lub po prostu nawiedził ją pech, ale żaden smakowity zapach nie przebił się przez woń ziół w jej pyszczku. Skierowała się w takim razie prosto do swojego pieńka. Wchodząc miedzy korony drzew, wytężyła zmysły, by nie mieć nieprzyjemnej niespodzianki w postaci jakiegoś niebezpiecznego gościa, zwabionego nikłym aromatem jej zakopanego o poranku śniadania. Bezpiecznie i bez przeszkód dotarła do swojego zakątka. Zaczęła się krzątać, to z nudów poprzestawiała zioła, pozmieniała ich kolejność, pozbierała w wiązki i stosiki, po prostu musiała czymś się zająć. Dziarsko podśpiewywała, wymachiwała gęstą kitą czy niecierpliwie przebierała łapami w rytm własnej melodyjki. Nagle coś przestało jej pasować. Nie była pewna czy najpierw poczuła obcy, zdecydowanie nieroślinny zapach, a może usłyszała kroki, które zdołały przebić się przez jej głos, czy po prostu intuicja dała jej znać o niespodziewanym gościu. Wciąż trzymając w pysku patyk, odwróciła łeb w stronę mniejszego, szaro-błękitnego kocurka. Obydwoje wlepili w siebie swoje żarzące, żółte ślepia, rozwarte w szczerym zdziwieniu.
— W-witaj. — odezwał się niepewnie młodszy kot. Jego ton i sposób wypowiedzi speszył na moment uzdrowicielkę, która widziała samą siebie jako kotkę, która wręcz emanuję pozytywną energią, a na pewno której nie należy się obawiać, mogło się to jednak gryźć z jej ogromnymi gabarytami, które zwykle są pierwszą rzeczą braną pod uwagę w takich sytuacjach. Zamachnęła się więc raźnie puszystym ogonem, rozwiewając przy okazji pojedyncze listowie i zioła, uchyliła łeb na wysokość swojego grzbietu w geście przypominającym odrobinę ukłon i posłała przybyszowi ciepły uśmiech, uprzednio wypuszczając z pyska gałązkę.
— Pozdrowienia niespodziewany kamracie. Czy to zachodzące promienie mojego lśniącego przyjaciela przyprowadziły twoje strudzone łapy w moje skromne progi, a może to sprzyjający wiatr potargał futro w odpowiednią stronę? — elegancko uniosła głowę, dalej jednak darząc samotnika przyjaznym spojrzeniem. Zrobiła w jego stronę niewielki krok, wypinając jasną pierś. Nie miała zamiaru czekać na odpowiedź. — Jeśli twoje nogi potrzebują ukojenia, mam liście podbiału, jeśli potrzebujesz snu, mech jest miękki i chętnie cię ugości, a jeśli uprzednio poprosisz, ćmy i świetliki przeniosą cię do urokliwej i spokojnej krainy marzeń szybciej niż mak. Traktuj mój dom jak swój, a mnie jak samego siebie, a imie moje to Safona, wieszczka księżyca i gwiazd, czy mogę poznać twoje razem z tytułem?
<Iglasta Łapo?>