Zwykle nie przepadała za bliskością i jakimkolwiek dotykiem, ale teraz, gdy wiatr wiał szalenie, strząsając do środka pomieszczenia śnieg i mróz, nie zaprotestowała, gdy Bluszcz usiadł koło niej, użyczając jej trochę ciepła swojego ciała. Zioła, które jej dał z pewnością były pomocne, ale nie starczyły na tak srogą pogodę.
— Nienawidzę tego miejsca... — syknął nagle pod nosem brat.
— Wszyscy to wiemy, nie musisz oświadczać tego na głos — upomniała go ostrzegawczym sykiem. Może i byli w pokoju sami, ale nie zmieniało to faktu, że lepiej było zachować wszelkie środki ostrożności. Skoro ona mogła podsłuchać Białozora tam, gdzie myślał, że jest jego prywatna przestrzeń, to i ktoś inny mógłby wychwycić te słowa z ukrycia. Brat był zdecydowanie zbyt wylewny, zbyt delikatny - i musiała odłożyć sentyment na bok. Jeśli chciał tu funkcjonować, musiał nauczyć się, kiedy należy zamilknąć. Po chwili jednak odetchnęła głęboko, a gdy odezwała się ponownie, jej głos był już spokojniejszy:
— Dzięki za zioła, ale nie marnuj na mnie swoich zapasów. Dam sobie... radę — mruknęła, pociągnąwszy nosem. Pora nagich drzew była sroga, ale będzie jeszcze sroższa, jeśli zabraknie im ziół. To one trzymały przecież Bluszcza przy życiu. Był potrzebny Białozorowi. Przynajmniej na ten moment.
* * *
Z każdym dniem było coraz gorzej, coraz ciężej. Choć przyzwyczaiła się do warunków, nie miała wątpliwości, że cały czas balansowała na krawędzi między życiem, a śmiercią. Ostatnia rozmowa z Myszołowem... Wzdrygnęła się. Poligończyk mógł zepsuć wszystkie jej plany i niósł w łapach odpowiednie do tego narzędzia. Nie miała wątpliwości, że przybrany wuj ufał mu bardziej, niż jej, i zaufa każdemu jego słowu, a przynajmniej większości. A co się wtedy stanie? Wolała o tym nie myśleć. Nie chciała jeszcze umierać. Była młoda, miała całe życie przed sobą, miała rodzinę, którą kochała na swój... miejski sposób. Miała Kurz. Miała tyle do odkrycia. Za wcześnie na koniec przygody. Musiała zrobić wszystko, żeby stać się w oczach Białozora bardziej godna zaufania, niż Myszołów. Ale to był kuriozalny wymysł. Czemu miałby jej ufać? Tymczasem Poligończyk wiernie słuchał każdego jego rozkazu, a Białozór wiedział, że nie stanie przeciw niemu. Poligon z tego słynął. Produkował nie koty, nie istoty posiadające wolną wolę i mogące się zbuntować, mogące nie zgadzać się z czymś lub wręcz przeciwnie, a maszyny z krwi i kości, zrodzone do tego, by wykonywać polecenia. Tymczasem ona nie mogła zagwarantować mu lojalności. Nieważne, ile zabiłaby dla niego kotów.
A może Matka się myliła?
Może należało przestać zwlekać i przeprowadzić otwarty atak. Ale nawet, gdyby jakoś udało im się uciec, co samo w sobie było wątpliwe zważając na rany ojca, to co później? Co by było dalej? Musieliby się ukrywać, uciekać tak jak Bastet, a za ich głowy wyznaczono by sowite nagrody. Co im z przychylności Dumy, który mógłby wziąć ich pod swe skrzydła, jeśli Entelodon i jego pozostali synowie cały czas stali po stronie Białozora? Nie chciała tak żyć. Nie chciała żyć w ukryciu. Nigdy nie chciała się ukrywać. Tak jak wtedy, gdy była kocięciem i nie mogła wychodzić z domu. Wtedy nie rozumiała jeszcze, dlaczego. Ale teraz zrozumiała, że rodzice pragnęli tylko chronić swoją reputację. Wcale nie chcieli ich bezpieczeństwa. Czy ją to dziwiło? Nie. Czy była zła? Nie.
Po pewnym czasie przestała wierzyć w to, że mogła poruszyć świat, zmienić miasto, zmienić przyjętą tu mentalność. Dojrzała i zrozumiała, że to wszystko na nic.
Nie chciała wracać do ukrywania się, chciała stawić czoło swoim wrogom. Ale to nie będzie możliwe, jeśli postanowiliby zaatakować teraz. Matka kazała jej być cierpliwa... Ależ ile można? Ile jeszcze czasu będzie zmuszona patrzeć, jak ojciec cierpi, jak Białozór zgarnia kolejne pokłady poparcia?
— Zamierzasz cały dzień spędzić na podłodze? — rzuciła wreszcie w stronę brata, trochę po to, by przegonić złe myśli i zastąpić je rozmową. Niebieski kocur leżał nieopodal sterty słodko pachnących ziół, ale widać było, że powieki mu ciążyły. Zastanawiała się, ile musiał pracować - ale oni wszyscy nie mieli łatwo. Sama odczuwała na swoim ciele skutki przewlekłego zmęczenia. Aktywność fizyczna i posiłki pomagały, ale to nie wystarczało. No i niedługo po tym, jak przyszła pora zielonych liści, głowa strasznie ją bolała i zdawało jej się, że słyszy jakieś głosy. Z każdym dniem było coraz gorzej, a kotka zaczęła martwić się, że wariuje - ale czy wariactwa mogły być tak realne?
Przykładowo, wczorajszego świtu jakby przez mgłę zobaczyła Matkę skradającą się za oknem. Normalnie uznałaby to za zwykłe przewidzenie, ale teraz była niemal pewna, że tam była. Ale gdy weszła na dach, nikogo tam nie było, zupełnie jakby była to tylko senna mara. A czasem, gdy budziła się w nocy, miała wrażenie, że jej łapy ociekały krwią. Gdy tylko nastawał poranek, wszystko znów wracało do normy, a ona zastanawiała się, kiedy zdążyła rąbnąć się tak mocno w głowę.
Wszystkie te mary wróciły i tym razem, w chwili, gdy najmniej się tego spodziewała.
Jak mogłaś mnie zabić? Jak mogłaś? Przyjaźniłyśmy się!
— Zamknij się! — zawarczała wściekle i wysunęła pazury, by zaraz zamachnąć się tak, jakby chciała atakować powietrze. Czara frustracji przelała się gwałtownie, bo głosu nie dało się w żaden sposób uciszyć. Bluszcz wzdrygnął się i spojrzał na nią zaskoczony.
Obraz niewinnej, brutalnie zamordowanej młódki wyostrzył się w jej głowie. Przecież nie chciała. Przecież nie zrobiła nic złego. Nie jej wina, że została zmuszona do czegoś takiego. To Agona, to jej mentorka nosiła za sobą ciężar tej śmierci. Nie ona.
Nie ona.
Mało brakowało, a łzy nie uszłyby jej z oczu, co było zjawiskiem dość niespotykanym w jej przypadku.
Chciałaś być lepsza, a stałaś się zepsuta jak oni wszyscy. Myślałam, że jesteś inna.
Betelgeza wysunęła pazury i przejechała nimi po podłodze, robiąc poszarpane rysy. Gdy była dzieckiem, marzyła o tym, by nie zawieść rodziców, a jednocześnie być dobra dla innych. A teraz? Kim się stała przez te wszystkie księżyce? Wbiła wzrok we własne łapy. Ile krwi już przelała? Pośrednio i bezpośrednio. Greta była pierwsza, a po niej dziesiątki kolejnych ofiar. To chciała osiągnąć Agona. To był od początku jej cel. Nauka medycyny była tylko głupią przykrywką, pretekstem. W rzeczywistości chciała, sprawić, by kogoś polubiła, a potem by sama sobie tego kogoś odebrała. I zadziałało. Ostatecznie to ta śmierć sprawiła, że granica między dobrem i złem się zatarła.
Geza naprawdę chciałaby żałować.
Ale przerażające było to, że w tym momencie zrobiłaby to po raz drugi, gdyby stanęła przed takimi samymi okolicznościami.
— Siostro? — zaniepokoił się Bluszcz. — Geza? Usiądź, proszę. Przemęczenie i nadmiar pracy źle na ciebie działają.
Opadła bezsilnie na ziemię, na moment jakby nieobecna, próbując wyciszyć w głowie narastający głos. Oby tak było. Oby to było zwykłe przemęczenie, oby to był głos jej podświadomości, a nie pierwszej ofiary.
Podał jej jakieś zioła, które zjadła bez większego namysłu. Miała nadzieję, że zadziałają. Nie chciała być prześwietlana z dawnych zbrodni. Chciała móc zapomnieć o tym, co od dawna ją prześladowało.
— Wybacz — rzuciła oschle. — Ostatnio... ostatnio nad sobą nie panuję.
— Masz halucynacje — powiedział krótko, jakby był tego pewien. — Powinnaś znaleźć czas na odpoczynek.
Prychnęła. Odpoczynek?
— A kto by mi go tu dał? Do grobu mi się nie spieszy. Zresztą... To nieistotne. Dzięki... Dzięki za zioła. Powinny zadziałać za jakiś czas.
Wstała ciężko i z ulgą stwierdziła, że prześladujące ją głosy znikły. Przynajmniej na razie. Skierowała się w stronę wyłamanych drzwi; zaczęła je obrastać pajęczyna. To miejsce było tak zapomniane, że zdawało się wręcz martwe. Wyprostowani wcale go nie odwiedzali.
Zeszła po starych schodach i zerknąwszy za ramię, zauważyła, że Bluszcz idzie razem z nią.
Wypadałoby się na coś przydać gangowi, a przynajmniej udawać, że tak jest.
Położyła po sobie uszy, gdy niedaleko przechodził Białozór. Tylko na moment zwrócił na nich swoje spojrzenie, ale najwyraźniej uznał ich za wystarczająco nieinteresujących, żeby powrócić do rozmowy z Modrowronką. Tymczasem Betelgeza zwróciła się do brata:
— Rzadko robimy coś razem — mruknęła trochę zbyt niechętnie. Ciężko było przyznać się do tego, że jakieś uczucia jednak łączyły ją z rodzeństwem. Tych uczuć wypierała się przez długi czas, a sytuacja, w której się znalazła, sprawiła, że skupiła się bardziej na celu wydostania ojca, niżeli na relacjach, które zeszły na drugi plan. To samo stało się z Kurz - przestała ją odwiedzać, choć, na osty i ciernie, bardzo pragnęła ją widzieć. Ciężko było powstrzymać się od myśli, że relacje rozpraszają ją od ważnego zadania, przed którym wszyscy stanęli tak nagle. — Może przejdziemy się razem?
Oczy Bluszcza zabłyszczały jak dwie małe iskierki. Nie musiała się nawet dopraszać, czego zresztą nie byłaby w stanie zrobić nawet, gdyby chciała, ze względu na potencjalną ujmę na godności.
— Jasne! Na Potwory i Wyprostowanych, czemu wcześniej nic nie mówiłaś?
Spiorunowała go spojrzeniem.
— Uważaj, bo jeszcze się rozmyślę. Zresztą nie mogę mówić z tobą w takim... miejscu — rozejrzała się po sporym pomieszczeniu. Zbyt dużo było tu kotów. Obróciła się błyskawicznie i skierowała do wyjścia, a brat wraz z nią.
*
Przez większość drogi milczała, jakby nie będąc w stanie wykrztusić z siebie ani słowa. Wszystko się jednak zmieniło, gdy dotarli do jakiegoś budynku. Nie prowadziła go w żadne konkretne miejsce, chciała po prostu porozmawiać z nim trochę na osobności, a spacer po mieście był najlepszą do tego okazją. Nie chciała jednak mówić nic na ziemi, gdzie przechadzało się mnóstwo ulicznych kotów. Plotki szybko się roznosiły. Wolała dachy, na których spotkanie innego kota nie było wcale takie łatwe. Zresztą to tam, na dachach, czuła się bezpiecznie i swobodnie. To, co Matka przekazała jej w genach, to miłość do powietrza, do wysokości, do zwiadów na najwyższych partiach miasta.
Dostrzegając kontener, bez większych problemów wskoczyła na niego, a następnie na balustradę jakiegoś balkonu. Zerknęła na dół.
— No właź.
Na pysku Bluszcza pojawiła się chwilowa dezorientacja, ale podjął się tego zadania z zaskakującą determinacją zasługującą na podziw. Wspiął się na kontener niemal tak płynnie, jak ona sama, a potem wskoczył na balustradę. Tu poszło mu już bardziej pokracznie, ale gdy już miał się zsunąć i spaść, złapała go za kark i przyciągnęła do siebie. Następnie skierowała wzrok na jedno z wyższych okien i wskoczyła na jego parapet, a z parapetu chwyciła się listewki i podciągnęła, zaciskając mocno zęby z wysiłku. Udało jej się dostać na dach.
Poczekała niecierpliwie, aż Bluszcz wespnie się za nią, co trochę mu zajęło, ale gdy do niej dołączył, nie wyglądał na szczególnie zmęczonego. To dobrze, bo nie chciałaby, żeby przypadkiem zsunął się z pochyłego dachu i nie miał sił, by wciągnąć się z powrotem. A ten dach, cóż... Był dość stromy, dlatego usiadła na niższej części, mniej stromej, by dodatkowo nie obciążać brata.
— Co chciałaś... — wydyszał. — ...powiedzieć?
Zamyśliła się i zastanowiła, czy powinna mówić mu o swoich planach. Kochała go, oczywiście, ale nie ufała mu w kwestii dotrzymywania sekretów. Była niemal pewna, że Białozór nie musiałby się nawet specjalnie wysilać z groźbami, żeby wyciągnąć z niego informacje. To było niebezpieczne, zbyt niebezpieczne.
— Chciałam z tobą porozmawiać o tym twoim... obyciu. Musisz nauczyć się milczeć za wszelką cenę. Odrzuć na bok strach, bo to, co powiesz lub czego nie powiesz, może zaważyć na życiach i przyszłości nas wszystkich. Proszę — spojrzała na niego, a jej wzrok spoważniał. — Wszyscy będą tobą manipulować, żebyś powiedział to, co wiesz. Ale to, co wiesz, to twoja największa broń, która kiedyś ci się przyda. Nieważne, co będą ci mówić, nieważne, czy będą ci grozić, masz nie mówić im ani jednego słowa. Nasze bezpieczeństwo od tego zależy.
Kilka uderzeń serca przemknęło w ciszy, nim brat odpowiedział. Jego głos był cichy, bardzo cichy.
— Zrobię wszystko b-byśmy byli bezpieczni... Ale to będzie trudne. Nie potrafię się nie bać. To tak jak szkło w łapie. Ja nie dam rady go wyciągnąć, ale I-Izyda już tak. I Izyda się nie boi.
Uniosła brew. Interesujące porównanie. Była świadoma tego, że Bluszcz należał do bojaźliwych kotów. Łatwo można było nim manipulować, łatwo było mu wmówić kłamstwo. To było szkodliwe dla niego, ale przede wszystkim dla ich wszystkich. Był bardzo niepewną jednostką, a fakt, że trzymał po ich stronie, był... ryzykowny. Nie potrafiłaby jednak go skrzywdzić. Zbyt dużo dla niej znaczył. Wiedziała, że Matka pewnie by to zrobiła - zabiłaby go, wiedząc, że jego istnienie jest dla nich niebezpieczne.
Ona nie była w stanie. Wreszcie spytała:
— Czy zdążyłeś powiedzieć już coś Białozorowi lub któremuś z jego gangsterów?
Zadała to pytanie, by się upewnić, ale nie spodziewała się twierdzącej odpowiedzi. Bluszcz natychmiast się spiął, otworzył szerzej oczy, a strach i zaniepokojenie czuć było na kilometr. To spowodowało, że neutralna dotąd mina Gezy natychmiast zrzedła, ukazując złość.
— T-Tak... Ale to tylko p-połowa! — powiedział, uciekając wzrokiem gdzieś w bok. — Zagroził, że was z-zabije... A ja nie chciałem ryzykować! Zmusił mnie! Powiedziałem przepis ojca! — wyznał w końcu. — Ale nie wszystko! Nie powiedziałem o t-tajnym składniku – dodał już ciszej. — Jednooki się nie zorientował. Ale to już i tak nie ma znaczenia. Tata pracuje dla Białozora... Może nie mówi nazw, ale dalej tworzy dla niego te mieszanki!
Uniosła wargi, odsłaniając szereg lśniących kłów.
— Co?! Co to ma znaczyć, że mu powiedziałeś?! — fuknęła, trzepiąc wściekle ogonem. — Bluszcz, ty kretynie, przecież on tego właśnie chciał! Nie zabiłby ani ojca, ani mnie, ani ciebie i Izydy! Gdyby chciał, zrobiłby to już dawno. Jesteśmy mu potrzebni — warknęła. — Po prostu wykorzystał twoją naiwność i tchórzostwo. I, jak widać, nie musiał się nawet starać, bo wypaplałeś mu wszystko od razu — wycedziła z niechęcią.
Wtem zupełnie nieoczekiwanie jakieś cielsko zsunęło się ze stromego, pochyłego dachu, i upadając prawie na pysk, pokracznie zaczęło iść w ich stronę. Wystarczył jeden cichy dźwięk i uszy Betelgezy czujnie stanęły na sztorc, a ona sama błyskawicznie zwróciła głowę w tamtą stronę, piorunując wzrokiem intruza. Ile słyszał?
Jednak przybysz był co najmniej żałosny. Pieszczoch, któremu błękitna obroża pobrzękiwała w rytm stawianych przez niego kroków. Zachwiał się, próbując utrzymać równowagę na dachówce, a potem uśmiechnął się w ich stronę przyjaźnie.
— Widzę, że przerywam chyba jakieś rodzinne spory — powiedział beztrosko.
Betelgeza przyjrzała się mu badawczym spojrzeniem. Wyglądał... interesująco. Przeciętnego wzrostu czarno-biały kocur o łagodnych, błękitnych oczach - choć był obcy, kształt jego pyska zdawał się tak... znajomy. Na uszach miał pędzelki, a spod futra wystawał mu króciutki ogon. Wyglądało na to, że nie był naturalny, a przycięty. Musiał go wcześniej stracić - tylko jakie niebezpieczeństwo mogłoby spotkać takiego zwykłego, szarego pieszczocha, który nie był włączony we wszystkie gangowe wojenki? Wyglądał na kota, który przeszedł już średni wiek. Nie był wyraźnie stary, ale coś w zarysie jego pyska sprawiało, że wyglądał, jakby miał około osiemdziesięciu księżyców.
— Bluszcz i Betelgeza... tak? — powiedział w zamyśleniu, tak cicho, że brzmiał, jakby mówił to bardziej do siebie, niż do stojącej przed nim dwójki. — Czyżbym dobrze pamiętał?
— Kim jesteś? — syknęła. Sam fakt, że znał ich imiona nie budził podejrzeń - całe miasto je znało. W końcu byli dziećmi sławnych Jafara i Bastet. Ale pierwszy lepszy mieszkaniec miasta nie wiedział, jak wyglądają, a nawet jeśli znał ich umaszczenia i cechy szczególne, to nigdy nie widział ich na oczy. Z tego powodu spojrzała na kocura podejrzliwie. Jak ich rozpoznał? Śledził ich? Wyglądał niepozornie, ale może mógł zbierać dla kogoś informacje.
— A czy to ważne? — odparł zdawkowo. — Po co miałbym mówić o sobie, gdy mam przed oczami tak znaną w mieście dwójkę! Powiedzcie, jak wam się teraz żyje? Nie brak wam jedzenia?
Zerknęła kątem oka na Bluszcza, a wyraz jej pyska zdradzał kompletną konsternację. W końcu potrząsnęła niedowierzająco głową i poderwała się z miejsca, zamierzając tego pieszczocha odpędzić, jednak Bluszcz niepewnie chwycił ją za ogon. Zatrzymała się i przewróciła oczami. Powiodła za pieszczochem, gdy ten niezdarnie przeszedł po dachu, by zatrzymać się koło niej.
— Hmmm, bardzo przypominasz swoją matkę — uśmiechnął się, a gdy ta położyła po sobie uszy, szczerząc do niego kły, jedynie wyminął ją i stanął obok Bluszcza, jakby nic sobie z tego nie robił. — A ty... Pachniesz ziołami. Pewnie dobry z ciebie jest uzdrowiciel. Twoja siostra jest bardzo zacięta. Wdała się w swoich rodziców..., Ale po twoim pysku widzę, że sympatyczny jest z ciebie kot — serdeczny uśmiech nie znikał z jego pyska. — Jest ktoś, kto trochę mi o was mówił, a trochę zdążyłem sam zaobserwować. Przykro mi z powodu tego, co was spotkało.
Jakby nie była dość zmieszana, to teraz zaskoczyła się jeszcze bardziej. Faktycznie - zdawało jej się, że kiedyś go już widziała. Może był jednym z tych, którzy przychodzili do Kołowrotu, by popatrzeć na walki, ale zmieszał się jej z tłumem i nie poświęciła mu zbyt wiele uwagi. Ale co miał na celu? Czy przychodził do opuszczonego domu Białozora tylko po to, żeby więcej się o nich dowiedzieć? To brzmiało strasznie i byłoby równie szalone, co zachowania Myszołowa, który udawał w nocy jej matkę. Co oni wszyscy mieli z głową?
Spojrzała na Bluszcza takim wzrokiem, jakby to on odpowiadał za przybycie pieszczocha. Jakby to był kolejny durny żart z jego strony, który uważał za śmieszny. Obawiała się jednak, że to bynajmniej nie był żaden żart.
<Bluszcz?>
wyleczona: Betelgeza