Wczesny etap treningu na wojownika
Złota Łapa uważał, że mimo niedawno zaczętego treningu, jest już w stanie samemu poradzić sobie z polowaniem. Chociaż łapy miał dziurawe, a refleks zbyt wolny, wmawiał sobie, że o ile uda mu się skupić wystarczająco mocno, coś złapać będzie musiał. Od rana wypraszał mentora, aby ten pozwolił mu się wykazać i działać w pojedynkę, bez nadzoru i ciągłych uwag. Ostatecznie biały kocur zgodził się, chcąc też pobyć chwile bez swojego podopiecznego, który zaczynał zachodzić mu pod pazur. Wyruszyli wcześnie, aby zwiększyć szansę terminatora na zdobycie jakiejkolwiek zwierzyny, zanim ta zostanie przepłoszona przez innych łowców. Poranek był przejrzysty i rześki; idealny na przedpołudniową drzemkę i długą, dokładną pielęgnację futra. Gdyby był dalej w swoim domostwie, zapewne wylegiwałby się na ławce w ogrodzie, który już zacząłby zakwitać.
Bengal, po tym jak rozdzielili się przy Sowim Strażniku, szedł blisko rzeki. Jej szum był kojący; sprawiał, że krew w jego żyłach sunęła w rytm nurtu. Spoglądał w jej tafle, starając się nie zwracać uwagi na swoje odbicie, a wyglądać za potencjalną ofiarą. Kilkukrotnie próbował złapać rybę, jednak z brzegu było to trudne, a nie chciał całkowicie się moczyć. Próbując kolejny i kolejny raz, sądził, że przecież w końcu musi mu się udać. W końcu musi trafić na jakąś nieuważną, rozkojarzoną sztukę. Nie zważał na otoczenie, więc nawet nie zdał sobie sprawy, że jego nieudane próby doprowadziły go pod granice. Dopiero gryzący zapach innych kotów, najpewniej wcześniejszego patrolu, wyrwał go z zadumy i skupienia. Nie mógł iść dalej, więc postawił wszystko na jedną łapę. Kucając przy rzece, chociaż pływakiem był kiepskim, naprężył się i czekał. Czekał tak długo, że szelest, który wydobył się zza granicy, spłoszył mu piękną rybę, na którą czyhał. Poddenerwowany uczeń powstał z kucka i odwrócił się z kwaśną miną.
— Niebywałe! Prawie ją miałem... — rzucił, nie zważając specjalnie na ucznia, który dopiero co ukazał się jego oczom. — Wisisz mi rybę... Taką zacną i obfitą...
— Rybę? Myślałem, że to koty z Klanu Nocy są rybojadami — mruknął nieznajomy, wypuszczając mysz z pyska na ziemię. Teraz kiedy żaden gryzoń nie zasłaniał mu mordki, mógł mu się przyjrzeć. Był to zdecydowanie kot młody - raczej na pewno uczeń, ale jeszcze młodszy od samej Złotej Łapy. Jego futro kontrastowały ze złotym runem dawnego pieszczocha; było mroczne, szarawo-czarne. Za to oczy mieli podobne, niebieskie i blade; chociaż te należące do Wilczaka miały w sobie coś... Niewidomego; niczym ślepia Pani Ćmy. Nie wyglądał zbyt niebezpiecznie.
Strzepnął kropelkę wody z ucha. Zmarszczył delikatnie brwi, ale szybko doszedł do wniosku, że nie ma co się tak przejmować. Ryby i tak przypłyną z powrotem.
— Nie wiem, o czym do końca mówisz, ale... — Tutaj zawiesił się i chwile pomyślał. To prawda, coś mu mówił Rozświetlona Skóra, ale szczerze, sam mentor nie za bardzo był zainteresowany czymkolwiek, co nie dotyczyło Klanu Klifu. — Ale to nie moja wina, że ich smak jest taki rozkoszny. Szkoda tylko, że są takie prędkie. Mam za duże łapy; są zbyt ciężki i rozchlapują wodę, kiedy ryby już tam nie ma. Zostałeś nauczony... Druchu, jak je łapać? — zapytał przyjacielsko, nie zwracając uwagi na znudzony wyraz pyska ucznia z Klanu Wilka. Jego pierwszą odpowiedzią było westchnięcie, ale potem dodał faktyczne słowa:
— Nie, nigdy nie czułem potrzeby, aby polować na ryby. Na terenach Klanu Wilka nie płynie wiele rzek, więc nie opłaca nam się uczyć tej umiejętności. Preferujemy skupić się na polowaniu wysoko nad ziemią, tam, gdzie nas nie dostrzegą. Jesteśmy w tym całkiem dobrzy — odrzekł Zabłąkana Łapa, podnosząc głowę do góry, skanując Klifiaka wzrokiem. — Co do smaku ryb, to nie mogę się z tobą zgodzić. Smakują one wodą i mułem, moim zdaniem. Jest to również zbyt wiele pracy i moczenia sobie łap, aby taką złapać. Mało przyjemne zadanie — zrobił krótką przerwę na wzięcie wdechu — dlaczego więc polujesz na ryby, jak istnieje wiele innych zwierzyn, które mógłbyś upolować? Mniej brudu i pracy, a smak ich doskonały.
Na moment coś ścisnęło go w sercu. Był przyzwyczajony już do tego, że rozmawianie o swoich przygodach jest świetnym tematem na rozpuszczenie pierwszego lodu w relacjach. Ukradkiem spojrzał w niebo, jakby dodając dramaturgi swojemu wyznaniu. Nad nimi kołowała ptaki. Nie krępował się.
— Smakują moim utraconym, pozostawionym w oddali domostwem... Chociaż, szczerze nie udało mi się jeszcze złapać ryby, od kiedy przyszedłem tutaj; nie smakowałem ich. Ale mam nadzieje, że nie różnią się aromatem, niż te które mi podawano — powiedział z nadzieją. — A co do reszty... Myszy mają brudne... Piach i żwir, w którym się tarzają, wchodzi mi między zęby i skrzypi... Aż mnie przechodzą ciarki i dreszcze. A krew pryska na wszystkie strony, niczym szkarłatny deszcz; trudno się potem jej pobyć. Rozumiesz mnie chyba, sam jesteś jasny, może nie tak jak ja, ale wciąż... — Miał wrażenie, że dostrzegł cień kpiącego uśmieszku na mordce nieznajomego ucznia.
— A więc jesteś pieszczochem? — zapytał. — Wiesz, że tacy jak ty, długo w lesie nie przeżyją? Jeśli odrobina piachu przeszkadza ci w jedzeniu, to jak ty chcesz przeżyć? — prychnął. — Klan Wilka by cię wyśmiał za taką słabość. Odrobina krwi i piachu jeszcze nikomu życia nie odebrała, jednak pieszczochy jak ty bywają często... Rozpieszczone. Brakuje im wygody, a po kilku księżycach wracają do swoich dwunogich istot z podkulonym ogonem, niczym kopnięty kociak. Czy i z tobą tak będzie, towarzyszu? — rzucił, nie żałując sobie słów i komentarzy.
Przekręcił łeb. Uśmiechnął się pod nosem; przeżył gorsze rzeczy niż te, których doświadcza teraz w Klanie Klifu, ale kocur tego nie wie, nie ma co się więc na niego denerwować. Oczywiście, nie umniejszał tym wszystkim rzeczom, które napotykają klany każdego dnia, ale bycie samotnikiem jest gorsze, trudniejsze, a na pewno bardziej samotne.
— Nie mam w intencji wracać do swojego dawnego pałacyku... Niestety, dopuściłem się czynów, a raczej, nie dopilnowałem nadanych mi obowiązków, przez co mam na honorze niemożliwą do zagojenia szramę. Przez jakiś czas mieszkałem sam, więc zapewniam cię, że miałem w pysku gorsze mięso niż brudne stworzona. Ale dziękuje ci, że zapewniasz mnie, że nie skręcą mi się od nich kiszki. To niebywale godne pochwały. — Skinął łbem. Na chwile zapanowała cisza, ale szybko ją przerwał — Tak naprawdę, to myślę, że to wy jesteście tymi, którzy nie powinni się tak unosić. Nigdy nie posmakowaliście prawdziwych pyszności. Wiesz, czym jest tuńczyk? A najlepiej taki wyciągnięty ze srebrnego skarbczyka? — wyświergotał radośnie, robiąc jeden krok do przodu.
— Gardło mi się ściska, na samą myśl o włożeniu tego do pyska. Wszystkie "dobra" dwunogów są niczym wronia karma. Coś, co można porównać do zgniłej zwierzyny, która nadaję się jedynie do zjedzenia przez te ptaszyska. Nie wstyd ci, brać coś, co podkładają ci pod pysk? Nie rani to twojej dumy? — zadał kolejne pytanie. Zabłąkana Łapa nie potrafił zrozumieć, jak kogoś wstyd nie może wyżerać od środka, gdy wszystko dostaje pod nosek. Jego własna duma, by na to nie pozwoliła. Od małego pracował sam na siebie, walcząc o przetrwanie między innymi samotnikami, a ten bez wstydu w jego głosie, marzył sobie o "tuńczyku". — Chociaż ton był złośliwy, a momentami nawet i wrogi, to nie uraziło go to.
— Nie widzę w tym powodu do wstydu... Cóż miałem zrobić, skoro od dziecka podawano mi jedzenie pod nos? Wymknąć się do ogródka, aby polować na dżdżownice? — zaśmiał się szczerze. — To przykre, żeś taki zamknięty na doświadczenia. Myślisz, że dlaczego Bezwłosi są tacy wielcy? To przez ich strawę. Ja często podjadałem spod ich nosów, często z wielkich, drewnianych, wysokich powierzchni, na których mieli zwyczaj spożywać posiłki, dlatego tak, żem wyrósł. Mój ojciec nie robił
tego i był ode mnie niższy! — Wypiął pierś; był niezwykle dumny ze swej postury.
— Rozumiem to, naprawdę. Gdy od kocięcia nie znałeś innych smaków, nie byłeś w stanie stwierdzić, że to, co dzikie, może być lepsze, jednak teraz lepiej nie marzyć o tej sztucznej karmie, którą zapychają was dwunożni — odparł ślepiec, prostując się. — Tutaj również muszę tobie przyznać rację, że polowanie na dżdżownice nie byłoby najlepszym rozwiązaniem. Głodu twojego by nie zaspokoiły, a jeszcze by ci zaszkodziły. Chociaż szanuję to, że mimo tej wygody odważyłeś się opuścić swoje bezpieczne cztery kąty, aby zasmakować wolności — powiedział z delikatnym skinięciem głowy. — Zwą mnie Zabłąkana Łapa, a jak twoje imię brzmi? — zapytał nagle. Bengala uszczęśliwiła ta zmiana nastawienia srebrnego kocura; nie zniósłby dąsania się i przewracania oczami.
— Od niedawna nosze miano Złotej Łapy, a wcześniejsze nei ma znaczenia... I tak je zbrukałem. Ale czyż to nie zabawny zbieg okoliczności? Twoje i moja miano? — zapytał i przekręcił łebek. Zanim Wilczak mógł coś powiedzieć, sam doprecyzował — Tyś zrodzony na tych ziemiach, niby złoto tutaj zagrzebane, wydane w dziki lesie, a ja się zabłąkałem, przypadkiem tu dotarłem... Znasz pochodzenie swojej godności, powód, dla którego nadano ci je przy urodzeniu? To bardzo interesujące. Moja matula mi mówiła, że nasze imiona nie tylko nas opisują, ale i wyznaczają naszą ścieżkę, kreślą nasz los
<Zabłąkana Łapo?>
[1436 słów?]
[przyznano 29%]