Żebranie o kawałek mięsa, szperanie w śmierdzących koszach, marne próby polowania, z których jeszcze ani razu nie wyszedł zwycięsko... To teraz było jego życie. Marne, niosące za sobą odór występku i ambarasu, mokre i oblepiające wyrzutami sumienia, niczym śniegiem.
Kiedy pił, zamykał oczy; nie mógł patrzeć na swój zdradziecki i nieudolny pysk. Widział w nim błazna, a nie rycerza, za którego tak nieprzerwanie się uważał. Jak mógł pozwolić odejść swojej ślicznej panience, swojemu motylkowi o pudrowanych skrzydełkach, swoim szafirowym oczętom? Był głupcem w głowie i łotrem w sercu... Dlatego też musiał zamienić pluszowe poduchy, ciepły kąt przy kominku i pachnące, rybne rarytasy na niewygodę, przeszywający mróz i głód, obracający jego żołądkiem każdej nocy. To była kara za jego marną służbę i haniebną porażkę.
~ * ~
Świat nie wrócił do normy. Wisterii dalej nie był, ale on dalej szukał. Z każdym dniem jednak wstawał coraz później, chodził coraz wolniej, wybierał coraz to łatwiejsze i krótsze trasy. Odpoczywał częściej, z melancholią wpatrując się w łyse gałęzie drzew, powiewające mozolnie i rytmicznie na wietrze, oglądał sunące szaro-białe chmurki, zastanawiając się, czy może siostra chodzi jeszcze pod nimi, czy jest szczęśliwa, gdziekolwiek poniosły ją łapki. Na jego sercu powstała rysa, wielka szrama, której już nikt nie zasklepi, z którą nie może nic zrobić.
Również i dzisiaj wyruszył w swoją zwyczajową podróż. Miał jednak dość tego, że mijał wciąż te same domostwa, liczył te same szczeble w płotach, wąchał te same kwiaty w grządkach, słuchał żartów tych samych kotów... Mieszkające tam pieszczochy były... Złośliwe. Oczywiście nie wszystkie, ale pech (chociaż na początku uważał, że to raczej szczęście) chciał, iż Leto zagrzał miejsca w dość... Schludnym i bogatym osiedlu, gdzie piecuchy nosiły piękne obróżki, miały wyszczotkowane ogony i umyte zęby. Niestety w momencie, w którym pokazał się tam pierwszy raz, jego futerko już nie wyglądało zbyt dobrze... Niektórzy patrzyli na niego z troską i żałością, inni z pogardą; nikt jednak nie okazał się pomocny, nawet w najmniejszym stopniu. Stare, wypachniałe persy wykrzywiały swoje paskudne, płaskie pyski w sztucznych uśmiechach, a egzotyczne orientale nie chciały mieć nawet z nim do czynienia, jakby przenosił jakąś tajemniczą zarazę. Przecież był tak naprawdę jednym z nich... Tylko trochę bardziej brudnym i pechowym.
Siedział tutaj tak długo, bo liczył na uśmiech szczęścia. Może ktoś akurat rozpoznałby w nim Narratora, może ktoś zapamiętałby Wisterie. Nic takiego jednak nie miało miejsca i jeszcze nigdzie nie spotkał się z tak nietowarzyskim towarzystwem. Musiał je opuścić, zanim jakiś puchaty jegomość nie napuści na niego swojego małego, białego psiego towarzysza.
Przypomniał sobie wczorajszego wieczoru, że jego wybawiciel spod lawiny śmieciowej wspominał o leśnych kotach. Miał wrażenie, że być może ojciec też mówił o dziwnych, wręcz mgłą legendy spowitymi postaciami. To rozbudziło w nim z powrotem jakiś płomyk chęci do życia i smakowania przygód.
"Czy mam cokolwiek do stracenia?" To zdanie rozbrzmiewało w głowie Leto niemal bezprzerwy. Słowa wybijały rytm jego marszu. Powtarzał i powtarzał, aż nie stracił rachuby i nie zaczął rozmyślać o tym, jakie są owe dzikie kocie bestie. Czy mają pazury jak niedźwiedzie? Czy w pyskach ich skrzą się wilcze kły? Czy z grzbietów wyrastają im orle skrzydła, dzięki którym szybują po wysokich niebiosach i rozpraszają skłębione chmury? A może wręcz przeciwnie... Może przez styl życia w niebezpiecznej dziczy byli zmuszeni do odejścia od wyższych potrzeb? Może wcale nie potrafią mówić? Może są głupimi potworami, które bezmyślnie rozdzierają swoje ofiary na jak najmniejsze strzępy, aby nakarmić nimi swoje kocięta? Dreszcz strachu przeszedł kocurowi po grzbiecie, jednak szybko zaczęło towarzyszyć mu też coś innego. Coś, czego nie czuł od utracenia siostrzyczki. Adrenalina... On chciał spotkać te istoty. Chciał je poznać. Chciał, w razie czego, je zwyciężyć.
Mijał coraz mniej domów, mniej kocich sylwetek w wielkich oknach, mniej idealnie przystrzyżonych żywopłotów. Zszedł z odśnieżonej, żwirowej ścieżki i poczuł pod łapami pokrzepiający chłód świeżego, sypkiego śniegu. Poczuł zastrzyk energii i bez zastanowienia wstrzelił z miejsca; od kilku dni nie miał ochoty ani siły faktycznie pędzić wraz lub na przekór wiatru. Teraz czuł, jak rześki podmuch pcha go do przodu, a zapachy czystych futerek zostają za nim. Skakał nad białymi zaspami, ślizgając się na oblodzonych kamieniach. Jednak kiedy myślał, że nieprzyjemne chwile pozostały za nim, poczuł drżenie pod łapami, a okropny smród dotarł do mokrego nosa. Nie przerwał biegu, aż jego oczom nie pokazała się szara, płaska powierzchnia, pokryta obrzydliwą, wodnistą breją. Leto schował się ze ususzonym krzakiem; bardziej przez instynkt niż ze strachu przed blaszakami. Nie obawiał się ich; nawet podróżował nimi. Oczywiście nie były to zazwyczaj eskapady kończące się w przyjemnej atmosferze, ale wiedział, że one same w sobie nie są groźne. Straszliwy był pałac białego rycerza, do którego umiały cię zabrać. Jeden z pojazdów zbliżał się z wielką prędkością, a gdy przejechał obok kocura, wystrzelił w jego stronę chlust brudnej mazi. Młodziak skulił się, ale i tak oberwał "śniegiem" po pysku. Nie czekając na kolejnego blaszaka, przebiegł po mokrej drodze, uważając, aby się nie poślizgnąć. Nie odwrócił się już, tylko znów pognał, jak najdalej od hałasu. Szum samochodów powoli ustawał, a przed oczami wyłoniła się przykryta lodem tafla rzeki. Leto pamiętał, że ojciec ostrzegał go przed wchodzeniem na skutą wodę, ale nie miał żadnych innych możliwości. Zwłaszcza że wydawało mu się, że czuje coraz więcej zapachów. Również tych kocich. Odszukał miejsce, gdzie drugi brzeg nie był zbytnio oddalony i kilkoma susami mógł się na nim znaleźć. Nie myśląc zbyt dużo nad bezpieczeństwem swojego planu, postanowił rozpędzić się i w skoczny sposób pokonać rzekę. W ostatnim momencie wykonał potężny sus, wzlatując wysoko, zwłaszcza jak na siebie. Z hukiem uderzył w lód pośrodku drogi. Łapiąc równowagę na śliskiej powierzchni, wybił się znowu. Poczuł jednak, że skorupa łamie się. Udało mu się uniknąć całkowitego upadku i zamoczył sobie wyłącznie tylne łapy. Nie czekając na uspokojenie łomoczącego serca, czmychnął, już spokojnie i ostrożnie, na bezpieczny ląd. Dopiero tam przysiadł i wziął kilka głębszych oddechów. Kiedy uciszył bicie serca i szum w uszach, dotarł do niego inny, bardziej piskliwy dźwięk.
— Stokrotkowa Pieśnio, on chyba nie czuje się zbyt dobrze... Cały taki brudny i posklejany — Głos dochodził z jego prawej i zdecydowanie należał do młodej panienki. — Na to wygląda. — odpowiedział inny, głębszy. — Samotnik i to dość spory.
— Przegonisz go? Mogę pomóc? — zapytała ponownie koteczka.
— Najpierw powiem mu, że nie może tutaj być. Być może po prostu zabłądził. Każdemu może się zdążyć. — Spokojny ton narastał, aż w końcu Leto faktycznie ujrzał ową parę. Zanim cokolwiek powiedział, znów odezwał się starszy kocur. — Halo! Znajdujesz się na terenach Klanu Klifu i jako samotnik nie masz do tego prawa. Wracaj za rzekę.
— Ah! A więc to wy jesteście tymi dzikimi kotami? Znalazłem was... Znaczy się, gdzie moje maniery! — Mówił tak szybko, że niemal gryzł się po języku. Odchrząknął i wstał. Zgiął jedną z przednich łap, a drugą wysunął do przodu, kłaniając się głęboko i elegancko — Na imię mam Leto, przybyłem zza rzeki, zza miasta. Za sobą mam wiele przygód, głównie nieprzyjemnych, które pozostawiły moje serce pokryte bliznami, a oczy naznaczone łzami. Pragnąłem was odnaleźć, abyście pomogli mi odnaleźć utracony cel... Chciałbym znaleźć kogoś, kogo mógłbym chronić, służyć mu, aby odkupić swe winy, aby zmazać z kart historii swoje niegodne czyny i porażki. Jako rycerz pragnę, abyś Ty, szanowny Paniczu o ognistych oczach, oraz Ty, zacna Panienko o kędzierzawych uszkach, pozwolili mi zabiegać o audiencje z waszym szanownym przywódcą, królem i przewodnikiem.
<Postrzępiona Łapo?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz