Ich plan się jeszcze nie skończył. Można powiedzieć, że nawet do końca nie zaczął, a wszystko co do tej pory robiła, było jedynie wstępem. Tym jednym wyjaśnieniem które rozpoczynać miało powieść, zanim rozpoczną się prawdziwe rozdziały, a czytelnik całkiem zanurzy się w opowiadanej historii.
Owłosiona, starsza już ręka machnęła przed białym pyszczkiem, w górę. Rozległ się odgłos pstryknięcia palcami, który słyszalny był jedynie dla Marionetki. Cała reszta tłumu była jedynie zbitą masą, której uszy przysłonięte zostały przez szmery, a tylko oczy chłonęły to, co im serwowano. Danie, przypieczony, marynowany kurczak, podany wraz owocami i ziołami, udekorowany ciekawymi liśćmi pierwszy raz widzianymi w tym świecie, który bardziej cieszył oczy niż żołądek, podany na złotej tacy, na płótnie, przez malarza.
Skoczyli przez obręcz, lądując na czerwonej pufce po drugiej stronie, zaraz też po kilku fikuśnych ruchach siadając na znanym już ramieniu. Mężczyzna się ukłonił, zbierając oklaski, a Marionetka jedynie zastanawiała się, co ciekawego widzą w tym wszystkim ludzkie istoty. Wyraźnie uznawali to za pewien rodzaj rozrywki, ale dlaczego? Tylko przez obręcz świecącą skoczyli, wykonywali gesty, które każdy kot wykonać może, a jednak to oni zdobywali oklaski. Czemu? Czy to przez scenę, na której się znaleźli? A może przez człowieka, który prowadził kocie ciało, sprawiając wrażenie posiadania kontroli. Rzeczywiście, byłoby to logiczne, gdyż łyse stworzenia nad wyraz zdawały sobie cenić swoją pozycję na szczycie łańcucha pokarmowego. Źrenice zwęziły im się nieco, gdy zostali odstawieni znów na pufkę, ustawieni w odpowiednim kierunku. Doprawdy, byli marionetką.
-Nie mogę zrozumieć. Naprawdę, nie mogę. Przecież to skandal! Coraz ich mniej jest, mówię wam, na pewno też to zauważyliście. Do tej pory radziliśmy sobie wyśmienicie, to wszystko wina dwunożnych, przestali się starać i to dlatego. Zabierają nasz blask. - Bury kocur o bujnej kryzie chodził w tą i z powrotem, w końcu się zatrzymując i z westchnieniem frustracji rzucając na aksamitny materiał, który bynajmniej, nie był z prawdziwego aksamitu. Po pomieszczeniu chodziła jeszcze dwójka kotów, podobnych do tego pierwszego z tym jednak wyjątkiem, że posiadała więcej bieli, a jedna z kotek futro miała czarne, dymne, z szylkretowym nalotem. Piękne to było doprawdy stworzenie, które pewnie wygrałoby nie jedną konkurencję ludzką, gdyby nie bycie pospolitym dachowcem. Gdzieś w kącie ciasnego, oklejonego tandetną tapetą pokoju, wisiała posrebrzana klatka dla ptaków, która gościła w sobie dwójkę białych gołąbków, niezbyt przejętych obecnością głośnych współmieszkańców. Na ziemi, w tym samym roku była druga klatka, lecz pusta. Jej mieszkaniec, równie jasny co jego latający towarzysze, kicał sobie beztrosko po brudnym dywanie, wyłaniając się właśnie z kąta, w którym najpewniej poprzegryzał znów wszystkie kable, dodając jedynie pracy ich opiekunowi. Powinna być jeszcze kolorowa papuga i kilka myszek, jednak ta uciekła, a myszki… cóż, powiedzmy, że nie były w wielkiej przyjaźni z niektórymi z mieszkańców. Dziwnym tylko było, że opiekun nigdy zbytnio nie dociekał, co się z nimi stało, a może zwyczajnie nie chciał. Marionetka weszli do środka w momencie, w którym to kocur kończył swoją przemowę, mierząc jedynie wzrokiem królika i leniwe lampki choinkowe zawieszone przy suficie, które od czasu do czasu pomrugiwały leniwie. Wskoczyli na blat.
- Coraz mniej dzieci przychodzi, może to dlatego? Szybko się nudzą, rodzice muszą im znaleźć nową formę rozrywki. Poza tym widziałam, jak kilkoro z nich po naszych występach dostało koty do wychowania samodzielnie w domu…
- I co, myślą, że ich nauczą czegokolwiek? - prychnął z pogardą - Szybko im się znudzą i się ich pozbędą jak zawsze, jak to było z tymi szczeniakami po występach Lucyfera. ,,Patrz mamo, mamo! Piesek! A dasz mi? Dasz? PLLLOOOSĘĘ???” - zaskrzeczał przedrzeźniająco, naśladując usłyszane dzieci. Tyle już czasu spędzili wśród dwunożnych wykonując polecenia, że byli w stanie rozumieć większość ich konwersacji. O dziwo jednak, nie spieszyło im się do poznania mowy innych zwierząt, chociaż kocur zdawał się rozpoznawać większość gestów i dźwięków wydawanych przez towarzyszy. Umiejętności Marionetki z kolei, opierały się tylko na rozumieniu niektórych gestów ptaków, głównie gołębi - O, a jeszcze jak im który na dywan nasika…!
- Ostatnio spotkałam, taką śliczną czarną kotkę - Odezwała się Opera, niemal identyczna do brata i Marionetki - Powiedziała mi raz historię, jak to ją jakimś rasowym kotem zastąpili o białym futrze i takim pysku spłaszczonym…
-...Fe! Paskudy. Jakby wbiegły z rozpędu w ścianę!...
-...No i wywieźli gdzieś, ale wróciła, w końcu taka kocia umiejętność. A się okazało, że i tamtego rasowca w końcu się pozbyli, bo im się dziecko urodziło i zdawało się, że jakoś skóra im na ślinę kocią źle reagowała. To się chyba alergia nazywa, no, ale tego puszka białego to jeszcze wcześniej chyba zagłodzili.
- Ha! Typowe! - zaświergotał w odpowiedzi, po usłyszeniu całości - I gdzie jest teraz, hę? Jakieś małe, tłuste łapska go schwytały?
- E, gdzie tam, przecież na te pokraki to ludzie łasi, wzięli go jacyś tacy, na biało cali. Dzieciaka nigdzie nie widziałam. Ale ta co wcześniej się jej pozbyli, to do tej pory się szwęda po okolicy czy przy tamtym domu. Ale sobie jakoś radzi. - Mim zacmokał, przymknął oczy i odwróciwszy się na plecy, jęknął teatralnie.
- A i nas to pewnie spotka - rzucił głosem melodyjnym, jakimś do niego nie podobnym. Dopiero gdy zwrócił swoje złote ślepia ku Marionetce, jego typowy, skrzekliwy, choć dramatyczny głos powrócił - A i kukiełka nasza wróciła, gwiazdka z nieba! Jak nie przynosisz dobrych wieści, to się lepiej wcale nie odzywaj. Złe informacje źle działają mi na kości. - Wszystkie ślepia trzech kotów wpatrzone w nich teraz były, jednak nic sobie z tego nie robili. Jedynie wzrok odwrócili by podejść do lustra i w ciszy żółte piórko zabarwić barwnikiem, dziwnym, tłustym, którego opiekun używał. Piórko owe zdobyli na jakiej werandzie siedząc, a i kanarek tak pięknie im śpiewał, co uciekł otyłej dość sąsiadce, że głos jego aż chcieli posiąść. Cóż z tego, że później jedynie kłopotu Panu narobi. Rodzeństwo milczeniem ich wcale zdziwieni nie byli, jakby się już przyzwyczaili, tak więc do swoich spraw wrócili. Wtedy też, Katarynka, do tej pory milcząca, głos zabrała.
- Nawet jeśli się trupa rozpadnie, to pewności mieć możemy, że nie skończymy na dnie. W końcu bardziej są rozumni od tych, co opisujecie, a o dobroci ich szybko wam widzę zapomnieć. Dać szansę i pomyśleć raczcie, zanim pyski otworzycie i oceniać wam się zachce - Charakterystyczny styl wymowy, jak i głęboki, spokojny i melodyjny ton, dodawały Katarynce jedynie charakteru w dobrym tego słowa znaczeniu. Poruszała się zawsze z gracją, kiedy trzeba to skromnie, kiedy trzeba to wyzywająco i dumnie. Szybko się uczyła, iskrzała wśród swojego rodzeństwa, wybijając się swoim ślicznym, dymnym ubarwieniem. Nijak nie przypominała szalonego cyrkowca, a bardziej kruczą damę, cienistego kaskadera, zaklinacza widowni i z jakiegoś powodu to właśnie ona była najbardziej irytująca ze wszystkich. Każdy jej oddech, słowo, styl poruszania się. Nawet jak przełykala wodę czy ostrzyła pazury, było w jakiś sposób tak dopracowane i idealne, że nie dało się tego znieść. Z drugiej jednak strony, Marionetka ją ubóstwiała. Chcieli być nią. Nie ,,tacy jak ona”, oni chcieli przejąć jej życie, jej ciało, całą osobowość i wszystko co miała, wszystko co posiadała, wszystko czym była, a czym oni nigdy się nie staną. Wyciągnięte pazury zaorały w farbowanym piórku, jednak blady pysk pozostał w miejscu, jedynie na moment się zawieszając, zaraz potem od nowa kontynuując pracę.
- Może masz rację, ale tamte koty też dobrze traktowano, nie możemy być pewni.
- Tamte istoty pustymi były, bez duszy, która by ich wnętrze kolorowym sprawiała. Czy różnicy dostrzec nie potraficie między istotami temi, a opiekunami? Czyście ślepi?
- Jak już, to chciałabym iść z Błękitną Panią - odezwała się po chwili ciężkiej ciszy Opera - Wiecie, gdybym miała gdzieś trafić, jeśli grupa rzeczywiście by się rozpaść miała.
- Oh, ty i ta twoja Błękitna Pani - kocur który milczał przez chwilę już dłuższą, machnął łapą zbywająco - Jedyne co sprawia, że ją tu nadal trzymają, to umiejętność zrobienia kilku plam farbą na pyskach ludzkich szczeniąt, a nawet ciekawa nie jest, z kolei Aladyn…
- Ooo! Nie zaczynaj! Znowu, Aladyn to, Aladyn tamto, gość wygląda jak totalny wariat i jeszcze śmierdzi tak intensywnie, że mi zawsze nos wykręca, doskonale wiesz! Zawsze rano się psika tym “pachnidłem”...
- Przynajmniej umie wyrazić siebie! Powinnaś naprawdę wziąć z niego przykład - Dwójka kotów weszła w awanturę, pozostawiając Katarynkę poza kłótnią. Z resztą, zdawało się, że dymna wcale nie była zainteresowana ich dyskusją. Jedynie westchnęła zrezygnowana, przywdziewając na pysk lekki, zmęczony uśmiech. Piórko tymczasem, które zabarwione być miało, zdążyło zamienić się w istny postrach i ofiarę kiepskiej koloryzacji, przemoknięte i posklejane, wyglądające jak siedem nieszczęść. Oczy dwóch sióstr na moment się spotkały, tylko na chwilę, która tylko uniosła w powietrze lekko wyczuwalną woń wzajemnej do siebie niechęci i jakiegoś zdegustowania. Odwróciły wzrok, a Katarynka przeszła obok bez słowa.
Skoczyli przez obręcz, lądując na czerwonej pufce po drugiej stronie, zaraz też po kilku fikuśnych ruchach siadając na znanym już ramieniu. Mężczyzna się ukłonił, zbierając oklaski, a Marionetka jedynie zastanawiała się, co ciekawego widzą w tym wszystkim ludzkie istoty. Wyraźnie uznawali to za pewien rodzaj rozrywki, ale dlaczego? Tylko przez obręcz świecącą skoczyli, wykonywali gesty, które każdy kot wykonać może, a jednak to oni zdobywali oklaski. Czemu? Czy to przez scenę, na której się znaleźli? A może przez człowieka, który prowadził kocie ciało, sprawiając wrażenie posiadania kontroli. Rzeczywiście, byłoby to logiczne, gdyż łyse stworzenia nad wyraz zdawały sobie cenić swoją pozycję na szczycie łańcucha pokarmowego. Źrenice zwęziły im się nieco, gdy zostali odstawieni znów na pufkę, ustawieni w odpowiednim kierunku. Doprawdy, byli marionetką.
-Nie mogę zrozumieć. Naprawdę, nie mogę. Przecież to skandal! Coraz ich mniej jest, mówię wam, na pewno też to zauważyliście. Do tej pory radziliśmy sobie wyśmienicie, to wszystko wina dwunożnych, przestali się starać i to dlatego. Zabierają nasz blask. - Bury kocur o bujnej kryzie chodził w tą i z powrotem, w końcu się zatrzymując i z westchnieniem frustracji rzucając na aksamitny materiał, który bynajmniej, nie był z prawdziwego aksamitu. Po pomieszczeniu chodziła jeszcze dwójka kotów, podobnych do tego pierwszego z tym jednak wyjątkiem, że posiadała więcej bieli, a jedna z kotek futro miała czarne, dymne, z szylkretowym nalotem. Piękne to było doprawdy stworzenie, które pewnie wygrałoby nie jedną konkurencję ludzką, gdyby nie bycie pospolitym dachowcem. Gdzieś w kącie ciasnego, oklejonego tandetną tapetą pokoju, wisiała posrebrzana klatka dla ptaków, która gościła w sobie dwójkę białych gołąbków, niezbyt przejętych obecnością głośnych współmieszkańców. Na ziemi, w tym samym roku była druga klatka, lecz pusta. Jej mieszkaniec, równie jasny co jego latający towarzysze, kicał sobie beztrosko po brudnym dywanie, wyłaniając się właśnie z kąta, w którym najpewniej poprzegryzał znów wszystkie kable, dodając jedynie pracy ich opiekunowi. Powinna być jeszcze kolorowa papuga i kilka myszek, jednak ta uciekła, a myszki… cóż, powiedzmy, że nie były w wielkiej przyjaźni z niektórymi z mieszkańców. Dziwnym tylko było, że opiekun nigdy zbytnio nie dociekał, co się z nimi stało, a może zwyczajnie nie chciał. Marionetka weszli do środka w momencie, w którym to kocur kończył swoją przemowę, mierząc jedynie wzrokiem królika i leniwe lampki choinkowe zawieszone przy suficie, które od czasu do czasu pomrugiwały leniwie. Wskoczyli na blat.
- Coraz mniej dzieci przychodzi, może to dlatego? Szybko się nudzą, rodzice muszą im znaleźć nową formę rozrywki. Poza tym widziałam, jak kilkoro z nich po naszych występach dostało koty do wychowania samodzielnie w domu…
- I co, myślą, że ich nauczą czegokolwiek? - prychnął z pogardą - Szybko im się znudzą i się ich pozbędą jak zawsze, jak to było z tymi szczeniakami po występach Lucyfera. ,,Patrz mamo, mamo! Piesek! A dasz mi? Dasz? PLLLOOOSĘĘ???” - zaskrzeczał przedrzeźniająco, naśladując usłyszane dzieci. Tyle już czasu spędzili wśród dwunożnych wykonując polecenia, że byli w stanie rozumieć większość ich konwersacji. O dziwo jednak, nie spieszyło im się do poznania mowy innych zwierząt, chociaż kocur zdawał się rozpoznawać większość gestów i dźwięków wydawanych przez towarzyszy. Umiejętności Marionetki z kolei, opierały się tylko na rozumieniu niektórych gestów ptaków, głównie gołębi - O, a jeszcze jak im który na dywan nasika…!
- Ostatnio spotkałam, taką śliczną czarną kotkę - Odezwała się Opera, niemal identyczna do brata i Marionetki - Powiedziała mi raz historię, jak to ją jakimś rasowym kotem zastąpili o białym futrze i takim pysku spłaszczonym…
-...Fe! Paskudy. Jakby wbiegły z rozpędu w ścianę!...
-...No i wywieźli gdzieś, ale wróciła, w końcu taka kocia umiejętność. A się okazało, że i tamtego rasowca w końcu się pozbyli, bo im się dziecko urodziło i zdawało się, że jakoś skóra im na ślinę kocią źle reagowała. To się chyba alergia nazywa, no, ale tego puszka białego to jeszcze wcześniej chyba zagłodzili.
- Ha! Typowe! - zaświergotał w odpowiedzi, po usłyszeniu całości - I gdzie jest teraz, hę? Jakieś małe, tłuste łapska go schwytały?
- E, gdzie tam, przecież na te pokraki to ludzie łasi, wzięli go jacyś tacy, na biało cali. Dzieciaka nigdzie nie widziałam. Ale ta co wcześniej się jej pozbyli, to do tej pory się szwęda po okolicy czy przy tamtym domu. Ale sobie jakoś radzi. - Mim zacmokał, przymknął oczy i odwróciwszy się na plecy, jęknął teatralnie.
- A i nas to pewnie spotka - rzucił głosem melodyjnym, jakimś do niego nie podobnym. Dopiero gdy zwrócił swoje złote ślepia ku Marionetce, jego typowy, skrzekliwy, choć dramatyczny głos powrócił - A i kukiełka nasza wróciła, gwiazdka z nieba! Jak nie przynosisz dobrych wieści, to się lepiej wcale nie odzywaj. Złe informacje źle działają mi na kości. - Wszystkie ślepia trzech kotów wpatrzone w nich teraz były, jednak nic sobie z tego nie robili. Jedynie wzrok odwrócili by podejść do lustra i w ciszy żółte piórko zabarwić barwnikiem, dziwnym, tłustym, którego opiekun używał. Piórko owe zdobyli na jakiej werandzie siedząc, a i kanarek tak pięknie im śpiewał, co uciekł otyłej dość sąsiadce, że głos jego aż chcieli posiąść. Cóż z tego, że później jedynie kłopotu Panu narobi. Rodzeństwo milczeniem ich wcale zdziwieni nie byli, jakby się już przyzwyczaili, tak więc do swoich spraw wrócili. Wtedy też, Katarynka, do tej pory milcząca, głos zabrała.
- Nawet jeśli się trupa rozpadnie, to pewności mieć możemy, że nie skończymy na dnie. W końcu bardziej są rozumni od tych, co opisujecie, a o dobroci ich szybko wam widzę zapomnieć. Dać szansę i pomyśleć raczcie, zanim pyski otworzycie i oceniać wam się zachce - Charakterystyczny styl wymowy, jak i głęboki, spokojny i melodyjny ton, dodawały Katarynce jedynie charakteru w dobrym tego słowa znaczeniu. Poruszała się zawsze z gracją, kiedy trzeba to skromnie, kiedy trzeba to wyzywająco i dumnie. Szybko się uczyła, iskrzała wśród swojego rodzeństwa, wybijając się swoim ślicznym, dymnym ubarwieniem. Nijak nie przypominała szalonego cyrkowca, a bardziej kruczą damę, cienistego kaskadera, zaklinacza widowni i z jakiegoś powodu to właśnie ona była najbardziej irytująca ze wszystkich. Każdy jej oddech, słowo, styl poruszania się. Nawet jak przełykala wodę czy ostrzyła pazury, było w jakiś sposób tak dopracowane i idealne, że nie dało się tego znieść. Z drugiej jednak strony, Marionetka ją ubóstwiała. Chcieli być nią. Nie ,,tacy jak ona”, oni chcieli przejąć jej życie, jej ciało, całą osobowość i wszystko co miała, wszystko co posiadała, wszystko czym była, a czym oni nigdy się nie staną. Wyciągnięte pazury zaorały w farbowanym piórku, jednak blady pysk pozostał w miejscu, jedynie na moment się zawieszając, zaraz potem od nowa kontynuując pracę.
- Może masz rację, ale tamte koty też dobrze traktowano, nie możemy być pewni.
- Tamte istoty pustymi były, bez duszy, która by ich wnętrze kolorowym sprawiała. Czy różnicy dostrzec nie potraficie między istotami temi, a opiekunami? Czyście ślepi?
- Jak już, to chciałabym iść z Błękitną Panią - odezwała się po chwili ciężkiej ciszy Opera - Wiecie, gdybym miała gdzieś trafić, jeśli grupa rzeczywiście by się rozpaść miała.
- Oh, ty i ta twoja Błękitna Pani - kocur który milczał przez chwilę już dłuższą, machnął łapą zbywająco - Jedyne co sprawia, że ją tu nadal trzymają, to umiejętność zrobienia kilku plam farbą na pyskach ludzkich szczeniąt, a nawet ciekawa nie jest, z kolei Aladyn…
- Ooo! Nie zaczynaj! Znowu, Aladyn to, Aladyn tamto, gość wygląda jak totalny wariat i jeszcze śmierdzi tak intensywnie, że mi zawsze nos wykręca, doskonale wiesz! Zawsze rano się psika tym “pachnidłem”...
- Przynajmniej umie wyrazić siebie! Powinnaś naprawdę wziąć z niego przykład - Dwójka kotów weszła w awanturę, pozostawiając Katarynkę poza kłótnią. Z resztą, zdawało się, że dymna wcale nie była zainteresowana ich dyskusją. Jedynie westchnęła zrezygnowana, przywdziewając na pysk lekki, zmęczony uśmiech. Piórko tymczasem, które zabarwione być miało, zdążyło zamienić się w istny postrach i ofiarę kiepskiej koloryzacji, przemoknięte i posklejane, wyglądające jak siedem nieszczęść. Oczy dwóch sióstr na moment się spotkały, tylko na chwilę, która tylko uniosła w powietrze lekko wyczuwalną woń wzajemnej do siebie niechęci i jakiegoś zdegustowania. Odwróciły wzrok, a Katarynka przeszła obok bez słowa.
⋄∙―◃⊹⋆꙳◬❂⌑꙳⊹▹―∙⋄
Stali więc, w ciszy, chłonąc sobą powoli znikające, brudne przedwiośnie, które zastąpione zostało soczystą zielenią i ciepłem, nawet jeśli błoto, brud i smród z drogi grzmotu oblepiały ich futro i płuca. Trawa była pożółkła w ich oczach, a przy asfalcie leżały odsłonięte przez śnieg papierki oraz inne ślady obecności człowieka. Zostało jak na razie do zrobienia jedno, jedno zadanie, po którym będą mogli próbować zacząć drugą fazę planu, który dla przeciętnego czytelnika, który nie był samym Marionetką, nie miał żadnego sensu, a wręcz sprawiał wrażenie niedopracowanego, chaotycznego zlepka losowych myśli i strzępków wyrwanych z planów chorych duszą kotów. Ich działania nie były uporządkowane, miały schemat, co prawda, ale jaki był cel? Czy to zemsta, czy chęć dostarczenia sobie rozrywki? Stali więc przy drodze, schowani w miłych, kwitnących wrzoścach. Wcześniej teren zza rzeki oglądali, na jednym z czubków wyższych drzew siedząc i obserwując, podobnym będąc do szyszki czy innego stwora diabelnego, ptasiego, o skrzydłach rozłożystych. Teraz jedynie koczowali czasem przy granicy, czekając na samotnika, co by mógł zostać jej kolejnym dziełem florystycznym, by upiększyć i sens nadać. I wtedy to się pojawił, czarny i już pewno schorowany, tym lepiej, bo bez siły. Coś zbierał i grzebał i podnosił. Kolekcjoner może jaki, może zbieracz, miłośnik mchów i rzeczy, które natura wytworzyła, kto wie? Tak miło im się pracę owej mróweczki oglądało, bo, w końcu bardzo stworzenie do mrówki podobne, jedynie dodatkowych par odnóży brakowało... i czułek. O tak, to doprawdy mrówka była, czemu więc sama? Czy się zgubiła? Biedactwo drogę gdzieś podziało, może liść gdzieś spadł na trasę, może wyrzucona? Może chora? A i pomóc należało, żeby przywrócić ją do świata, od którego to uciekła i swe nogi gdzie zgubiła przy okazji. A osiołek? Gdzie osiołek? Uważać tym bardziej musi, by nie zgnieść mróweczki, bo i wtedy nie pomogą wcale, bo jak komu pomóc, gdy już zgnieciony? O, tam! Tam siedzi, przy drzewie, przy pniu zmęczonym, starym, za podporę robiąc. Czy patrzy? O, patrzy, jest tam, ale tylko ciałem, duszą gdzieś w obcym niebie siedzi, chociaż na ruch po chwili reaguje. Pewnie znudzona już staniem i czatowaniem, oczy zmęczone chętnie by spać poszły, tak się miłym ciepłem ciesząc i wiosną co przyszła. Ale i potrzebna zaraz będzie, wie to, przecież widzi utkwione w nią ślepia, przecież rusza do przodu. Niemrawo, cicho.
A i wtedy nagle mróweczka nos marszczy, gdy smród jakiś do nich dotarł, niby nikły i jakiś taki może stary, jednak wciąż naturalną kolej rzeczy burzył. Kot nos zmarszczył, głowę uniósł, może mu się tylko zdawać miało. Coś nie tak, może co na drodze? W końcu tak blisko, czasem rozjechane zwierzęta do asfaltu przywierały. Zwierzęta? O tak, śmierdziało jak one. Nic nowego, nic specjalnego, czasem potwory zabierały życie, duszyczki biedne. Wróciła więc mróweczka do poprzednich zajęć, chociaż pewnie gdzieś w głowie została świadomość, postanowienie jakie, by potem sprawdzić. Potem? A może teraz? Bo w końcu, czy wiadomo, że to tylko jaki zwierz dziki, czy pobratymiec? Bo nie śmierdziało psem czy sarną, a tak właściwie, czym w sumie śmierdziało? Trupem, trupem na pewno, ale jakim? Jeszcze obejrzał się gdzieś za siebie, pewnie szukał kogo, pewnie z kim był, lecz teraz odszedł nieco dalej. Co więc się stanie? Co by mogło? Zostawił więc kupkę zbieranych rzeczy, zrobił krok, drugi, wychylili ostrożnie głowę zza traw i spojrzeli na asfalt. Cichy wpierw całkiem, jedynie raz kocur cofnął się uszy do czaszki przykładając, gdy stwór blaszany mignął na pasie przeciwnym, jednak poza tym cisza absolutna. Ni aut, ni dwunożnych, ni oczekiwanego, martwego zwierzęcia. Cóż więc? Może na poboczu kto się zapodział? Krok zrobił w kierunku, z którego smród dochodził, jakoś się jeszcze dodatkowo rozprzestrzenił, a zaraz nasilił... I wtedy to łapa wielka ze wrzosów wystrzeliła, chwyciła czarny pyszczek, w ziemię wbiła. Czarne futro w ziemi było całe, w resztkach futra i smrodzie tak obrzydliwym i lepkim, słodkim, zagłuszonym przez ziemistość. Jedynie przy bliższym kontakcie lepiej czuć było, ale w takim razie, skąd swąd się unosił? Wyrywać się poczęła mróweczka, ale ostrożnie, ostrożnie osiołku! Nie zgnieć, przecież takie to wrażliwe! Coś go przytrzymało, coś ruch uniemożliwiło, a zanim rozpoznać zdołał całkiem co się działo, coś mu się przez zęby przeleciało, coś w gardle utkwiło. Natychmiast zacharczał, dusić się począł, wypluł łapę, która wcisnęła się do jego wnętrza, zostawiając coś po sobie. Coś ziołowego. Liście jakie, może jagody. Nie znał smaku, nie znał co za roślina, jedynie zamglonymi oczami spojrzeć mógł na stojącą przed nim zjawę wysoką, która jednym strzepnięciem, kilka kropel ze swojej kończyny się pozbyła, nie przejmując się pozostałą resztą. Jedynie patrzyli i czekali w milczeniu, powoli na bok głowę przekrzywiając, jednak nie całkiem. Wciąż jeszcze się mróweczka zastanawiała, co za smród i czemu rośliny mu w gardło wepchnięto, czemu zaatakowano, czy aż tak samotnicy ich nienawidzili? Na odpowiedź długo czekać nie było mu dane, zaraz poczuł skutki, kiedy już prawie się oswobodził. Jakieś odrętwienie, światłowstręt, serce bić szybciej zaczęło, zaraz trzepnęło ciałem do wymiocin, jednak wielka łapa nie pozwoliła zwrócić niczego co przyjął, przyciskając pysk mrówki do ziemi, skazując, by się dławił i o oddech walczył. Coraz to w większej desperacji i sile, aż sam stwórca pomóc osiołkowi musiał, by owad scenerii nie zepsuł całkiem swym miotaniem. Trwało to chwilę, trwało dłuższą a i się zastanawiać poczęli, czy zamiast od trucizny, od zadławienia owad nie obumarł. W końcu odpuścił, więc i oni odeszli, zostawiając rozczochrane ciało wśród kwaśnego smrodu. Zadbali jedynie, by śladu swojego nie zostawić, chociaż o zamaskowanie zapachu ciężko nie było, w końcu osiołek zgnilizną pachniał, może też jaką traszką, po drodze napotkaną. Podobnie jak zawsze, sierść zmarłej w pysk wepchnięta, pod pazury. Mróweczka oczu pozbawiona została, ale w zamian nowe kończyny zyskała. Jedną prawdziwą, od zwłok oderwaną, ładnie przy piersi z prawej umieszczoną. Drugą, z patyka, gdyż lewa niezbyt ładnie się odrywać chciała, widocznie ścięgno jeszcze zbyt mocno trzymało. I jeszcze czułka z patyczków małych, w pysk wrzośce zerwane, upchnięte, jak w wazonie. Spieszyć im się przyszło, zbyt jasno, zbyt na widoku byli, a taki piękny krajobraz przyszło im spotkać, tak ciężko im było zostawić go bez dokończenia, kiedy kwiecie takie ładne. Jeszcze by do oczodołów upchnęli oderwane, drobne kwiaty, może kamyczki wokół ciała ułożyli, a może jeszcze z patyczków znaki porobić by się dało. Niestety jednak czas leciał, zegar nad głowami wisiał, słychać było jego cykanie, cyk, cyk, starego zegara. Zegara, co na szafce nocnej opiekuna stał kiedyś, o, pamiętali go dobrze. Podrdzewiały, w miętowym kolorze. Stary, wymienić go nie chciał. Cyk, cyk. Czasu mało im zostało, czasu mało do działania. Jedynie więc rozrzucili drobne kwiatki, zabrali siebie i osiołka i cieniowaną damę. Czas na nich, czas uciekać, czasu mało, trzeba wykorzystać co zostało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz