Lodowaty wiatr poruszał futrem Jarzębinowego Żaru, jakby chciał zachęcić je do tańca. Medyczka siedziała w milczeniu, wpatrując się to w białą jak świeży śnieg samotniczkę, to we własne, drżące z zimna łapy. W jej głowie kłębiły się sprzeczne myśli. Czy powinna ją przegonić? A przecież zapewniała, że nie ma złych zamiarów… Poza tym, czy tak chuda, wiotka jak gałązka Jarzębina, mogłaby jej zagrozić? Zdecydowanie nie. Siedziała więc w ciszy, analizując każde jej słowo – zwłaszcza te o Klanie Gwiazd. Nie miała pojęcia, że samotnicy znają przodków i w nich aktywnie wierzą. Nawet oni – koty, o których w klanach mówi się wyłącznie źle – potrafili ufać gwiezdnym duchom. Dlaczego więc Amorphina wierzyła, a Klan Wilka nie potrafił? Dlaczego jej klan wciąż tkwił w bagnie, mimo tylu znaków i ostrzeżeń? Przed nimi nagle pojawiła się mysz – słaba, koścista, równie wychudzona, jak sama medyczka. Jarzębina wbiła w nią spojrzenie i dostrzegła w niej samą siebie. Istotę, na którą czyhają drapieżniki, zupełnie tego nieświadomą… albo świadomie to ignorującą. Prychnęła rozbawiona na pytanie samotniczki, a ta uniosła brew, jakby nie rozumiała jej reakcji.
— Ach, gdyby tylko Klan Wilka gwiezdni obchodzili… — westchnęła z taką bezsilnością, że para wydobywająca się z jej pyska zdawała się móc zamrozić wszystko wokół. — Oni najchętniej te gwiazdy wcisnęliby im do gardła, żeby się zadławili.
Z wściekłością kopnęła pobliski kamień. Uderzył o ziemię z głuchym stukiem, spłoszył mysz i zmusił ją do ucieczki.
— Upolowanie jej i tak nic by nie zmieniło — mruknęła, patrząc w bok i nasłuchując, czy jej towarzysze z patrolu nie są zbyt blisko. — Niech wraca do rodziny… albo niech lis ją pożre. Bo koty z mojego klanu są jak karma dla wron.
Wokół panowała martwa cisza. Nie słyszała nic, nie czuła nic. Była pewna, że Amorphina, gdyby nadeszło zagrożenie, wyczułaby je w porę.
— Takiego „daru” wilczaki nawet by nie tknęły. Wolą z głodu zdechnąć… i tak właśnie się stanie. Prędzej czy później. Ich krew zamarznie — dodała, a jej ciało wzdrygnęło się na wspomnienie okropnego snu. Ból, który wtedy przeżyła, nawiedzał ją wciąż, w snach i na jawie. Spuściła wzrok, gotowa już odejść, kiedy nagle donośne krakanie wrony zwróciło jej uwagę. Na pobliskiej gałęzi siedział czarny ptak. Patrzył prosto na nie, przechylając łeb, jakby nie widział w nich zagrożenia, lecz jedynie obiekt do obśmiania.
— Więc jesteś sama w tej wierze w gwiezdnych? — zapytała spokojnie Amorphina, również wpatrując się w ptaka.
— Nie wiem… — odparła Jarzębina cicho. — Mój brat, może ktoś jeszcze. Może są koty w tym klanie, które próbują coś zmienić… albo przynajmniej próbowały. Ale to, co chciały zniszczyć, odradza się na nowo. Jak chwast – wyrwiesz go z ziemi, a on wraca, i to liczniej. Ja chyba jestem za słaba… Skoro gwiezdni nie przyszli od razu do mnie, pewnie mi nie ufają.
Mówiła, nie patrząc na Amorphinę, choć jej śnieżnobiała sylwetka przyciągała zimne, lodowate spojrzenie medyczki.
— By pozbyć się chwasta, trzeba dokopać się do jego korzeni. Wyrwać je i przekopać ziemię wokół — powiedziała samotniczka z niezwykłą pewnością w głosie. — Wierzysz w nich?
Jarzębina skinęła głową, pewnie, bez wahania.
— A więc przyjdą. Zawsze przychodzą. Trzeba tylko wierzyć, nie dać się zwieść złym duchom, które próbują nas omamić. I trzymać się zasad. Wtedy nawet spod spopielonej ziemi wyrosną kwiaty.
Jarzębinowy Żar wbiła w nią spojrzenie. To, co mówiła samotniczka, miało w sobie ogromny sens, a jednocześnie zdawało się zadaniem prawie niemożliwym do wykonania. Jak miała wyrwać Mroczną Puszczę z serca Klanu Wilka, skoro kotów z nacięciami na uszach przybywało? Cisowe Tchnienie stawała się coraz bardziej podejrzliwa. Zabłąkany Omen, jej jedyne oparcie, odszedł. Została sama. Nie ufała Kosaćcowej Grzywie – dlaczego miałby wierzyć w gwiezdnych? Zawsze wydawał się porywczy, łatwy do manipulacji, chwiejny jak liść na wietrze. Jarzębina nie była pewna, czy sama podoła. Od dawna życie w Klanie Wilka ją przytłaczało. Męczyło ją, wysysało resztki sił, jak choroba, która nie chce ustąpić. A jednak bała się uciec. Wiedziała, że nie poradzi sobie sama. Więc tkwiła w tym bagnie – niechętnie, ale jednak, bo było jej znane.
— Nie wiem, czy mam siłę dłużej czekać — westchnęła, garbiąc się i mocniej otulając się ogonem. Zimno przenikało ją aż do kości.
<Amorphino?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz