Ostatnio coraz bardziej cieszyła się z chorowania. Od czasu jej pierwszej dłuższej nieobecności w Olimpusie wszystko było jakieś inne... Dlatego właśnie zdecydowanie wolała siedzieć w gnieździe dwunożnych, zamiast otoczona przez samotników o niejasnych intencjach. Niestety jej "urlop" również musiał się kiedyś skończyć. Przynajmniej nie będzie musiała ciągle użerać się z dwunożnymi, którzy próbowali coś zrobić z jej bolącą łapą. Jej dzień był identyczny, tak jak wszystkie poprzednie. Szła do siedziby Olimpusa, siedziała tam bardzo długo, w ciągłym strachu przed atakiem, a potem wracała. Tym razem jednak powrót był trochę inny. Co chwilę kurczyła się ze strachu. Czuła, jakby ktoś ją obserwował. Czy postradała już zmysły? Maximus nawet na nią nie patrzył. Czyli chyba wszystko było w porządku? A może on o tym wiedział? Czy zlecił komuś pozbycie się jej? Ale czemu? Po co? Czy to koniec? Miała za dużo pytań i za mało odpowiedzi. Nic dziwnego jednak się nie stało. Doszli do ogrodu tak jak zwykle. Ambrozja czuła jednak, że coś musi się jeszcze wydarzyć. Ten niepokój... ktoś ich obserwował. Czarny pieszczoch nadal zachowywał się spokojnie i rutynowo. Właśnie zakładał obrożę., lecz zamiast jej pomóc z jej ozdobą, po prostu wszedł do środka. Ruda wzięła obrożę w zęby i podeszła do drzwiczek z intencją wejścia do środka. To jednak nie nastąpiło. Kiedy chciała odchylić klapkę głową do góry, drzwiczki się nie ruszyły. Spróbowała jeszcze kilka razy, zanim zrozumiała, że została zamknięta na dworze. Musiała szybko się schować. Już i tak narobiła dużo hałasu, a cokolwiek na nią czyhało, miało ją w pułapce. Czmychnęła pod krzak, który teraz stanowił dobrą osłonę. Nocą w betonowym świecie, gdzieniegdzie rozświetlonym latarniami, łatwo było wyłapać płomieniście rude futro. Teraz, gdy Porą Zielonych Liści krzaki miały dużo liści, trudniej było ją wypatrzyć. Próbowała zobaczyć coś przez szczeliny pomiędzy listowiem. Oddychała płytko i szybko. Serce biło jej jak szalone. Miała wrażenie, że gdzieś zobaczyła zielony błysk... oczu. Jej mózg wyobrażał sobie najokropniejsze scenariusze z potworem o zielonych oczach i źrenicach jak u węża w roli głównej. Zacisnęła mocno oczy. Już nie żyła. Nie było ucieczki. To był jej koniec. Zginie marnie, zupełnie jak Aksamitka i Rudzik. Nikt jej nie zapamięta. Nagle poczuła, że coś rzuca na nią cień od tyłu. I nie były to liście. Chciała krzyknąć, ratować się dwunożnymi. Cokolwiek. Zanim jednak jej się to udało, ktoś przycisnął łapę do jej pyska. Nikt nie słyszał jej krzyku. Dźwięk był zbyt stłumiony. Poczuła tępą stronę pazura przyciśniętą do jej szyi. Dziwne... przecież powinna już dawno nie żyć. Przestała piszczeć i zamiast tego spojrzała na łapy napastnika. Kremowe... Nim zdążyła do końca połączyć kropki, napastnik, a raczej napastniczka, oddała jej możliwość swobodnego oddychania i przeszła przed nią. Sahara.
– Co-
– Nie ma czasu na pytania. Uciekamy. – przerwała jej i od razu zaczęła iść. Ambrozja nie poruszyła się. Wtedy samotniczka stanęła i obróciła głowę w jej stronę. Widniało na niej zaskoczenie nieudolnie przykryte obojętnością.
– Chyba, że nie chcesz...
Świat jakby się zatrzymał. Jedyne co teraz widziała to falująca na wietrze grzywka kremowej i jej oczy. Pierwszy raz widziała w nich emocje. Sahara wyciągała do niej łapę w symbolicznym geście, a ona ją złapała i... Samotniczka zaczęła biec. Tak po prostu. Czyli to nie wydarzyło się naprawdę? Ale nie mogła zostać w betonowym świecie sama bez niej! Wystrzeliła spod krzaka i zaczęła za nią biec. Jak dobrze, że była Burzaczką... W przeciwnym razie mogłaby już nigdy nie zobaczyć kotki.
– Dokąd biegniemy? – zapytała głośno.
– Daleko stąd!
Wyleczeni: Ambrozja (Pożar)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz