Poranne światło ślizgało się po tafli wody, odbijając się od niej w migotliwych smugach, które łagodnie muskały błotnistą ziemię obozu. Wyspa, która jeszcze kilkanaście wschodów księżyca temu pulsowała kocim życiem, teraz przypominała ranę – otwartą, wilgotną i milczącą.
Przez trzciny przemykał delikatny wiatr, niosąc ze sobą woń mokrej ziemi, rozkładu i mętnej rzeki. Nie był to zapach domu. Jeszcze nie. Borówkowa Słodycz, otulona śliskim błotem i resztkami nocy, stąpała ostrożnie między pozostałościami obozu. Jej białe futro było przybrudzone, szczególnie na brzuchu i łapach, lecz nie przejmowała się tym – w obliczu zniszczeń czystość była ostatnim zmartwieniem. Liczyła się tylko jedna rzecz: porządek. Uporządkowanie chaosu.
Choć niektóre legowiska były już odbudowane, a ściany zabezpieczone świeżym błotem i trzciną, obóz nadal tonął w resztkach katastrofy. Połamane gałęzie zalegały wszędzie – krzyżowały się z korzeniami wypłukanymi przez wodę, zwisały z drzewa, z którego dawniej przemawiała liderka, wplątane w jego miękkie liście. Czasami przypominały porzucone szpony, innym razem – jakby sama wyspa próbowała się bronić przed klęską, rzucając martwą roślinnością niczym barierą.
Z przygaszonym spojrzeniem, Borówkowa Słodycz przesuwała łapą kolejną gałąź – grubą, z poszarpanym końcem i odłamanym liściem, który sterczał niczym język żmii. Przez chwilę zawahała się, unosząc pysk ku niebu, jakby czekała na szept przodków lub znak z gałęzi szepczącego drzewa, że ten fragment obozu można już zostawić w spokoju. Jednak nic nie przemówiło. Tylko odgłos wody, spływającej leniwie między sitowiem, rozpraszał ciszę.
Szarpnęła gałąź mocniej, odciągając ją na bok, gdzie leżał już stos podobnych – pociemniałych, wilgotnych, z pęknięciami jak popękana skóra starego wojownika. Jej łapy zostawiały głębokie ślady w błocie, czasem tracąc oparcie na grząskim gruncie, lecz szła dalej – uparcie, w skupieniu, jakby w każdej oczyszczonej przestrzeni budowała od nowa nie tylko legowiska, ale samą istotę ich wspólnoty.
Podniosła zwisającą, omszałą witkę, która oplotła jeden z zatopionych konarów i z wysiłkiem ją rozplątała. Pod nią leżały resztki starego gniazda – rozmoknięte źdźbła trzciny, rozprute od dołu, jakby coś je wydrapało. Dotknęła ich nosem, ostrożnie, z szacunkiem – może należały kiedyś do młodego kociaka, którego imienia już nikt nie woła. Albo do starszego wojownika, który pierwszy ruszył na ratunek, kiedy woda zaczęła zalewać wyspę. Zsunęła wszystko z boku, zostawiając suchsze fragmenty — mogły się jeszcze przydać.
Kiedy obóz zaczynał powoli oddychać — jego rany nie były już świeże, a jakby przysychające, zaczynające się zrastać — Borówkowa Słodycz ruszyła w kierunku krawędzi lasu. Tam, gdzie drzewa rosły gęściej, a ziemia była suchsza, budulec był lepszy — bardziej sprężysty, mniej nasiąknięty rzeką. Szukała szczególnych gałązek — cienkich, ale mocnych, najlepiej sosnowych lub z młodych brzóz. Wkładała je ostrożnie do pęku, który trzymała zębami, układając warstwami jak matkę układającą posłanie dla swoich dzieci.
Znalazła też kępę miękkich mchów — jasnozielonych, jeszcze nieposzarpanych przez ptaki ani niesplątanych przez wiatr. Przykucnęła i powoli zaczęła je zbierać. Jej ruchy były niemal rytualne — z każdym wyrwanym fragmentem odczuwała ciężar odpowiedzialności. To nie miało być tylko wygodne miejsce do spania. To miało być schronienie. Punkt zaczepienia. Obietnica, że po burzy znów można odpocząć bez lęku.
Gdy wróciła do obozu, dzień był już w pełni rozbudzony. Słońce wyłaniało się zza cienkiej warstwy chmur, rzucając smugi światła przez liście. Powietrze pachniało bardziej znośnie — jakby nowe drewno i mech wypierały zapach rozkładu. Borówkowa Słodycz położyła materiał przy jednym z jeszcze nieodbudowanych legowisk i zaczęła formować gniazdo — skręcając gałęzie, wyściełając wnętrze mchem, dokładając suchą trzcinę jak kołdrę. Każdy ruch miał znaczenie. Każde włókno – swoją historię.
W końcu usiadła, zmęczona, z łapami brudnymi i futrem pokrytym igliwiem, lecz w jej oczach lśniło coś, co nie było tylko odbiciem porannego światła — była to ta dziwna lekkość, którą pierwszy raz poczuła, gdy otrzymała miano wojowniczki. Jakby wszystkie zmartwienia nagle zniknęły — a przecież tak naprawdę nigdzie się nie ulotniły, były tu, jednak zdawała się nie czuć ich obecności.
Wykonane zadania:
- Wyniesienie połamanych krzewów, gałęzi i innych zniszczonych elementów legowisk.
- Zebranie budulca na nowe legowiska.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz