bardzo dużo księżyców temu
Spojrzał na wrzeszczącą, praktycznie trzęsącą się ze złości kotkę. Odsunął nieco od niej swój pysk.
— Na Klan Gwiazdy, uspokój się, bo zaraz ci serduszko wysiądzie — parsknął, na wpół śmiejąc się z niej, a na wpół szczerze zaskoczony jej wybuchem. Irytował ją swoimi zaczepkami, ale aż tak?
— Taniec! — zawołała za nią matka, zwlekając się nawet ze swojego legowiska, by zabrać rozemocjonowaną córkę. Co za głupi bachor. Nawet się nie mógł z niej trochę pośmiać, bo już robiła scenę... Nieco bojąc się słów Srebrnej Szadzi (która bądź co bądź widziała, jak prowokuje kocię...), ukradkiem czmychnął ze żłobka. Rozejrzał się wokoło, czy nie było nigdzie jego mentora. Na szczęście po Kani nie został nawet ślad. Uf... Wypucuje ten przeklęty żłobek innym razem, gdy ten wypierdek się trochę uspokoi...
***
wciąż bardzo dużo księżyców temu
Najpierw jego siostra. Po niej ta dzikuska. Obie uciekły, a słuch o nich zaginął.
Judaszowcowa Łapa nie zamierzał płakać po żadnej z nich. Głupie mysie móżdżki. Niech gubią się po zaroślach, naparzają z samotnikami i giną na jakichś bagnach. Same sobie zgotowały ten los. Nie chciał nigdy ich już widzieć na oczy.
***
Głupie wilczaki. Zawsze wiedział, że były głupie. Na osty i ciernie, spodziewał się, że w końcu wykombinują coś, by uprzykrzyć im życie. Jak śmieli oskarżyć ich o atak? Jego wojownicy potrafili zachowywać się mysiomózgo, lecz nie na tyle, by atakować wrogi patrol. Za kogo miał ich Nikła Gwiazda? Za grupę paszkwili, które próbowały im utrzeć nosa? Klan Klifu nie potrzebował nowych terenów. Był pewien, że miało to jakiś związek z tymi przeklętymi samotniczkami. Może ich zdradziły i przeszły na stronę Klanu Wilka, opowiadając różne głupstwa i oszczerstwa na ich temat? Mógł się tego spodziewać. Parszywe szczury. Zrobi z nimi robotę zaraz po tym, jak zrobi to z wilczakami, nawet jeśli miała to być ostatnia rzecz, jakiej dokona w całym swoim życiu.
Obserwował swych współklanowców, którzy krzątali się po obozowisku, widocznie spięci. Nawet ci, co nie zostali wybrani na obstawę, sprawiali wrażenie wyczekujących bojowego okrzyku. Niepokój tlił się w ich sercach. Czuł to dobrze.
Liściasta Gwiazda podeszła do niego i Bożodrzewnego Kaprysu, otrzeć się o bok córki i przygładzić nastroszone futro syna. Jakby chciała ich pocieszyć, że naprawdę idą tylko na pokojową naradę. Od razu wróciła do reszty przygotowującego się patrolu. Zwróciła się do niego, przygotowując w głowie przemowę.
— Nie idziemy walczyć. Nie musicie się bać — pocieszała i klan, mówiąc powoli i z przekonaniem w głosie. Judaszowiec czuł jednak, że było to wymuszone. — Klan Wilka to też zwyczajne koty. Muszą chcieć rozmawiać. Wyjaśnić — urwała na chwilę, jakby zastanawiała się, co powinna dodać. — Niech Klan Gwiazdy będzie z nami.
Machnęła ogonem, by dać znak do wymarszu. Prędko do niej dołączył. Szedł przed siebie twardym krokiem, prowadząc patrol z Liściastą Gwiazdą. Nie miał żadnych dobrych przeczuć.
Przez całą drogę jego łapy zapadały się w lepkiej, mokrej ziemi. Patrzył na formującą się przed nim ciemną chmarę, wyglądającą z oddali jak muchy oblepiające gnój. Zmarszczył nos, czując ich smród. To nie była obstawa przywódcy, który przyszedł na negocjacje. Zresztą, nie pamiętał takiej sytuacji, by kiedykolwiek Klan Wilka bawił się w negocjacje. Liściasta Gwiazda jednak ciągle w to wierzyła i może przez to tliła się w nim jakaś mała iskierka nadziei, że uda się to rozwiązać bez rozlewu krwi. Może nie stracą kolejnych wojowników. Ta iskierka była jednak wątła. Nie pozwalał, by zasnuła mu umysł. Był przygotowany na każdy ruch ze strony wojowników Nikłej Gwiazdy – nawet ten śmiercionośny.
Gdy tylko zostali ujrzani, rozległo się... Wycie. Nie był to żaden okrzyk wzywający do walki – jedynie odgłos przypominający podekscytowane nocne odgłosy dzikich kundli. Niektórym wojownikom sierść już stawała dęba. Judaszowiec stał jednak wyprostowany, wpatrując się prosto w wilczackie oczy. Nie robili tym na nim żadnego wrażenia.
Podeszli bliżej, by stanąć w cztery oczy (czy bardziej sześć) z Nikłą Gwiazdą. Obserwował ich z dozą wyższości, nie rzucając cienia szansy na pokojowy wynik tej rozmowy. Matka rzuciła mu ukradkiem jedno poddenerwowane spojrzenie.
— Nikła Gwiazdo, witaj. Czy chciałbyś wyjaśnić czemu zaszczyciłeś nasze tereny tak... liczną wizytą? — zapytała niepewnie.
Nie odrywał wzroku od przywódcy wilczaków. Słuchał słów matki, lecz nie wierzył w żadną ich skuteczność, zwłaszcza po wokalnym popisie, który zafundował im wrogi klan. Miał napięte mięśnie i pazury gotowe do wysunięcia. Czekał. Kocur, ku jego podejrzeniom, jedynie parsknął. Przeciął powietrze ogonem jak biczem, jak gdyby dawał znak swoim wojom. W jego oczach błysnęła pogarda.
— Że też masz czelność pytać — prychnął w pysk Liściastej Gwiazdy. — Niby taka pewna siebie, atakuje nasze patrole, zapowiada kradzież terenów, ale gdy przychodzi, co do czego nagle się lęka. Czyżby przytłoczyła cię nasza armia, Liściasta Gwiazdo? Niestety, muszę cię rozczarować, na zmianę zdania już za późno — ostrzegł. Judaszowiec zmarszczył brwi, gdy na grzbiecie włosy zaczynały się jeżyć.
— Nikła Gwiazdo... Nikt z naszych wojowników nie drasnął twojego choćby pazurem... — Natychmiast zaprzeczała liderka. — Nie wiem, skąd wziąłeś takie informacje, ale masz moje słowo, że wszystko, co powiedziałeś, o co nas oskarżasz, nie jest prawdą...
— To jakieś oszczerstwa! — wypalił zaraz po niej, nie będąc w stanie trzymać języka za zębami. Zresztą, czy kiedykolwiek Judaszowcowy Pocałunek wyglądał na kota, który milczy, gdy tego wymaga sytuacja? — Jak śmiesz pleść takie kocopoły! Jak mówi Liściasta Gwiazda, żaden wojownik Klanu Klifu was nawet nie drasnął pazurem!
— Naprawdę, aż do tego momentu sądziłem, że Klan Klifu ma w sobie choćby krztynę godności. — Nikła Gwiazda obarczył Liściastą Gwiazdę chłodnym wzrokiem. — Najwyraźniej się myliłem. Łżesz w żywe oczy, Liściasta Gwiazdo. I nawet nie umiesz trzymać swoich wojowników w ryzach! Przekrzykują cię jak dzikie zwierzęta — splunął pogardliwie słowami. Tego nie mógł mu puścić płazem.
— To twoi wojownicy wyją na nas jak kundle do księżyca! — odwarknął, zanim Liściasta Gwiazda zdołała zaprzeczyć jego zarzutom. Kocur spojrzał tylko na niego z politowaniem. Odpowiedział mu wrogim spojrzeniem.
— Nawet teraz nie umiesz zachować spokoju, więc o jakiej pokojowej rozmowie mówisz? — powiedział, zwracając się wciąż do Liściastej Gwiazdy. — Okaleczyliście naszych wojowników własnymi łapami, a teraz chwytacie się najbrudniejszych sztuczek, byleby uniknąć konfrontacji.
— Ile razy trzeba ci powtarzać, że nasi wojownicy nie babrali w tym swoich łap!? — syknął na niego Judaszowiec.
— No tak, bo po waszej stronie, noszące na swoich skórach smród waszego klanu, mówiące o sobie jako o członkach Klanu Klifu, biegają sobie ot tak samotnicy lub pieszczochy.
Zmarszczył brwi, nie wiedząc, co na to odpowiedzieć. I wtedy... Wtedy go olśniło. Na Klan Gwiazdy, to wszystko to była sprawka tych paskud z szopy! Bawiły się w bójki, a to na nich spadł cały ciężar tej sytuacji! Zagrzmiał w nim gniew, jeszcze większy, niż ten wywołany przez kłamstwa Nikłej Gwiazdy. Wiedział to od początku! Wiedział, że te durne babska sprawią im nic innego jak problem! Och, jak tylko wróci i zobaczy ich zapchlone zady, to powyrywa im nogi z dupsk! NOGI Z DUPSK!!!
To na chwilę go zatkało, wyłączając zastępcę z dyskusji.
— Czy ktoś, kto dopuścił się tak... tak haniebnej krzywdy, teraz przyszedłby przed twoją osobę, z garstką kotów, prosząc o mozliwość rozmowy? — miauknęła żałośnie Listek. — O oszczędzenia kolejnych żyć, kolejnych krzywd? Nikła Gwiazdo, proszę cię, abyś przestał myśleć o niepotrzebnym bólu i odwołał część swojego klanu, aby mógł zając się czymś, co faktycznie jest mu potrzebne... Porozmawiajmy spokojnie, proszę... — błagała.
— Zabawa się skończyła, Liściasta Gwiazdo. Klan Wilka nie będzie dłużej znosił fałszywych obelg rzucanych w naszą stronę na zgromadzeniu, przekraczania naszych granic i atakowania naszych wojowników. Jeśli nie chciałaś rozlewu krwi, powinnaś zastanowić się nad swoimi działaniami wcześniej. Weź się w garść, jesteś liderką, nie kociakiem!
— N-nie! Nie! Nikła Gwiazdo, nie bądź głupi! Nie przelewaj krwi! To naprawdę nie my zaatakowaliśmy wasz patrol, masz moję słowo, słowo lidera! — krzyknęła przerażona. Futro na jej karku zjeżyło się, a całe ciało drżało, jakby miała się zaraz przewrócić. Zrobiła kilka kroków w tył, wpadając na Zielone Wzgórze. Przywódczyni wpatrywała się raz na partnerkę swej córki, a raz na nią. Zanim rozległ się okrzyk Nikłej Gwiazdy, szepnęła do drugiej:
— B-biegnij do obozu... Oni nas wszystkich tu zamordują.
— Do ataku, Klanie Wilka! — zawołał prawie jednocześnie przywódca wilczaków, skacząc z pazurami na swojego wroga, przygważdżając go do ziemi. Słaba Listek nie miała szans.
Judaszowcowy Pocałunek jednak tego nie widział. Gdy tylko rozległy się pierwsze śmiercionośne słowa, sam został napadnięty przez niemal całkowicie białego, postawnego wojownika. Zauważył go i uniknął siarczystego ciosu wręcz w ostatniej chwili. Ha! Co on sobie myślał, że tak se o trafi wojownika z doświadczeniem takim, jak on? Jeszcze czego! Kiedy jednak myślał, że wszystko szło po jego myśli, ktoś rzucił się na niego, wbijając zęby w kark jak w upolowaną mysz.
Syknął z bólu. Czuł, jak z jego karku tryska krew, jak wielka rana rozrywa jego plecy. Próbował uderzyć kocura, lecz chybił. Na osty i ciernie... Jeszcze ten podły śmiech drugiego działał mu na nerwy...
— Dwójka na jednego! Niedoczekanie! — warknął Mniszkowy Nektar, przybyły z odsieczą. Zamachnął się na kocura, który właśnie przeorał zastępcy grzbiet. Ten jednak zwinnie uniknął ciosu. W trakcie, gdy Mniszek atakował drugiego kota, on rzucił się na chichoczącą hienę, która zaatakowała go jako pierwsza. Przewrócił go na ziemię, drapiąc zaciekle pazurami. Ten odkopał go tylnymi łapami, sprawiając, że atak jego przyjaciela także chybił.
— A żeby was Klan Gwiazdy zostawił! — wykrzyczał we frustracji, gdy i Mniszkowego Nektaru nie udało mu się dosięgnąć.
Krucze Pióro uniknął jego uderzenia, lecz zaraz po nim drugi klifiak napuścił na kocura szarżę. Przewrócił go na ziemię, uderzając pazurami w tylną łapę. Warknął z bólu. Judasz chciał go pochwalić za mądry ruch, lecz nie było na to czasu. Gdy tylko wojownik Klanu Wilka zrzucił z siebie przeciwnika, musiał się zmierzyć z Judaszowcowym Pocałunkiem. Nie zamierzał mu darować tej szramy. Zanim ten zwlókł się z ziemi, przybił go do niej, wbijając zęby w puszystą szyję. Poczuł na języku posmak jego brudnej krwi. Wszystko w chwili, gdy Mniszek zajmował się drugim przeciwnikiem. I nagle coś im to przerwało.
Śmiech.
Tym razem nienależący do tego białego wojownika. Przerażający i przeciągły, mrożący w żyłach krew. Taki, który pojawia się w historiach starszych przestrzegających kocięta, by nie zapuszczały się za granice ich terytorium.
Zastygli, nie tylko oni, lecz prawie wszyscy wojownicy. Z koron drzew zeskoczyła pierwsza postać, a za nią kolejne. Wypełzały, jak larwy z ciemności.
— Jacy wy jesteście rozkoszni — powiedziała pierwsza, przodująca kocica, którą dobrze znał. Do tej pory niosła w pysku nieznany przedmiot, lecz gdy wypluła go na ziemię, jasnym stało się to, czym był. Łapą. Uśmiechnęła się do znanych jej kotów z Klanu Klifu. Judasz otrząsnął się z bitewnego zamętu, by spojrzeć na pysk... Dobrze znany mu pysk. Obrzydliwy pysk. Na stał nachylony nad przeciwnikami w bezruchu. W osłupieniu.
Co za kawałek lisiego łajna!
— Kojarzycie prawda? — kontynuowała. — Miała takie futerko, że trudno nie rozpoznać... Ja nawet rozpoznałam, kiedy biedną widziała, jak się wykrwawia, a ostatnio moje oczy spotkały się z jej, kiedy była jeszcze małym robactwem...
— A ona, do jasnej cholery, kim jest? — wciął się biały wojownik, spoglądając w stronę Judasza. Nie słuchał go. Nie miał po co go słuchać. — Ty coś o tym wiesz, racja?
— Nie... — Uśmiechnął się, wręcz maniakalnie, choć nie było mu do śmiechu. Nikt. Nikt go nie posłuchał. Mogliby uniknąć tej walonej wojny, gdyby Liściasta Gwiazda nie wierzyła tępo w słowa tej pluskwy. Mysie móżdżki. Cały ten klan to były mysie móżdżki. — Co za... Co za wronia strawa! — wypluł wręcz z pyska, nie mogąc oderwać wzroku od Terpsychory.
Nastała cisza jak makiem zasiał.
— Och... Jak grzecznie milczycie, jak patrzycie i czekacie... Że też nie mogliście być tacy spokojni od początku. — Pokręciła głową. — Bo wiecie, ja was obserwowałam, z moimi towarzyszkami... Już od dawna mące sobie i mącę... Głównie w Klanie Klfiu, jednak co rodzina, to rodzina... ale mącenie w Klanie Wilka też było przezabawne! Tak łatwo się wami zabawiać! Bhaha! — Zaśmiała się głośno, zatrzymując wzrok na nim. — Oj mój drogi! Czy pamiętasz, jak skradłeś mi piórka w kociarni? Och... Judaszowcu, czy ja też ci coś teraz skradłam? Czy opłakałeś jedną lub drugą z tych kotek? Ale nie... Och, bo wy myślicie, że to ja zabiłam biedną, smutną Obuwik? Bhahah! WY GŁUPCY! — chichotała.
Co za parszywy pysk. Nie mógł słuchać tych słodko-pierduśnych słówek, którymi śmiała mu się prosto w mordę. Zapomniał o wilczakach. Zapomniał o Kosaćcowej Grzywie i Kruczym Pierze, któremu chciał przed chwilą przeorać pysk. Wstał i zaczął iść przed siebie, w kierunku samotniczki.
— Jak nie ty to kto, co? Któraś z tej twojej ślepej bandy? — warczał, robiąc powolne, pełne napięcia kroki. Terpsychora nie wyglądała na przerażoną. Ba, uśmiechnęła się do niego i również zrobiła jeden krok w jego stronę. Wyglądała, jakby nie spodziewała się, że ktokolwiek ją teraz zatrzyma. Było za późno. Jej plan się dopełnił.
— Hm... Wiesz, mój drogi... Myślę, że odpowiedź jest po prostu zbyt blisko ciebie... Tak blisko, że jej nie dostrzegasz. My, w głównej mierze, w tej sprawie łapeczek nie taplałyśmy... Chociaż, może troszkę kłamie... Ale dopóki serduszko jej biło, my nic nie zrobiłyśmy. Potem dopiero... Wiesz, jak to mówią Judaszowcu... Stare znajomości nigdy do końca nie umierają, trzeba sobie pomagać... — Spojrzała uważnie na łapę Obuwik. — Chodź, podejdź... Przyjrzyj się dokładnie temu futerku, które tak się wciąż dzielnie trzyma — mówiła podjudzająco, dobrze wiedząc, co zadziała na jego nerwy. Szedł dalej przed siebie, stawiając twarde, ciężkie kroki. Krew z zadanej mu przez wilczaka rany wciąż sączyła się po jego grzbiecie, lecz wyglądał, jakby był nią całkiem niewzruszony. Jego kroki, myśli i wściekłe, wściekłe oczy wszystkie były utkwione w Terpsychorze. Nagle spojrzała za niego i ponownie wybuchła śmiechem. — Spójrzcie na nią! Zielona nie tylko z imienia, zaraz chyba puści pawia! Pani wielka wojowniczka! — krzyknęła radośnie, wpatrując się w wojowniczkę jego klanu.
Klifiak... To członek Klanu Klifu dokonał tej okropnej zbrodni. Mówił Liściastej Gwieździe, że za jego plecami był spisek i teraz, znów, jego słowa się spełniały jak w przepowiedni.
Chciał warczeć. Chciał syczeć, sam już nie wiedział do końca na kogo. Na wszystkich, co się go nie słuchali. Na matkę, na zdradzieckich współklanowców, na podłe wilczaki, na te zapchlone samotniczki, nawet na samego siebie, że nie zrobił z tym nic wcześniej. Że nie parł dosadniej, nie zastanawiał się więcej, nie pytał dokładniej. Na osty i ciernie. Mogli tego wszystkiego uniknąć.
— Czy to... — Uciekło z jego pyska, gdy podchodził bliżej, przypatrując się wyrwanej, gnijącej łapie Zagubionego Obuwika.
— Och tak! Spójrz bliżej! — Podniosła cuchnące łapsko. Niemal rzuciła nią w kocura. — Futerko tak ci znane, tak ci bliskie, chociaż... No nie do końca tobie... twojej siostrze na pewno! Czarne jak smoła! Specjalnie je zachowałyśmy, żeby mieć pewność, że umowa zostanie uszanowana. Z wami nigdy nie wiadomo... Wszystko byłoby okej, ale... Proste zadanie przerosło biedną Zielone Wzgórze, a miała tylko jedno... — powiedziała, patrząc za niego. W przeciągu uderzenia serca kpiący uśmiech na jej twarzy zamienił się w gniewny grymas. Wyglądała, jakby nagle wypełniła ją złość, a jej sierść napuszyła się od grzbietu aż po paliczki. — Miała trzymać kogokolwiek, kto stanie między mną a moim Pokrzywkiem, moją rodziną, daleko! Miała nie pozwolić, aby ktokolwiek się wtrącał! Aby jakiekolwiek zaszczane łajno nie pałętało się wokół niego, nie smuciło go, ani nie sprawiało kłopotów! A ona nawet z tym sobie nie poradziła! Nawet zabicie tej głupiej, szurającej po trawie brzuszyskiem, pchły ją przerosło! Nawet tego nie mogła zrobić dobrze! — krzyczała. Zaraz po niej rozległ się wrzask Zielonego Wzgórza. Złapanej, zdradzonej, osamotnionej w swej najgorszej chwili. Judaszowiec zamknął się na chwilę w morzu swoich własnych, pulsujących pod czaszką myśli.
Czyli naprawdę współklanowcy go zdradzili.
Nigdy w życiu nie podejrzewałby partnerki swojej siostry o dokonanie tak okropnego czynu, jak zabójstwo drugiej klifiaczki. Wszystkich, tylko nie tę wesołą kotkę, która swoją obecnością rozświetlała obozowisko. Wierną wojowniczkę, która wychowała wspaniałych medyków i wojowników. Ciotkę jego własnych kociąt.
— ...Zielone Wzgórze — dokończył swoje słowa, choć i tak nie miało to już najmniejszego znaczenia.
Kopnął jedną z tylnych łap zdrajczynię, która biegła na następną zdrajczynię, by spleść się z nią w zdradzieckim uścisku. Nie. To nie była już jej walka. Z Zielonym Wzgórzem rozprawi się później, a teraz musiał wyładować swój gniew. Emocje, które kotłowały się w nim od dawna, a piszczały w uszach od początku tego przeklętego wieczoru musiały znaleźć ujście. W krwi.
— Lisia... — Nie zdążył nawet dokończyć, gdyż jego słowa zamieniły się w syk, a łapy wypaliły w przód jeszcze przed tym, jak umysł był w stanie podjąć świadomą decyzję. Podgnita noga przetoczyła się po leśnej ściółce, wypadając z łap Terpsychory, gdy ta uderzyła łbem o twardą ziemię. Dusił ją, przyciskając pierś łapami w szaleńczym amoku. Dociskał je mocniej. Wbijał głębiej ostre, brudne szpony. Patrzył w ten parszywy pysk, samemu obnażając zęby, jak wściekły pies. Na nic nie zasługiwała. Na nic poza śmiercią, która powinna dosięgnąć ją wcześniej, dokładnie tak, jak Zagubiony Obuwik.
Przyciskał kocicę tak długo, aż nie skończyła się szamotać. Aż nie znieruchomiała i nie zamknęła jedynego oka. Aż z jej pyska nie uciekło finalne, upragnione przez niego tchnienie.
Ferwor walki ponownie nastał wszędzie wokół niego. Koty tańczyły ze sobą jak w wyuczonym układzie. Raz jeden cios, unik, raz drugi cios, kolejny unik, powalenie, powstanie, atak, kontratak...
Nie był w stanie zabrać łap z klatki piersiowej Terpsychory. Dociskał ją jeszcze mocniej do gleby, choć wiedział, że niepotrzebnie. Kocica już nie żyła, nie czuła bólu, który przed chwilą jej sprawiał. Odesłał ją już na drugą stronę. Tam Gwiezdni mogli zadecydować o jej losie, wtrącić ją w odmęty Ciemnego Lasu i pozbawić jakiejkolwiek satysfakcji, którą miała ze swojej zdrady. Życzył jej stokrotnego cierpienia wojowników, którzy bronili teraz klanu za jej występek i stokrotnego cierpienia Obuwik mordowanej z rozkazu byłej przyjaciółki. Tak samo nie mógł oderwać wzroku. Wpatrywał się w opadnięte powieki, jakby miały się zaraz na powrót otworzyć, a jej zgnile zielone oko spojrzeć na niego z tym samym gniewem, który przepalał na wylot jej duszę. Dyszał ciężko, z każdym oddechem wyglądając, jakby miał wyrzucić z pyska garść wyzwisk, na które tak zasługiwała, a którymi jeszcze nie zdołał jej wystarczająco obdarzyć.
Nie przestawał. Nie mógł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz