Powietrze było gęste jak niedopowiedziane słowa – wilgotne, ciepłe, lekko mętne od pyłu rozbitego błota. Borówkowa Słodycz stała przy wschodniej krawędzi obozowiska, gdzie trzcinowa ściana, niegdyś sztywna i dumna jak wojownik przy granicy, teraz ugięta była od ciężaru mającej niedawno miejsce powodzi i czasu. Trzciny, splecione w pośpiechu, wciąż trzymały się razem, lecz każda wichura zostawiała po sobie kolejne szramy — poszarpane końcówki, wypaczone kształty, szczeliny, przez które wciskał się chłód. Borówka zbliżyła nos do jednej z nich. Czuła przez nią wilgoć nocy oraz słony zapach rzeki.
Sięgnęła łapą po leżącą nieopodal grubą gałąź — jedną z tych, które zrzuciły sosny na skraju lasu po ostatnim wichrze. Obtoczyła ją błotem, dokładnie, powoli, aż drewno stało się niemal nierozpoznawalne. Wsunęła ją pomiędzy trzcinowe łodygi, jakby chciała doszyć nowy szew do starego płótna. Potem kolejną. I jeszcze jedną. Biała kotka pracowała bez słowa, z głową nisko, uszami lekko rozchylonymi, czujna, lecz nie spięta. Rytm tej pracy znała dobrze — wiedziała, kiedy trzcina puści, a kiedy trzeba wycofać się i znaleźć inny punkt wsparcia.
Z błotem, gliną i ścierkami kory zdawała się powoli odnawiać barierę.
Kiedy ściana wschodnia została na nowo uszczelniona i umocniona, Borówkowa Słodycz otrzepała łapy, chociaż błoto i tak zdążyło już zastygnąć na futrze. Czuła ciężar dnia, ale wewnątrz zaczynało narastać ciche napięcie — coś ją ciągnęło ku wnętrzu obozowiska, gdzie jeszcze czekały bezkształtne sterty posłań, niedokończone legowiska wojowników i starszyzny.
Ruszyła w głąb.
Tutaj błoto było bardziej suche, przeorane już śladami łap. Obok spłaszczonego pniaka leżała sterta materiałów, które zebrała dzień wcześniej: długie liście turzyc, suche trawy, giętkie pędy jeżyny bez kolców. Usiadła przy jednym z legowisk — jego kształt był tylko ledwie zarysowany: obręcz z cienkich patyków, trochę porwanego mchu na środku, resztki starego gniazda.
Zaczęła od nowa.
Najpierw szkielet — mocne, sprężyste gałązki ułożone w elipsę, przymocowane do ziemi wilgotną gliną. Potem plecionka z liści — splatała je zgrabnie, łapą przyciskając jedno źdźbło do drugiego, zębami zaciągając wiązania. To była cierpliwa robota, wymagająca czułości i skupienia. Każdy kociak zasługiwał na posłanie, które pachnie domem. Każdy starszy kot — na spokój snu bez ostrych kantów i wilgotnych krawędzi.
Miękkie warstwy trawy trafiały do środka, a między nimi — mech z przyniesiony z niewielkiego lasku, który służył za tymczasowy obóz. Zielony materiał w dotyku był chłodny, wilgotny, żywy. Borówkowa Słodycz układała wszystko, jakby tkała swego rodzaju opowieść — o przetrwaniu, o odbudowie, o tym, że nawet wśród zgliszczy można znów poczuć miękkość pod łapami.
Kiedy skończyła, legowisko było ciche, zwarte i gotowe. Nic nie powiedziała — tylko przeciągnęła łapą po jego brzegu, zatapiając pazury w tkaninie ze źdźbeł, by poczuć jej odporność. Tak, czuła, że był dość trwały, że wytrzyma.
Wykonane zadania:
- “Plecenie” nowych posłań.
- Wzmocnienie trzcinowych ścian.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz