Przeszłość…
— Pchełko, schlebiasz mi — miauknął, a jego brew mimowolnie uniosła się ku górze.
Wojowniczka uciekła wzrokiem w bok, udając, że podziwia suche gałęzie drzew wystające gdzieś spomiędzy śniegu. – T-To sama prawda M-Mirtowe Lśnienie. – Oznajmiła w końcu. – I T-Twój tata t-to Lider... Jesteś taki ważny w K-Klanie.
Szylkreta posłała mu niezręczny, bardzo subtelny uśmieszek, po czym z jej pyszczka wyleciało ciche westchnięcie; Mirtowe Lśnienie był w stanie spostrzec, że nagle posmutniała.
— Och, co to ma do rzeczy? — westchnął, a kąciki jego ust drgnęły w uśmiechu, który był raczej wymuszony, niż szczery. — Judaszowcowa Gwiazda jest moim ojcem, to prawda, ale... Chyba nigdy nie czułem się przez to kimś ważnym.
— Cóż... — dodał po chwili z lekką ironią, odrzucając wzrok w stronę nieba, jakby miało mu ono odpowiedzieć. — Może gdyby wybrał mnie na zastępcę, faktycznie czułbym się kimś ważnym. Ale wiesz, jak jest.
Strzepnął lekko ogonem, jakby próbując odpędzić od siebie nieprzyjemną myśl, która zaczynała się zakradać do jego umysłu. Słowa wypowiedziane pół żartem miały w sobie coś z melancholii, którą starał się ukryć za pozorem beztroski. W rzeczywistości, jeśli ktoś przypatrzyłby mu się bardziej uważnie, dostrzegłby, jak kiepsko czuje się, odkąd Judaszowcowa Gwiazda dokonał tego... Wyboru.
Na pyszczku Pchełki zagościła lekka obawa. Mirtowe Lśnienie dopiero w tym momencie zdał sobie sprawę z tego, że dość dawno nie rozmawiał z Pchełkowym Skokiem. Kotka nie wiedziała nawet, co czuł po tym, jak Judasz wybrał swoją zastępczynię — i z całą pewnością nie spodziewałaby się po swoim zawsze delikatnym mentorze tej oschłości.
— Przepraszam — miauknęła ze skruchą. – N-Nie chciałam ż-żeby to tak zabrzmiało...
Jej zmartwione spojrzenie powędrowało wprost na rudego, próbując desperacko wyczytać w nim jakąś, jakąkolwiek odpowiedź.
— Nie przepraszaj — miauknął, jego głos ciepły, ale z nutą lekko stłumionego rozbawienia. Oczywiście, pod maską żartów kryła się odrobina napięcia, ale starał się to ukryć. Zanim kotka zdążyła odpowiedzieć, przyjacielsko klepnął ją w bark, nieco za mocno, jakby chciał tym gestem rozwiać własne wątpliwości. — Po prostu daję się ponieść emocjom. Tak już po prostu bywa... Sama nigdy tak nie miałaś?
Pchełka zacisnęła wargi.
— Ja raczej... — Zaczęła, po czym przerwała, zastanawiając się, jak właściwie powinna to ująć. — J-ja raczej... Nie mam tak j-jak Ty. Bardziej... hmm. Ja b-bardziej siadam i p-płaczę. Nie p-ponoszą mnie w-w ten s-sposób co ciebie. — Wszystko mówiła względnie cicho, jakby bała się w ogóle wypowiedzieć to na głos.
Jego ucho drgnęło lekko, a pysk skrzywił się w wyraźnym, choć subtelnym zaskoczeniu. Oczy, o ciemnym, niemal stalowym blasku, błysnęły chwilę, jakby usiłowały wychwycić sens sytuacji. Milczał przez chwilę, wpatrując się w Pchełkowy Skok, jakby rozważał, co powiedzieć, by nie zabrzmiało zbyt ostrym osądem, lecz niosło wagę.
— To… dość nietypowy sposób wyrażania emocji — rzekł wreszcie; jego głos, choć spokojny, miał w sobie coś, co przypominało cichy szum wiatru przed burzą. — Pchełkowy Skoku, nie jesteś już kociakiem. Widzisz, nie masz obowiązku ukrywać gniewu. Masz prawo go czuć, nie musisz go tłumić.
Kotka położyła uszy po sobie. Jeśli wcześniej odczuwała panikę, teraz z pewnością czuła się jak kocię, atakowane przez lisa czy może nawet borsuka.
— J-Ja... — Zaczęła, ale urwała; jej wargi drżały, gdy rozważała, co właściwie powinna powiedzieć swojemu towarzyszowi. — M-Masz rację, M-Mirtowe Lśnienie. — Powiedziała zrezygnowanym tonem, nie podejmując więcej dyskusji na ten temat.
Mirtowe Lśnienie zaczął badać szylkretkę wzrokiem. Pchełka nie odczuwała gniewu. Bardziej żal i rozgoryczenie, bezradność, brak wiary we własne umiejętności. Czuł straszny smutek, gdy biedaczka pogrążała się w tej swojej goryczy, nie wiedząc nawet co powinna z nią zrobić, jak powinna się zachować.
— Czy ty… Czy ty właściwie czujesz się tu dobrze? — zapytał w końcu, jakby pytanie to zbierało się w jego myślach przez długi czas, a teraz wreszcie znalazło drogę na zewnątrz. Jego głos był cichy, pełen wahania, jakby to pytanie niosło ze sobą więcej wątpliwości, niż chciałby ujawniać.
Spoglądał na Pchełkowy Skok z lekką niepewnością, jakby próbował wyczytać odpowiedź w jej oczach, ale zarazem nie był pewien, czy w ogóle chce ją usłyszeć. Być może to pytanie już dawno krążyło w jego myślach, za każdym razem, gdy patrzył na młodszą wojowniczkę... A może to właśnie ta rozmowa prowadziła go do tego momentu – do próby zrozumienia, czy Pchełkowy Skok naprawdę czuje się częścią Klanu Klifu... I czy kiedykolwiek się nią czuła.
Jak się okazuje, Pchełkowego Skoku to pytanie było wręcz... zapalnikiem. W jednej chwili poczuła jak wszystko co do tej pory trzymała w sobie chciało ulecieć, już teraz zaraz. Zacisnęła wargi, a łzy napłynęły jej do zielonych oczu. Pogładziła piórko, które miała za uchem i zaczęła:
— Nie... N-Nie czuję się d-dobrze od bardzo dawna. Jestem m-mieszanej krwi, mój u-ukochany brat i troskliwy ojciec są w Klanie B-Burzy, a ja jestem tutaj z matką, k-którą zawiodłam. Dźwigałam od p-początku na barkach wszystkie ambicje J-Jastrzebiego Zewu, spełniałam k-każdą jej zachciankę, robiłam wszystko według jej i-instrukcji i wciąż b-było za mało. Wciąż byłam zbyt słaba, źle m-mi wychodziły ataki, potykałam się o s-swoje łapy przy polowaniu... Nie sprostałam jej wymaganiom, z-zmarnowałam cały ten „rzekomy” potencjał, którym mnie karmiła, g-gdy byłam kocięciem. U-Użyła mnie w wyścigu o władzę, zaszczepiając niechęć do Pikującej Jaskółki, która później m-mnie prześladowała, a w-wszystko co mówiła mi Jastrzębi Zew mnie prześladuje. C-Co noc mam koszmary, p-pracuję za trzech, by nie myśleć o poczuciu winy, jaki na mnie ciąży. S-Skończyłam szkolenie, zostałam w-wojowniczką, a mimo to czuję się wybrakowana! S-Szakłak...on jest w K-Klanie Burzy i tak mi do niego tęskno, zostałam rozdzielona z bratem, w-wiesz jakie to u-uczucie? Nie wiedzieć, czy ma się dobrze c-czy jest zdrowy? J-Jedyny kot, który był mi tak bliski został z-zabrany... Ja... Ja c-czuję się rozdarta przez to w-wszystko... N-Nie mam swojego m-miejsca. Gdy skończyła, pozwoliła by łzy popłynęły po jej długim futrze na policzkach. Całe napięcie z niej zeszło, wszystkie emocje trzymane w środku uleciały.
— Pchełkowy… — zaczął, ale nie wiedział, jak skończyć. Zatrzymał się na moment, jakby próbował zebrać myśli. Zamiast słów, zrobił krok w jej stronę, ostrożnie, ale zdecydowanie. Usiadł obok niej, nie za blisko, ale na tyle, by poczuła jego obecność. Zatrzymał wzrok na jej zaciśniętych wargach, na łzach, które teraz już bez przeszkód spływały po jej policzkach. — Nigdy nie sądziłem, że to wszystko tak wygląda… — szepnął, starając się nie wydać z siebie więcej niż to, co mógł pojąć. — Myślałem, że… że po prostu nie potrafisz się odnaleźć w roli wojowniczki, ale teraz rozumiem. Rozumiem, jak bardzo musi ci być ciężko.
Pchełka milczała długą chwilę. Przyjmowała obecność kocura, która dodawała jej otuchy. Otarła łapą łzy i pociągnęła nosem, opanowując się trochę.
— W-Wybacz, że to z siebie wyrzuciłam przy Tobie. — Powiedziała po chwili. – Jeśli... — Przełknęła ślinę. — Jeśli u-uważasz mnie za s-słabą i niegodną miana w-wojowniczki, to powiedz. P-Przyjmę to. Z-Zależy mi na t-twojej opinii. Minęła krótka chwila, po czym podniosła wzrok i miała nadzieję spotkać z jego oczyma. – M-Mimo to, czuję, jakbym zrzuciła z siebie od dawna noszony ciężar...dziękuję Ci M-Mirtowe Lśnienie za wysłuchanie mnie. P-Przepraszam, jeśli Cię tym p-przytłoczyłam.
— Nie przepraszaj, proszę. Nie trzeba. Dla mnie jesteś jednym z najdzielniejszym z wojowników, jakich znam. Cieszę się, że miałaś w sobie odwagę, by odpowiedzieć mi o swoich problemach.
Dalej w przeszłości...
Kolejny dzień. Kolejna męczarnia, którą musiał wziąć na barki niczym mokry, ciężki koc narzucony na grzbiet. Westchnął przeciągle, a jego pysk wykrzywił się w grymasie znużenia, gdy wpatrywał się w jaśniejące na horyzoncie niebo. Jasnoróżowe smugi zaczęły rozlewać się po krawędziach świata jak rozwodniona krew poranka, zwiastując nieuchronne przebudzenie lasu.
Delikatny wiosenny wietrzyk szarpał jego futrem, unosząc niesforne kosmyki i sprawiając, że wyglądały, jakby każde z włókien wybierało własną drogę — jak gwiazdy, które od dawna przestały tworzyć spójne konstelacje. Było zaniedbane, matowe, zbyt długo nieprzeczesane. Mirtowe Lśnienie nie miał już siły o nie dbać, tak samo, jak nie miał siły dbać o większość rzeczy.
Złocisto-bursztynowe oczy, które niegdyś iskrzyły się energią i czujnością, teraz połyskiwały ledwie tlącym się smutkiem. Były jak dwa zachodzące słońca — gasnące z każdym mijającym dniem, przygaszane przez własne znużenie. W ich głębi czaiło się coś jeszcze: ledwie zauważalne ostrze niepokoju, które wydawało się ostrzegać, że jeśli jego stan miałby dalej się pogarszać, może nadejść dzień, w którym jedyną rzeczą, na jaką będzie się w stanie zdobyć to… Ucieczka.
Nie wiedział, co zamierza zrobić. Nie potrafił zaplanować niczego bardziej złożonego niż kolejny oddech, kolejny krok. Wszystko było mu w jakiś sposób obojętne — nie w sensie lekceważenia, ale w sensie zmęczonej rezygnacji. Liczyło się tylko to, by dzień jak najszybciej dopełzł do końca, by mógł, chociaż na chwilę odpocząć… zanim znów wstanie świt, niosąc w jego stronę ten sam niekończący się zestaw obowiązków, które wbijały się w niego jak zimne ciernie.
Dlaczego wszystko musiało być tak męczące? Tak dziwnie nieprzyjemne, drapiące w środku jak suchy mech? Zadawał sobie to pytanie tyle razy, że samo brzmienie myśli stało się otępiałe, zniekształcone. Jakby powtarzanie jej wypłukało z niej sens. A jednak… wciąż wracało. Z uporem, którego nie potrafił zrozumieć.
Ale prawda była prosta. I bolała.
Wiedział, skąd to zmęczenie wyrastało, tak jak wiedział, jak wygląda złamany korzeń drzewa — poskręcany, popękany, odsłonięty.
Odkąd Judaszowcowa Gwiazda wybrał swoją zastępczynię, omijając spojrzeniem własnego syna.
Odkąd łapa Mirtowego Lśnienia straciła dawną sprawność, na zawsze przypominając o tamtym błędzie, tamtym pechu.
Odkąd coraz częściej musiał kuleć, czując, jak ból wkrada się w kości niczym zimny dym.
Odkąd pojawił się duch Przyczajonej Kanii — cichy, złowróżbny, rozrywający go od środka pytaniami, których nie umiał zignorować.
A jednak, mimo że widział te korzenie wyraźnie, nadal kopał w ziemi własnych myśli, jakby szukał czegoś jeszcze głębiej. Czegoś bardziej pierwotnego. Jakby wciąż pragnął odnaleźć punkt, w którym wszystko zaczęło się kruszyć — pierwszy kamyczek, który wywołał lawinę.
I może… może ten kamyczek był zwyczajnie prostszy, niż chciał przyznać.
Może chodziło o to, że przestał rozmawiać z ojcem.
Że z czasem przestał widzieć w nim nie tylko przywódcę, ale i kogoś, u czyjego boku czuł się kiedyś pewnie.
Może w głębi serca tęsknił za czymś jeszcze — za miękkimi tkaninami, ciepłem, stałym brakiem bólu, spokojem, który oferowało życie pieszczocha.
Za miejscem, gdzie nikt nie oczekiwał od niego tyle, ile oczekiwał od niego cały las.
Na moment rozpromienił się, gdy jego oczy dostrzegły znajomy pyszczek należący do Pchełkowego Skoku.
Kotka, ze słabym uśmieszkiem na pysku znajdowała się w części obozowiska, gdzie to starsi mieli swoje posłania. Nawet z oddali widział, jak starannie kotka wymienia mech w ich posłaniach, robiąc wszystko, co mogła, by zapewnić im wygodne łoże.
Przeciągnął się krótko, a łapy — niby mimowolnie — poniosły go ku dawnej uczennicy.
— …P-Proszę, Bożodrzewny Kaprysie, t-teraz powinno być c-ci miękko — mówiła cicho Pchełkowy Skok, poprawiając jeszcze trochę wynik swojej ciężkiej pracy.
Wąsy Mirtowego Lśnienia zadrżały lekko, niby to z zaciekawienia, niby z zadowolenia, że może w końcu zanurzyć się z kimś w najprostszej nawet rozmowie, gdy przywołał do siebie szylkretową wojowniczkę.
— Naprawdę się starasz — westchnął krótko, po czym spojrzał na mszyste legowiska, które to z ogromną starannością czyściła wcześniej Pchełka. — To miłe. Cieszę się, że masz w sobie tyle zapału, by komuś pomóc.
Jej uszy drgnęły lekko, gdy jej wzrok na moment skupiony był w postaci dawnego mentora.
— D-Dziękuję… Robię, c-co w mojej m-mocy — powiedziała w końcu, nim jej wzrok opadł bezradnie na ziemię. — A-Ale tego w-wszystkiego jest naprawdę d-dużo.
— Wiesz, myślałem kilka razy nad tym, co mi powiedziałaś… Nigdy nie zastanawiałaś się nad opuszczeniem Klanu Klifu? — mruknął; ton jego głosu był dziwnie nijaki, jak gdyby sam już nie wiedział, czy naprawdę chce rozmawiać o tym wszystkim z kotką.
<Pchełkowy Skoku?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz