Borówkowa Słodycz trwała w bezruchu, niczym figura wyrzeźbiona z ciszy, pozwalając, by noc osiadała na niej warstwami — chłodnym powietrzem muskającym wibrysy, zapachem wilgotnej ziemi, szeptem traw uginających się pod łagodnym naporem wiatru. Nad jej głową niebo rozpościerało się szeroką, granatową kopułą, w której gwiazdy migotały jak drobne, srebrzyste okruszki rozsypane nieuważną łapą przez sam Klan Gwiazdy; każda z nich zdawała się drżeć własnym, odległym światłem, obiecując spokój, odpoczynek oraz opiekę. Wiatr, łagodny i powściągliwy, sunął po polanie niczym cichy zwiastun snu, delikatnie szargał jej futro, wślizgiwał się pomiędzy włosy na karku i uszach, niosąc ze sobą obietnicę ukojenia — obietnicę, którą Borówkowa Słodycz odrzucała z gorzką świadomością.
Im dłużej wpatrywała się w rozgwieżdżone sklepienie, tym bardziej czuła, jak ciężar dnia osiada jej na powiekach, czyniąc je lepkimi, nieposłusznymi, a mięśnie — dotąd napięte jak struny — zaczynały powoli ustępować zmęczeniu. Sen czaił się tuż za granicą jej myśli, kuszący, niemal natarczywy, lecz ona znała prawdę zbyt dobrze, by pozwolić sobie na chwilę słabości. Wiedziała, że nie zaśnie — nie tej nocy, nie w tej chwili, nie wtedy, gdy zaledwie kilka ogonów od niej znajdował się ktoś, kogo obecność rozrywała jej spokój niczym cierń wbity głęboko w łapę.
Gorycz i niedowierzanie mieszały się w jej piersi, gdy po raz kolejny zadawała sobie to samo pytanie, powracające uporczywie jak echo w pustej jaskini: dlaczego właśnie on? Dlaczego spośród tylu wojowników, zdolnych i godnych zaufania, to jemu przypadło miejsce u jej boku podczas nocnej warty? Czy naprawdę los nie mógł okazać się łaskawszy, wciągając w tę powinność kogokolwiek innego, kogokolwiek, kto nie nosił na sobie ciężaru zdrady? Przecież Szałwiowe Serce… Przecież to jego pazury pozbawiły życia Pluskający Potok. Zabił członka jej rodziny, a przedtem przekonywał ją, że to była jedyna słuszna opcja. Sama myśl o tamtym czynie sprawiała, że serce Borówkowej Słodyczy zaciskało się boleśnie, a w jej wnętrzu rodził się lodowaty dreszcz, pełen strachu i gniewu zarazem. Jak mógł? Jak ktokolwiek mógł posunąć się tak daleko? I jeszcze tamta klifiaczka… Spotykał się z kotką należącą do innego klanu. Był zdrajcą!
Kątem oka, niemal wbrew sobie, zerknęła na towarzysza warty. Sylwetka pointa rysowała się ciemno na tle jaśniejszej trawy, nieruchoma, przygarbiona, jakby noc przygniatała go własnym ciężarem. Jego morskie, niebiesko-zielone oczy — zwykle czujne, bystre — teraz utkwiły się w ziemi z uporem, który zdradzał więcej niż tysiąc słów, jakby bał się unieść wzrok ku gwiazdom, ku niej, ku czemukolwiek, co mogłoby przypomnieć mu o swoich grzechach.
Gniew uderzył w nią nagle, gwałtownie, niczym fala wezbranej rzeki, która po cichu gromadziła siłę, by w jednej chwili wylać się poza brzegi. Borówkowa Słodycz poczuła, jak gorąco rozpala jej wnętrze — od samego dołu brzucha, poprzez ściśniętą klatkę piersiową, aż po koniuszki uszu, które zdradziecko zapiekły pod naporem emocji. Jej oddech stał się płytszy, cięższy, a serce biło z taką intensywnością, jakby próbowało wyrwać się z piersi i krzykiem wyrazić to, czego ona sama nie była jeszcze w stanie ubrać w słowa.
Zerwała się z miejsca i ruszyła w jego stronę, stawiając kroki twardo, niemal agresywnie, jakby każdy z nich miał za zadanie przybić ją do tej chwili i odebrać możliwość odwrotu. Gdy stanęła przed kocurem, uniosła wzrok i zmierzyła go spojrzeniem chłodnym, ostrym jak szlifowany kamień, w którym czaił się cichy, duszący gniew — gniew tym bardziej niebezpieczny, że dotąd trzymany był głęboko pod powierzchnią. Zwykle nie była taka. Zwykle potrafiła przełknąć ból, zacisnąć zęby, znaleźć w sobie siłę, by wybaczyć nawet wtedy, gdy serce krwawiło w milczeniu. Przebaczenie było jej tarczą, sposobem na przetrwanie. Lecz teraz… teraz wiedziała z przerażającą jasnością, że istnieją rany, których nie da się zagoić samą wolą.
— Jak mogłeś, Szałwiowe Serce? — syknęła, a jej głos, choć napięty od gniewu, drżał niebezpiecznie, przesycony desperacją i czystą, palącą goryczą. Każda sylaba zdawała się ranić ją samą, rozdzierać wspomnienia, które jeszcze niedawno próbowała uporczywie chronić. — Jak mogłeś pozwolić mi uwierzyć, że śmierć Pluska była jedyną słuszną decyzją… że to on był największym z problemów…
Słowa ugrzęzły jej w gardle, więc przerwała, odwracając na moment pysk, by zaczerpnąć powietrza. Chłodna noc nie przyniosła jednak ulgi — wręcz przeciwnie, zdawała się wdzierać w jej płuca ostrymi igłami, potęgując ból i chaos w myślach. Przymknęła oczy na ułamek sekundy, a gdy je otworzyła, było w nich coś nowego: surowa, bolesna jasność, pozbawiona złudzeń.
— Jak mogłeś pozwalać sobie na bezkarne zadawanie śmierci, jak mogłeś zabijać "zdrajców" — kontynuowała, tym razem ciszej, lecz z naciskiem, który sprawiał, że każde słowo brzmiało jak wyrok — gdy jedynym zdrajcą… byłeś TY?
<Szałwiowe Serce?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz