— Czy możesz naprawić łapę Jastrzębiego Zewu? — W jej tonie brzmiało faktyczne zmartwienie. Ta kocięca naiwność ścisnęła delikatnie serce Ćmiego Księżyca. Nie ruszyła niczym więcej prócz końcówką ucha. Milczenie było zdecydowanie bardziej wymowne. Kociak zdał się to zrozumieć. Ciche westchnięcie wydarło się z białego pyszczka. — Na pewno? Jesteś tego pewna, Ćmi Księżycu?
— Wojownik liczy się z cierpieniem... — powiedziała pod nosem. Wierzyła w to całym sercem, przecież był to jeden z powodów, przez które sama zdecydowała z tej ścieżki. — Wojownik nosi ból na barkach, medyk nosi odpowiedzialność za jego ukojenie, ale... ale na niektóre przypadki nie ma lekarstwa. Rany są ukazaniem waleczności, ale i głupoty. Twoim obowiązkiem będzie działanie w taki sposób, aby samymi twoimi poprzednimi czynami można było odgadnąć, czego symbolem są. — Chociaż jej głos był cichy i miarowy, skupiła się, aby niósł pewną siłę i pouczenie. Nie była pewna, ile maluchy wiedzą o przeszłości ich matki, ale na pewno musiało im zostać opowiedziane, że ta była bardzo szanowaną i waleczną wojowniczką, która niemal nie zginęła za klan w wojnie z Wilczakami. Powinny być z tego dumne. Powinny o tym wiedzieć.
Nie czekała na odpowiedź kociaka; powiedziała już wszystko, co chciała. Podniosła nieznacznie łeb i wyprostowała się, aby jej głos zabrzmiał doniośle między kamiennymi ścianami. Zwróciła się do brata.
— Rozświetlona Skóro, koniec tej wizyty. Mam swoje obowiązki, a twoje dzieci niech odpoczną. Mroźny Wichrze, zabierz Promyk ze składziku. Słysze, jak przesuwa zioła — zganiła kocura za czyny córki. Po dłuższej chwili, kiedy to para próbowała zmusić potomstwo do zostawienia ciotki w spokoju, zapanowała ukochana cisza.
* * *
Aktualnie
Nigdy nie pomyślałaby, że przyjdzie jej opiekować się kociętami. Oczywiście, już od dłuższego czasu w lecznicy niemal bez przerwy przebywał słabiutki Irysek, ale Postrzępiony Mróz i tak nie odstępowała jego malutkiego legowiska, często całymi dniami leżąc w bezruchu, mrucząc do niego słowa otuchy... Ćmi Księżyc dobrze je słyszała; jej świetnie wyczulony zmysł pozwalał na to. Medyczka jednak nie wiedziała, czy to dobrze. Chociaż widziała ogrom śmierci, ogrom cierpienia i przedwczesnych odejść... tak sytuacja biednej wojowniczki była... żałośnie okrutna. Chociaż za każdym razem, gdy dawała młodemu niewielkie dawki leków, kiedy czuła jego drobne bicie serduszka, jego urywany oddech... serce jej się krajało, ale w środku, nieco bardziej w głowie, wzrastało coś zupełnie innego.
Bladooka nie była głupia. Mogła być niekoniecznie uzdolniona społecznie, mogła być ślepa i nieco oschła... ale nie była głupia czy nieuważna. Ciężko było przeoczyć, nawet tym najbardziej powolnym myślowo, że choć była przykładną Klifiaczką, zdolną wojowniczką, przyjazną towarzyszką... jej dzieci (wszystkie, nie tylko jej drugi miot) nie mogły powiedzieć, że miały najprostsze życie. O ile Drobna, Niebo i Światełko zdawały się być już całkiem... ustatkowane i stabilne, tak biedny Irysek, nieszczęśliwa i wiecznie samotna w żłobku Naparstnica, nie mówiąc już o martwym od początku Sreberku... oni nie mogli się tym pochwalić. Jeden niefortunnie pechowy miot mógł być zrządzeniem losu, nawet jeśli Ćma nie wierzyła w zwykłego pecha, ale dwa... z czego drugi wielokrotnie bardziej nieszczęsny? To nie był wypadek, to nie podwójny pech... to klątwa i ogromna nieprzychylność Klanu Gwiazdy. Medyczka z każdym dniem była tego pewna. A skoro to cierpią niczemu winne kocięta... karany musi być kot, którego serce rozerwane zostanie najmocniej podczas ich cierpienia i po ostatecznej śmierci. Karana jest ich matka. Karana jest Postrzępiony Mróz.
Myślała o tym dużo. Niemal za każdym razem, gdy przez szmer przesuwanych ziół, przez delikatny głos Jagnięcej Łapy przebijały sie ciche łkania szylkretki, niemal za każdym razem krzywiła się w złości.
"Co za egoizm, co za bezduszna istota..." — Głos w jej głowie nie był jej. Był odległy, był złożony z wielu przeróżnych tonów, barw. Wbiła pazury w mech. "Czym różni się to od wbicia kłów w kark własnego kocięcia? Czym jest miłość matki w takiej sytuacji? Czy ma jakąkolwiek wartość, Ćmi Księżycu?"
Westchnęła, próbując się uspokoić.
"Stało się. Klan Gwiazdy kara ją na swoim własnych, wspaniałych zasadach. Wyroki Przodków są niezbadane, są światłe i sprawiedliwe, nawet jeśli my, żywi uważamy je za okrutne." — Próbowała zagłuszyć szepty. "Kara dla kociąt jest doczesna, jest niczym, kiedy pomyśli się, że czeka je wspaniały żywot na Srebrnej Skórce."
Uśmiechnęła się pod nosem, próbując ukryć żałosne kłucie w sercu. Nagle poczuła dotknięcie niewielkiej łapy. Zapach siana i słońca dotarł do jej nosa szybciej niż głos Pasterza.
— Ten śpiący pan się obudził... Pani Jagnięca powiedziała, że mam poprosić cię, Pani Ćmo o leki dla niego i jej przynieść — powiedział prędko kocurek. Od kiedy dwójka samotnych podrostków została przyjęta do Klanu Klifu i zamieszkała z nimi w lecznicy, zrobiło się tam niesamowicie ciasno. Kiedy były tam jedynie we dwójkę, kiedy przebywała z nimi tylko Postrzępiony Mróz, w ciszy siedząca ze swoim piszczącym kocięciem... wszystko było tak poukładane i statyczne. Wszystko działo się powoli, ale dokładnie, w milkliwej atmosferze smutku i wyczekiwania, aż w końcu karmicielka odejdzie ze zwisającym ciałkiem i mokrym od łez pyskiem. Nagle pojawił się tam Pasterz i Różeniec. O ile kremowy kocurek nie był szczególnie głośny czy zabawowy, tak lubił narzekać i wiecznie wymyślał kolejne rzeczy, które najpewniej dolegały mu i jego bratu. Prosił, głównie Jagienkę, aby badała go na wszystkie możliwe sposoby. Różeniec nie był takim sknerą i hipochondrykiem, ale wszędzie było go pełno. Gdyby nie fakt, że jedna z jego łapek była... niekoniecznie zdolna do pełnego użytku, najpewniej wszedłby im na kamienne ściany, a może i sufit. Uwielbiał zagadywać przychodzących wojowników i terminatorów, uwielbiał ganiać się przed lecznicą z piórami i suchymi skrawkami mchu. Był jedną wielką kulą szczęścia i głupoty. Były nawet momenty, kiedy czekoladowy kładł się przy legowisku małego Iryska, zwłaszcza kiedy jego mama musiała powrócić do kociarni, i opowiadał mu cichutko o zwierzętach, z którymi wychował się w stodole. To były momenty, kiedy Ćmi Księżyc na moment umiała zwątpić w decyzje Klanu Gwiazdy, w ich osąd i kary...
— Pod moją prawą łapą jest zawiniątka. Jest gotowe, możesz je zabrać — mruknęła, ruszając delikatnie ową łapą, aby popchnąć wiązkę ogórecznika i lawendy w kierunku Pasterza.
— O-okej... A... A co mu jest? — zapytał, nachylając się nieco nad pakuneczkiem. Medyczka czuła jak młodzik przyciska bok do jej uda.
— Gąsienicowy Ogryzek ma gorączkę. Noce są zdradliwe, nawet podczas ciepłych pór.
— A to zaraźliwe..? — W jego głosie zabrzmiała obawa.
— Oczywiście.
— Powinniśmy się ewakuować? — Zaczął nieco drżeć
— Nie widze powodów, aby opuszczać legowisko... Nie przeszkadzaj mi, daj to Jagnięcej Łapie i wyjdź z bratem do obozu, jeśli się obawiasz. — Uderzyła go lekko ogonem, a Pasterz od razu wyleciał ze składziku. Przez moment cieszyła się spokojem, ale nagle poczuła fale nudności i zmęczenia. Od kiedy ona i Jagienka znalazły braci, nie wychodziła nawet z legowiska, nie była nawet pod stosem zwierzyny. Kiedy miała pójść do starszyzny lub kociarni, wysyłała tam uczennice, sama medyczka większość czasu spędzała w ciepłym, przesiąkniętym ziołami składziku. O ile zapach nie przeszkadzał jej, była już całkowicie przyzwyczajona, tak musiała przyznać, że z czasem coraz ciężej jej się oddychało.
Tęskniła też za widokiem gwiazd.
Wstała powoli, uważając, aby nie przecenić swoich nieużywanych zbyt często nóg. Wyślizgnęła się po cichu i bez słowa wybyła z dziwnie gwarnej lecznicy. Słyszała głos Skrzydlatej Łapy, który musiał przyjść odwiedzić swojego mentora. Minęła prędko Pasterza i Różeńca, rozmawiających przy wejściu do legowiska i udała się w kierunku wyjścia z obozu. Już czuła wilgotny oddech wodospadu na swoim policzku, kiedy usłyszała głos Rozświetlonej Skóry.
— Ćmi Księżycu, gdzie idziesz? — zapytał nagląco brat. Nie odwróciła się, chociaż musiał stać za nią. Czuła zapach jego i kilku innych kotów.
— Na spacer, pozbieram zioła przy klifach — odpowiedziała spokojnie.
— Sama? Nie powinnaś. Możesz się potknąć, a ptaki wciąż są niebezpiecznie, sama wiesz — pouczył ją. Gruby, srebrny ogon uderzył mocno o kamienną posadzkę. — Ja i Pchełkowy Skok musimy zdać raport, ale może Tawułowa Łapa chciałaby ci towarzyszyć? Tawuło? — zwrócił się tym razem do córki.
— Jeśli sobie życzy — rzuciła medyczka. Musiała przyznać, że o ile obecności brata przy boku sobie zupełnie nie życzyła, tak bratanica nie była najgorszym kotem, na którego mogłaby zostać "skazana". — Dwa pyski do noszenia ziół to nie to samo co jeden — dodała jeszcze, czekając na odpowiedź uczennicy.
<Tawuła?>
Wyleczeni: Gąsienicowy Ogryzek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz