— Wiesz, jak jest — westchnęła cicho, a jej głos, miękki i nieco przytłumiony, zlał się z szelestem liści poruszanych lekkim wiatrem. — Dorastają. Najpierw nie odstępują cię nawet na krok, potem coraz śmielej ruszają własnymi ścieżkami, aż w końcu… — zawahała się na krótką chwilę, jakby szukała odpowiedniego słowa — …aż w końcu to ty zostajesz w tyle. Starzejesz się, a oni dopiero wtedy znów znajdują dla ciebie czas.
Jej spojrzenie powędrowało ku kociętom, które turlały się po miękkiej ściółce, zaczepiając się nawzajem drobnymi łapkami. Jedno z nich potknęło się o wystający korzeń i z piskiem przewróciło na bok, co wywołało u niej cichy, niemal nieświadomy pomruk rozczulenia. Po chwili jednak uniosła wzrok i pozwoliła mu ponownie zatopić się w sylwetce rozmówcy.
Nie przepadała za Żmijowcową Wicią. W jej odczuciu kocur zawsze nosił się zbyt dumnie, a w spojrzeniu czaiła się wyniosłość podszyta chłodem. Pamiętała jego słowa — ostre, rzucone bez zastanowienia, księżyce temu — i choć wciąż potrafiły ukłuć niczym cierń, nauczyła się nie pozwalać, by dyktowały jej zachowanie. Nie była już rozwydrzonym kociakiem, który reaguje impulsywnie; potrafiła schować urazę głęboko do kieszeni serca i nie rozrywać jej przy każdej okazji, nawet jeśli pamiętała więcej, niż by chciała.
— Pewnie nim się obejrzymy, będą już dorośli — parsknęła cicho, a na jej pysku niemal natychmiast pojawił się rozmazany uśmiech, ciepły i nieco melancholijny. — A może to po prostu dlatego, że dni ostatnio mijają mi tak szybko…
Zapadła cisza. Nie była niezręczna — raczej pełna, gęsta od niewypowiedzianych myśli. Obozowisko oddychało wokół nich spokojnym rytmem: gdzieś w oddali trzaskała gałąź, wartownicy szeptali między sobą przy wejściu do obozowiska, a zapach mchu i wilgotnej ziemi mieszał się z wonią świeżo upolowanej zdobyczy.
Ona siedziała nieruchomo, pozwalając, by wspomnienia przepływały przez jej umysł niczym odległe, rozmyte obrazy. Widziała siebie jako uczennicę — niepewną, głodną wiedzy, z sercem bijącym z ekscytacji na myśl o przyszłości. Potem przyszła fala, która zalała obozowisko i na zawsze zmieniła bieg wielu istnień. Czuła też, jak z czasem więź z bratem kruszała, coraz słabsza, niczym ślad zapachu rozwiewany przez wiatr, podczas gdy relacja z Tojadem umacniała się, splatając ich losy w sposób, którego kiedyś nawet by nie przewidziała.
Dopiero teraz, gdy sama stała się matką, zaczęła pojmować, jak złożone i kruche jest każde życie. Zarówno jej własne, pełne zakrętów i bolesnych wyborów, jak i te należące do kotów, które znała jedynie z zebrań na Bursztynowej Wyspie czy przelotnych spotkań przy granicach. Każdy z nich nosił w sobie historię — ciężką jak kamień albo jasną jak poranne światło.
— Nawet nie wiesz, jak cudownie jest mieć kocięta… — odezwała się w końcu, ciszej, niemal szeptem. Jej spojrzenie zmiękło, gdy znów zatrzymało się na bawiących się maluchach. — Są jak symbol miłości. Bo jest w nich cząstka ciebie… i cząstka osoby, którą kochasz.
Jej ogon drgnął lekko, a w piersi poczuła znajome ciepło — delikatne, lecz potężne, niczym obietnica, że mimo upływu księżyców i nieuchronnych zmian, coś na świecie pozostanie trwałe.
***
Życie płynęło dość powoli, niemal leniwie, jak strumień, który zna już każdy kamień na swoim dnie i nie widzi potrzeby, by się spieszyć. Jak zwykle — wszystko działo się zgodnie z własnym, niepisanym rytmem, tempem raz zwalniającym, a raz niespodziewanie przybierającym na sile.
Słońce raz świeciło jasno, rozlewając po obozowisku ciepło przypominające ognisko, przy którym można było ogrzać nie tylko ciało, lecz i myśli, innym razem zaś bledło i chowało się za chmurami, jakby traciło chęć do dalszej wędrówki po niebie.
Ptaki nie ustawały w śpiewie, wypełniając tereny Klanu Nocy radosnym gwarem, w którym kryła się opowieść znana jedynie im samym — stara jak drzewa i ulotna jak poranna mgła. Każdy powiew wiatru, każdy szelest liści był delikatny, ledwie uchwytny, jak pojedyncze uderzenie serca, rozrywające na moment długotrwałą ciszę dnia. Świat trwał w pozornym spokoju, nie zdradzając, jak kruche potrafi być to wrażenie.
Borówkowa Słodycz wciąż była szczęśliwa. Jej życie wypełniał spokój, równomierny i kojący, przeplatany cichą radością codziennych obowiązków. Teraz, gdy jej kocięta stały się uczniami i opuściły bezpieczne gniazdo żłobka, zadania wojowniczki wydawały się lżejsze, a jednocześnie pełniejsze sensu. Każde udane polowanie rozgrzewało ją od środka przyjemnym ciepłem dumy, a każde spotkanie z Tojadem miało w sobie więcej uroku niż kiedykolwiek wcześniej — jakby wspólne chwile nabrały głębi, której wcześniej nie dostrzegała.
A potem nadeszły nowe wieści.
Szałwiowe Serce, jej dawny mentor, okazał się spotykać potajemnie z wojowniczką Klanu Klifu, pod osłoną nocy, zdradzając tym samym własny klan. Wstrząs rozszedł się po obozowisku niczym fala, lecz spośród wszystkich kotów to właśnie Borówkowa Słodycz zdawała się odczuć go najmocniej. Gdy tylko wieść dopłynęła do jej uszu, poczuła, jak coś w niej pęka, a w miejsce dotychczasowego spokoju wdziera się gniew — ostry i palący, jak świeża rana. Nie potrafiła pojąć, co ten kot sobie myślał. Jak mógł?
To on nalegał, by Pluskający Potok został zabity. To on mówił jej, że rudzielec jest zdrajcą, że nie zasługuje na przebaczenie ani drugą szansę. Traktował Pluska jak wroga, jak plamę na honorze klanu — a tymczasem sam skrywał własne grzechy, ukrywając je w cieniu nocy, jak gdyby nigdy nic się nie stało. Ta myśl bolała bardziej niż cokolwiek innego.
Coraz trudniej było jej patrzeć na Szałwiowe Serce. Kim on teraz był? Jedynie ciężarem, cieniem dawnego wojownika. Nie polował, nie patrolował granic — nie mógł, odkąd po całym zajściu zabroniono mu opuszczać obozowisko. Wiedziała, że każdy kąsek zdobyczy, który ktoś przyniesie, może trafić prosto do jego zakrzywionej paszczy, i ta świadomość napełniała ją gorzkim wstydem.
Czuła się źle z myślą, że kot, którego kiedyś darzyła szacunkiem i wdzięcznością, upadł tak nisko, iż nawet ona — mimo dawnych uczuć — czuła się zdradzona, jakby obdarta z własnego futra, wystawiona na chłód i spojrzenia innych.
Przez dłuższą chwilę nie zwracała nawet uwagi na to, dokąd niesie ją ścieżka. Krążyła po obozowisku bez celu, licząc, że ruch ukoi jej myśli, a frustracja rozpłynie się wraz z kolejnymi krokami. Była tak pogrążona w rozterkach, że niemal wpadła na jednego z wojowników.
— Och! — wyrwało się jej, gdy w porę zahamowała. Przed nią stał Żmijowcowa Wić.
Był wujem jej dzieci, kotem, wobec którego wciąż czuła niesmak, lecz już nie czystą niechęć. Emocje te zdążyły stępieć, wygładzić się z biegiem księżyców, pozostawiając po sobie jedynie ostrożny dystans.
— Wybacz mi, Żmijowcu — miauknęła, unosząc pysk i obdarzając go subtelnym, nieco zakłopotanym uśmiechem. — Naprawdę… przez moment zapomniałam, gdzie niosą mnie łapy. — Jej ogon drgnął lekko. — Co u ciebie? Jak się miewasz?
Zamilkła na krótką chwilę, jakby wahała się, czy powinna poruszać kolejny temat. Jednak napięcie, które wciąż tliło się w jej piersi, nie pozwoliło jej długo milczeć.
— Słyszałeś o tym, co zrobił Szałwiowe Serce? — dodała ciszej, a w jej głosie pobrzmiewało niedowierzanie zmieszane z bólem. — Naprawdę… nie chce mi się wierzyć, że byłby zdolny do czegoś takiego.
<Żmijowcu?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz