Las nie potraktował jej miło. Noce były zimne, ciemne i groźne. Jej brzuch domagał się jedzenia, a ona nie miała pojęcia, jak je znaleźć i gdzie. Naddarte ucho zbierało brud, nie wiedziała jak się nim zająć, poza wyczyszczeniem. Brakowało jej też wody. Napić zdążyła się raz, na obrzeżach zagajnika, zanim obcy, oszpecony kot przegonił ją w głąb drzew. Nie chciała konfrontacji; bała się jej. Nie chciała ucierpieć bardziej. Nie wiedziała, z kim może mieć do czynienia. Nie wiedziała, gdzie zapodział się jej braciszek. Z opowieści Wędrowca, które zapamiętała, nie wynikało, aby w lasach kryło się cokolwiek dobrego. Słyszała o zbitkach kotów, a także o tych podróżujących samotnie.
Na te pierwsze natknęła się już pierwszego ranka, po nieprzespanej nocy, spędzonej pod krzewem kaliny. Po drugiej stronie rzeki, której nie odważyła się przekroczyć, pojawiła się grupka kotów. Parę młodszych, parę starszych. Z odległości nie mogła dosłyszeć, o czym konwersują, ale później zauważyła, że ten rytuał powtórzył się jeszcze po szczytowaniu słońca, oraz wieczorem. Gdy księżyc pojawił się na niebie, zapanował spokój. Las ucichł, żadne koty nie wędrowały pod drzewem, na którym się schroniła. Towarzyszyły jej tylko cykanie owadów i skręty żołądka.
Gdy wzeszło słonce, a znajome już koty przeszły wzdłuż ich brzegu rzeki i znikły jej z oczy, podjęła decyzję. Nie mogła siedzieć w ukryciu i czekać na ratunek. Zdrapała się na ziemię i zaspokoiła pragnienie, cały czas uważnie obserwując drugi brzeg, poskakując na każdy najmniejszy ruch. Nie wiedziała, czy nieznajomi byliby przyjaźnie nastawieni. Chciałaby powiedzieć, że tak, ale musiała odsunąć optymizm na bok i stawiać na najgorsze. Ukryła się przed popołudniowymi zwiadowcami, zwiała między krzewy na widok pojedynczych nieznajomych. Gdy nadszedł wieczór, zanim słońce skryło się do końca za horyzontem, nadszedł trzeci, i jeżeli dobrze liczyła, to ostatni patrol. Odczekała, aż ich głosy całkowicie ucichną, zanim wysunęła się z okrycia liści i stanęła na brzegu strumienia. Nie wyglądał zachęcająco, ale nie mogła też kryć się po tej stronie w nieskończoność, więc gdy tylko nadarzyła się okazja, i zauważyła kamienie wystające z płytkiej wody, wzięła głęboki oddech i zabrała się za przeprawę na drugą stronę. Zajęło jej to dobrą chwilę; gdy stanęła na trawie przemoczona po brzuch, słońce schowało się za drzewami i powoli zapadała ciemność. Otoczył ją ostry, nieznany zapach - podejrzewała, że należał do tych grup kotów, które widziała tyle razy patrolujące obrzeże lasu. Nie podobało się jej tu, całe miejsce niosło ze sobą odczucie grozy, a cienie rzucane przez drzewa wiły się po suchej trawie. Z jednej strony otaczała ją fala drzew, a z drugiej polana, w której majaczyło w oddali pojedyncze, suche drzewo. Wybrała ten drugi kierunek i ruszyła w drogę, trzymając się koryta rzeki i próbując zachować spokój. Wybrała noc na swoją wędrówkę, mając nadzieję, że obcy będą spać i uda jej się przeprawić przez ich tereny bez konfrontacji, bo nie wyglądali na gościnnych. Rozczarowała się trochę, gdy po pozostawieniu ostrego zapachu nieznajomych nie wyszła na wolność, a na terytorium kolejnej grupy. Ich zapach nadal był wszechogarniający, ale inny. Wbrew instynktowi starała się trzymać prostej linii, tych miejsc, gdzie zapach był najsilniejszy. Myślała, że to pomoże jej się nie zgubić. Po szczytowaniu księżyca zdążyła minąć już trzy różne zapachy, cały czas starając się trzymać linii lasu, aby w każdym momencie móc zanurkować w krzaki i udawać, że wcale jej tam nie ma. Wędrówka mogła by być nawet przyjemna, gdyby nie wszechogarniające uczucie strachu i paranoi. Nie wiedziała, na co liczy. Co chce znaleźć? Była świadoma, że oddala się od swojego domostwa. Ale bardziej bała się kolejnej konfrontacji z obcymi kotami miasta czy psem, niż nieznanego. Niewiedzę mogła znieść. Znalezienie Leta, pokonanego przez wściekłe zwierzę, już nie.
Pomimo strachu, odpłynęła myślami gdzieś daleko. Zaskoczyła ją więc wielka, biała sylwetka majacząca w świetle księżyca, który ponownie chował się za drzewami. Zbliżał się ranek. Stanęła przed nieznanym obiektem, czując się bardzo drobna w porównaniu to płacht białego metalu. Błysk w oddali odciągnął jej spojrzenie od wraku. Jedna ze znajomych maszyn dwunogów przecięła półmrok swoimi światłami, po paru momentach znikając w oddali. Ożywiła się i postawiła uszy. Gdy wysiliła wzrok, dojrzała znajomy, szary pas asfaltu. Od razu ruszyła do przodu, nie skupiając się już na trzymaniu blisko granic zapachowych. Miała nowy cel na oku.
Przytruchtała do pasa czerni. Gdy poniosła głowę, nad wrzosowiskiem nieopodal zaczęło wznosić się złote słońce. Łapy bolały ją od wędrówki, żołądek nadal skręcał z głodu, ale nie miała zamiaru się poddawać. Ruszyła wzdłuż drogi, którą już po chwili z powrotem otoczyła bujna zieleń. Wzdłuż asfaltu rozpoznała rosnące sosny i modrzewie, oraz pierzynę różnorakich krzewów okrywającą ziemię. Podążała drogą, podczas gdy słońce wzeszło na szare niebo i w końcu oświetliło jej drogę. Pragnienie zaczęło dokuczać jej coraz bardziej, i poczuła się na tyle bezpiecznie, że przystanęła i rozejrzała uważnie. Parę dni wcześniej spadł deszcz, więc liczyła na kałuże, ale na drodze nie zobaczyła ani jednej. Rzuciła spojrzenie na drzewa obok. Tam na pewno znalazłaby to czego szuka, a później może wrócić na drogę i kontynuować wędrówkę.
Uznała, że to jedyny dobry pomysł. Nerwowo zajrzała pomiędzy krzewy, a gdy nic nie wyskoczyło jej przed pyszczek, wsunęła się dalej pod okrycie drzew. Tutaj trawa wyglądała na mniej wyschniętą, a wiatr nie dokuczał jej tak bardzo. Rozejrzała się w poszukiwaniu wody, ale jej wzrok napotkał cos innego. A raczej, kogoś innego.
Liliowo-białe futro zasłoniło jej widok na krzak, któremu akurat się przyglądała. Podniosła spojrzenie, złączając je z parą niebieskich oczu. Przyjaznych, niebieskich oczu. Mimo to położyła uszy i cofnęła się o krok.
— Nie bój się — podstarzały kocur uśmiechnął się do niej ciepło — Zgubiłaś się? Coś cię zaatakowało?
Pokręciła nieśmiało głową i wyprostowała grzbiet. Po chwili zamyśliła się i nerwowo zaczęła się poprawiać.
— To znaczy... Pies znalazł się na naszej drodze. Musiałam uciekać... Nie mam pojęcia, gdzie się znajduję, towarzyszu.
Kocur przytaknął jej i zrelaksował się nieznacznie.
— Długo wędrowałaś? — potwierdziła to skinieniem głowy, przestępując z łapy na łapę — Jesteś może głodna, spragniona? Widzę, że trochę się obdrapałaś podczas ucieczki. Mógłbym ci pomóc.
Zaskoczona podniosła wzrok.
— Ja.. Naprawdę, było by to bardzo miłe z twojej strony, jeżeli proponujesz — odchrząknęła i podeszła o krok bliżej — Zapomniałabym, gdzie moje maniery. Jestem Wisteria Marianna Cynthia, miło pana poznać.
Zaśmiał się nerwowo, ale nadal z uśmiechem. Ruchem łapy zaprosił ją do wędrówki w znanym mu kierunku, czekając aż do niego podejdzie. Upewnił się, że nie kuleje, i ruszył u jej boku.
— Cała przyjemność po mojej stronie, Wisterio — zamruczał — Nazywam się Wrzos. Zaraz się tobą zajmiemy.
— Coś nie tak?
— Nie nie, tylko... Wie pan, ja pochodzę z domostwa, gdzie to właściciele zapewniali mi jedzenie. Nie jestem przystosowana do... Takich posiłków. Ale to żaden problem, naprawdę.
Liliowy zmartwiony skinął głową.
— Rozumiem — mruknął, gdy trąciła mysz nosem i zabrała się za konsumpcję — Tłumaczyło by to, dlaczego nie złapałaś sobie posiłku sama.
Zapadła cisza, przerywana jedynie przez jej ciche mlaskanie oraz jego świszczące oddechy. Kocur odwrócił się do niej plecami, zajmując się sortowaniem czegoś, co zasłaniał jej jego ogon. Przyjrzała się ścianom nory, która wyglądała na dobrze zamieszkaną. Zauważyła parę pęków ziela zwisajacego z korzeni w suficie, oraz ususzone kwiecie i liście we wgłębieniu, które zaraz zostało z powrotem przykryte płaskim kamieniem. Wrzos podszedł do niej i obwąchał zadrapanie na jej barku, po czym podniósł kawałek jasnego korzenia i zaczął go przeżuwać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz