Monotonia ją cieszyła. Szybko zdążyła przystosować się do rutyny. Miała łapy pełne roboty, mimo tego, że Bożodrzew nie angażowała się w treningi bardziej, niż wymagał od niej tego autorytet. Odwaliła swoją robotę, nauczyła ją tego i owego, a popołudniami znikała we mchu własnego legowiska. Często nie widywała jej aż do następnego poranka. Jednak wtedy także znajdowała sobie zajęcie - to konwersowała z braciszkiem o ważnym i nieważnym, to wychodziła ze Strzępką szukać tropów zwierzyny na śniegu... Na pewno się nie nudziła.
Głos mentorki wyrwał ją z zamyślenia. Odwróciła głowę w jej kierunku i podniosła pytająco brew.
— Mogłabyś powtórzyć? — miauknęła, strzepując śnieg z wąsów — Nie skupiłam się, wybacz.
Biała wywróciła oczami, ale po jej pysku widać było, że nie jest zbytnio przejęta. Śnieżynki wirowały na wietrze, oprószając Łunie mordkę. Zmrużyła oczy.
— Pójdziemy w stronę studni. Musisz poćwiczyć nad polowaniem, a między tamtejszymi drzewami czasem chowa się parę myszy.
Skinęła głową. Bożodrzew ruszyła pierwsza, nie odzywając się już ponownie.
***
Jak na nową uczennicę, szło jej w miarę dobrze. Umiała znaleźć swoją zwierzynę, wytropić ją. Nawet, jeżeli końcowo gryzoń zwiał jej pomiędzy łapami i to starsza kotka złapała go szybkim ruchem szczęk. Początkowo obawiała się, że wyjdzie na nieporadną. Zmęczona mordka jednak spojrzała na nią tylko uważnie i kazała zakopać zdobycz na później. Posłusznie zabrała ją spod jej łap i wykonała polecenie. Nie oczekiwała na pochwałę, a Bożodrzew nie wyglądała, jakby miała ją jej dać.
— Nie stój tak, spróbuj znaleźć coś jeszcze. Rano byłaś do tego taka skora.
Podniosła się, odeszła kawałek dalej. Usłyszała poruszenie między korzeniami dębu, przykrytymi bielą. Zaczęła się skradać, oczy mentorki wbite w jej plecy. Tym razem udało jej się; podniosła głowę z myszą między szczękami. Zyskała skinienie głową, ale brązowe oczy zmiękły nieznacznie. Przytruchtała bliżej do niej, z powrotem. Podniosła pytająco brwi. Biała wskazała głową gdzieś do przodu, w kierunku obozu. Nie odezwała się. Łuna przytaknęła i podążyła za nią, zaraz po tym, jak zgarnęła łapą drugą zdobycz. Rozpoczęły wędrówkę przez śnieg i oblodzone połacie trawy. Starała się nie odpływać nigdzie myślami, skupiając wzrok na mentorce. Jej futro mieszało się odcieniem z bielą śniegu.
***
Dni mijały jej miło. Każdy prawie tak samo, ale miło. Zimna pogoda nie przeszkadzała jej za bardzo w stawianiu postępów podczas treningu. Tropiła, odpowiadała na pytania, skradała się i wpatrywała w ptaki na gałęziach drzew. Wszystko to, gdy pani Bożodrzew stała z tyłu, wzrok wbity w plecy młodszej. Nie powiedziałaby, że jest leniwa. Pokazała jej już wiele rzeczy. Po prostu wolała trzymać się podstaw, podczas gdy Łuna chciała więcej, więcej i więcej.
Wstawała rano, sama z siebie. Czyściła futerko, dokładnie, każdy kosmyk. Musiała się w końcu prezentować, lśnić jak gwiazdka ojczulka. Czasem sprawdzała co u pani Świstak, podrzucała jej świeżą piszczkę, jeżeli takowa już na stosie leżała. Witała się z bratem, z Judaszowym Pocałunkiem także. Potem wychodziła na poszukiwania mentorki.
Rozciągnęła się i ziewnęła cicho. Ostatni raz przetarła łapą oczy, mrugając. Białe futro wyjątkowo nie mignęło jej w tym miejscu, co zawsze. Zmarszczyła brwi. Po drodze napotkała Lśniącą Łapę, czyszczącego futro na piersi. Uśmiechnęła się lekko, podchodząc bliżej i dając mu kuksańca. Poniósł na nią wzrok. Wydął dolną wargę i postawił jedną z łap na ziemi.
— Cześć — mruknął. Łuna wyszczerzyła zęby — A ty jeszcze w środku?
— Nie mogę jej znaleźć — mina nieco jej zrzedła — Znaczy, Bożodrzewnego Kaprysu. Zawsze gdzieś tu czekała, dzisiaj zaszyła się gdzieś i mi nie powiedziała.
Jakby o wilku mowa, biała głowa wyłoniła się zza rogu w towarzystwie jednej z młodszych medyczek, którą znała pod mieniem Ćmiego Księżyca. Podobno to jej córka, ale nie była do końca pewna. Złapała ze starszą kontakt wzrokowy; wyglądała raczej mizernie.
Postawiła uszy. Pożegnała się z bratem i ruszyła w stronę pary kotek.
— Dzień dobry — przywitała się grzecznie, posyłając także niepoznanej bliżej Ćmie skinienie głowy — Chciałam się zapytać, czy gdzieś dzisiaj idziemy, ale jeżeli jest pani zajęta, to mogę poczekać — zmarszczyła brwi — Mogłabym też zawsze wyjść z ojcem i Blaskiem, jeżeli coś jest nie tak — dodała, wskazując nieznacznym ruchem głowy na medyczkę.
Wstawała rano, sama z siebie. Czyściła futerko, dokładnie, każdy kosmyk. Musiała się w końcu prezentować, lśnić jak gwiazdka ojczulka. Czasem sprawdzała co u pani Świstak, podrzucała jej świeżą piszczkę, jeżeli takowa już na stosie leżała. Witała się z bratem, z Judaszowym Pocałunkiem także. Potem wychodziła na poszukiwania mentorki.
Rozciągnęła się i ziewnęła cicho. Ostatni raz przetarła łapą oczy, mrugając. Białe futro wyjątkowo nie mignęło jej w tym miejscu, co zawsze. Zmarszczyła brwi. Po drodze napotkała Lśniącą Łapę, czyszczącego futro na piersi. Uśmiechnęła się lekko, podchodząc bliżej i dając mu kuksańca. Poniósł na nią wzrok. Wydął dolną wargę i postawił jedną z łap na ziemi.
— Cześć — mruknął. Łuna wyszczerzyła zęby — A ty jeszcze w środku?
— Nie mogę jej znaleźć — mina nieco jej zrzedła — Znaczy, Bożodrzewnego Kaprysu. Zawsze gdzieś tu czekała, dzisiaj zaszyła się gdzieś i mi nie powiedziała.
Jakby o wilku mowa, biała głowa wyłoniła się zza rogu w towarzystwie jednej z młodszych medyczek, którą znała pod mieniem Ćmiego Księżyca. Podobno to jej córka, ale nie była do końca pewna. Złapała ze starszą kontakt wzrokowy; wyglądała raczej mizernie.
Postawiła uszy. Pożegnała się z bratem i ruszyła w stronę pary kotek.
— Dzień dobry — przywitała się grzecznie, posyłając także niepoznanej bliżej Ćmie skinienie głowy — Chciałam się zapytać, czy gdzieś dzisiaj idziemy, ale jeżeli jest pani zajęta, to mogę poczekać — zmarszczyła brwi — Mogłabym też zawsze wyjść z ojcem i Blaskiem, jeżeli coś jest nie tak — dodała, wskazując nieznacznym ruchem głowy na medyczkę.
<Bożo?>
[726 słów]
[726 słów]
[przyznano 15%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz