Przeszłość, po drugiej fali łzawego kaszlu
Epidemia jakby się już skończyła. Na razie Klan Wilka mógł odetchnąć. Zalotka, która jeszcze niedawno walczyła o życie, teraz wyglądała znacznie lepiej. Chociaż wciąż osłabiona, zdołała wrócić do codziennych patroli. Jej ruchy nie były już tak sztywne, a spojrzenie, choć zmęczone, odzyskało część dawnego blasku. Jarzębina zawahała się przez ułamek sekundy, po czym podjęła decyzję. Może teraz, gdy świat choć na chwilę ucichł, miały szansę porozmawiać. Naprawdę porozmawiać. Od czasu wyjścia ze żłobka rozmowy ich rozmowy stawały się coraz trudniejsze – jakby każde słowo ważyło więcej, niż powinno, jakby przelatywało przez gardło niczym ciężki kamień. Kotka spojrzała na Zalotkę z mieszanką nadziei i niepokoju. Odłożyła wiewiórkę na bok, dołożyła do niej jeszcze dwa norniki, po czym ostrożnie podeszła i przysiadła obok matki. Czuła, jak napięcie ściska jej kark. Położyła obok Zalotki dwa gryzonie, zostawiając dla siebie rude stworzenie.
— Witaj, mamo. Jak się czujesz po chorobie? Zero nawrotów? — zapytała, przeciągając ogonem po ziemi z lekką niepewnością. Głos miała spokojny, ale nieco przytłumiony, jakby wypowiadała słowa przez zaciśnięte gardło. W jej oczach błyszczało napięcie, a może nawet strach.
Zalotna Krasopani od kilku dni czuła się coraz lepiej. Niedawno przeszła łzawy kaszel, który mocno ją osłabił. Przez jakiś czas prawie nie wychodziła ze swojego legowiska, a każdy oddech sprawiał jej ogromną trudność. Teraz jednak choroba powoli odpuszczała. Kaszel minął, katar także. Choć łapy wciąż drżały jej czasem z osłabienia, wiedziała, że najgorsze już za nią. Silnie wierzyła, że wkrótce wróci do dawnej siły.
Siedziała teraz w cieniu, w jednym z cichszych kątów obozu. Miała zmrużone oczy, a jej pysk wyglądał spokojnie, choć w rzeczywistości w jej głowie kłębiły się różnorakie myśli. Rozmyślała o ostatnich tygodniach, a także o sobie… i przede wszystkim o innych kotach, i o tym, jak bardzo odsunęła się od niektórych. Zwłaszcza jedna relacja nie dawała jej spokoju. Jarzębinowy Żar. Długo nie rozmawiały. Za długo. Zawsze coś stawało im na drodze. Obowiązki, inne rozmowy, a także cisza, której żadna z nich nie potrafiła przełamać. Zalotna Krasopani westchnęła cicho. Czuła ścisk w brzuchu. Znała to uczucie aż za dobrze. Może już czas… czas, by coś z tym zrobić?
Nagle usłyszała znajomy głos. Jej ciało drgnęło, a serce podskoczyło do gardła, zanim jeszcze zdążyła rozpoznać słowa. Otworzyła oczy. Spróbowała się uśmiechnąć, patrząc na córkę.
— Jest już znacznie lepiej. Myślę, że to widać. — Jej głos zabrzmiał miękko, może nawet z lekką nutą niepewności. — W czasie choroby moje futro było takie… zaniedbane — zaśmiała się nerwowo, próbując rozluźnić atmosferę. — A jak u ciebie? Przez te epidemie pewnie miałaś łapy pełne roboty. Czy wszystko już dobrze? Macie to pod kontrolą?
Jarzębina liznęła się po klatce piersiowej, próbując rozładować stres. Jednocześnie uważnie słuchała matki – jej głos brzmiał spokojnie, wręcz melancholijnie. Jakby naprawdę rozmawiała z nią nie jako wojowniczka, nie jako ktoś z przeszłości, ale po prostu… jak mama ze swoją córką. Kotka uśmiechnęła się ciepło.
— To dobrze, że wszystko u ciebie w porządku — zamruczała łagodnie. — I twoje futro wcale nie było zaniedbane! Może tylko troszeczkę rozczochrane — dodała, podchwytując luźniejszy ton rozmowy i śmiejąc się cicho.
Pogoda ducha była jednak tylko maską – pod spodem nadal widocznie tlił się niepokój. Jarzębina westchnęła cicho, dotykając nosem matczynego futerka.
— Ech, tak… ta epidemia nie była łatwa, a mam wrażenie, że to jeszcze nie koniec. Dobrze, że mamy wrotycz! To mnie naprawdę cieszy. I jeszcze bardziej, że wam nic nie jest — powiedziała z ulgą, po czym delikatnie polizała futerko mamy, jakby chcąc się upewnić, że naprawdę jest tu, przy niej, cała i zdrowa.
— I u mnie chyba też wszystko dobrze… chociaż "pod kontrolą" to dużo powiedziane. Trudno mieć nad czymkolwiek kontrolę, skoro to wszystko… wychodzi od Klanu… — urwała w pół zdania, orientując się, co właśnie powiedziała. — …od przodków — poprawiła się szybko, krzywiąc się lekko, jakby w myślach sama siebie skarciła.
— Zrzucają na nas choroby, a my się i tak nie damy! — dodała z wymuszonym uśmiechem, po czym zaśmiała się nerwowo. Ostatnie słowa brzmiały bardziej jak mantra, niż przekonanie.
— Hm? — Zalotna Krasopani mruknęła w pierwszej chwili z lekkim zmieszaniem. Zmarszczyła brwi, jakby potrzebowała jeszcze kilku uderzeń serca, by naprawdę pojąć, co właśnie usłyszała. — Jeśli chodzi ci o to, że to Klan Gwiazdy próbuje nas zniszczyć… nawet bym się nie zdziwiła! — westchnęła ciężko, a jej wzrok nagle opadł. Przybrała taką pozę, jakby ciężar ostatnich wydarzeń w Klanie Wilka na nowo spadł na jej barki. Wysunęła pazury z łap niemalże instynktownie, jakby próbowała złapać jakieś oparcie w ziemi. — Oni… robią wszystko, aby nam przeszkodzić — dodała gorzko. Jej głos rozbrzmiał ciszej, ale było w nim słychać pewność – niekoniecznie opartą na dowodach, lecz na doświadczeniu i przeczuciu. Zacięła się na moment, przypominając sobie o kłótni z Kosaćcową Grzywą. Jego słowa… o kulcie, o wszystkim. Skąd on wiedział? Nie powinien wiedzieć, nie miał jak się dowiedzieć!
— Od dłuższego czasu gwiezdni przodkowie próbują nas wyniszczyć — zaczęła ponownie, tym razem z narastającym w oczach gniewem. — Wierzę, że maczali łapy w śmierci Sosnowej Gwiazdy i Jadowitej Żmii, ale to im nie wystarczyło. Zauważyli, że mimo tego dobrze sobie radzimy i postanowili spuścić na nas kolejne nieszczęście: epidemię.
Wypowiadając ostatnie słowo, zadrżała. Nie wiadomo, czy to ze strachu, czy z czystej nienawiści. Jednak potem jej spojrzenie zmiękło. Przeniosła wzrok na szylkretową medyczkę – w jej spojrzeniu było teraz widać matczyną troskę i oczekiwanie.
— Zgadzasz się ze mną, prawda? — zapytała, choć zabrzmiało to bardziej jak prośba, niż pytanie. — Och, Jarzębinko… powiedz mi, proszę, że podczas spotkań medyków nie próbujesz nawiązać więzi z… Klanem Gwiazdy. — Zamrugała powoli, ledwo widocznie przechylając głowę.
— Tylko tyle mi potrzeba do szczęścia.
Jarzębina słuchała matki, zaciskając z każdą chwilą zęby coraz mocniej. W jej oczach błysnęło napięcie, którego nie potrafiła już ukryć. A więc Zalotka wiedziała o Klanie Gwiazd? Najwyraźniej od dawna – i chyba rzeczywiście bardzo się ich obawiała. Nienawiść była oczywista, niemal wyczuwalna w każdym jej słowie, ale dopiero teraz Jarzębina uświadomiła sobie, jak głęboko zakorzeniony był w jej matce strach. Gdy starsza kotka mówiła dalej, coraz bardziej przejęta, szylkretce ścisnęło się serce. Wpatrzona w nią z rosnącym niepokojem, wiedziała już, że nigdy nie zdobędzie się na to, by opowiedzieć jej o własnych wątpliwościach dotyczących wiary. Zalotka nie udźwignęłaby tej prawdy – mogłaby się załamać. Jarzębina odwróciła wzrok, spoglądając gdzieś w głąb iglastego lasu. Ją także zastanawiał dziwny ciąg wydarzeń: najpierw śmierć przywódcy i zastępcy, potem – zaraza. Jednak, w przeciwieństwie do swojej matki, Jarzębina nie obwiniała o to Klanu Gwiazd. A przynajmniej nie całkowicie. Twierdziła, że duchy chciały w ten sposób coś przekazać. Że próbowały ostrzec Klan Wilka – pokazać im, że zboczyli ze ścieżki, że postępują niewłaściwie. Może był to skutek zbyt częstych kontaktów z Mroczną Puszczą? Westchnęła ciężko, nim w końcu zdobyła się na odpowiedź.
— Nie kontaktują się ze mną… — powiedziała cicho. Po chwili dodała: — Ale raz dali mi przepowiednię.
Zamilkła na moment, wahając się. Wiedziała, że właśnie łamie ważną zasadę. Przecież nikt poza medykami i liderami nie powinien znać treści snów i znaków od Klanu Gwiazd. A jednak...
— Mówię ci to w tajemnicy — mruknęła, zniżając głos. — Liczę, że mnie nie zdradzisz. To chyba rzeczywiście byli oni… dali mi znak.
Zamilkła na chwilę, by zebrać myśli, po czym zaczęła mówić z narastającym napięciem:
— To było już jakiś czas temu, podczas zgromadzenia medyków. Zasnęłam… a potem obudziłam się w dziwnym miejscu. Na początku było tam przyjemnie. Cicho, spokojnie… czułam się niemal bezpieczna. Ale wkrótce coś się zmieniło. Powietrze zgęstniało, ściany jakby z kamienia zaczęły mnie przyciskać do ziemi. Zaczęłam się dusić. Panika ogarnęła mnie całą.
Zadrżała lekko na wspomnienie snu.
— I wtedy to ujrzałam. Małe pęknięcie… jakby w skorupie jaja. Jakbym to ja w nim tkwiła. Próbowałam je poszerzyć, chciałam się wydostać. Jasne światło wdzierało się przez szczelinę, było tak intensywne, że aż piekło w oczy. I właśnie wtedy… — głos jej się załamał — …gdy już miałam wyjść, ostre pazury chwyciły mnie za łapę. Rozdarły mi skórę i pociągnęły w dół. Dalej, dalej, z dala od światła. W duchotę i ciemność.
Zakończyła szeptem. Z trudem przełknęła ślinę i spojrzała na matkę.
— Nie wiem, co to znaczy. Nie obwiniam nikogo o śmierć Sosnowej Gwiazdy ani Jadowitej Żmii. Ten, kto je zabił, powinien za to zapłacić. Ale nie będę rzucać oskarżeń bez dowodów.
Zamilkła na moment, a potem kontynuowała spokojniej, choć w jej oczach czaił się cień niepewności.
— Co do epidemii… To pewnie zwykła, naturalna choroba. Wątpię, by jakiekolwiek duchy miały z tym coś wspólnego. Ktoś nie doleczył się podczas Pory Nagich Drzew, zaraza wróciła. I tyle. — Wzruszyła ramionami, jakby próbując zrzucić z siebie ciężar. Ale sama nie wierzyła w swoje słowa. Jej ogon drżał, a pazury wbijały się w miękką ziemię.
Zalotna Krasopani, wsłuchując się w opowieść o śnie, miała wrażenie, że przechodzi przez siedem różnych etapów żałoby. W jej głowie pojawiały się obrazy, wspomnienia i obawy, a serce łomotało w klatce piersiowej. Jej córka? Sen od Klanu Gwiazdy…? Naprawdę tylko jeden sen? Może było ich więcej? I dlaczego właśnie taki? To musiało być coś ważnego, coś, co kryło w sobie istotną informację, może ostrzeżenie?
— Nie… nie. To nie jest zwykła choroba. Epidemia nie wybucha z dnia na dzień, tym bardziej nie po takim śnie, nie po tym wszystkim — mruknęła, a jej wzrok przesunął się gdzieś w bok, jakby szukała tam odpowiedzi na wszystkie swoje pytania i wątpliwości. — To nie jest przypadek, Jarzębino. Oni chcą, żebyśmy właśnie tak myśleli. Chcą nas wyniszczyć, a my mamy tego nie zauważyć. Aż pewnego dnia obudzimy się i… będzie już za późno.
Przełknęła ślinę, a koniuszek jej ogona poruszał się nerwowo na boki. Głos, gdy znów się odezwała, był jeszcze bardziej spięty.
— Wiara w Miejsce, Gdzie Brak Gwiazd, jest jedyną właściwą wiarą. Ale ci głupcy, zaślepieni fałszywym blaskiem Klanu Gwiazdy, jeszcze tego nie dostrzegają — wycedziła przez zęby. — Czy my sprowadzamy na innych nieszczęścia? Nie. Żyjemy spokojnie, nie ingerujemy w inne klany — ciągnęła, marszcząc brwi. — Wiemy, że wierzą w tych swoich gwiezdnych przodków. Tak, to straszne, ale zostawiamy ich w spokoju. A oni?
Położyła po sobie uszy, jej spojrzenie smutniało z każdym kolejnym słowem.
— Gdyby dowiedzieli się, że wierzymy w coś innego, niż oni… rozszarpaliby nas na kawałki. Bez wahania — westchnęła i zmrużyła ślepia. — Klan Gwiazdy. Spokój, dobro, wiara pokoju… podszyte nienawiścią do wszystkiego, co inne. Nie widzisz tego, Jarzębino?
Gdy skończyła, wyprostowała się. Zacisnęła szczękę, a w jej oczach błysnęła powaga.
— Muszę już iść. Zastanów się nad tym, co powiedziałam — mruknęła, po czym bez słowa odwróciła się i zniknęła w wejściu do legowiska wojowników, zostawiając po sobie jedynie znajomy dla Jarzębinowego Żaru zapach, który przypominał jej o chwilach, które spędziła przy matce.
***
Po ataku samotników
Leżała w lecznicy, otulona zapachem ziół i rześkiego wiatru, który przedzierał się przez wejście. Wczoraj wieczorem została tu wniesiona przez Prążkowaną Kitę – nieprzytomna, oblepiona krwią i kompletnie bezsilna. Teraz, o poranku, była już przytomna, choć ledwo. Miała wrażenie, że z każdym oddechem jej rany jeszcze bardziej się pogłębiają. Pod warstwami opatrunków z ziołowych papek i pajęczyn, jej ciało pulsowało od bólu. Wizje z poprzedniego dnia migały jej przed oczami niczym sny na jawie. Widziała błyszczące pazury, strzępki futra, kropelki krwi. Słyszała krzyki, jęki, warkoty… Potem sylwetki trzech wojowników i pustka. Nie pamiętała, jak wyglądali napastnicy, ani co mówili, o ile cokolwiek mówili. Nie pamiętała, jak wyglądali, dlaczego w ogóle ją zaatakowali. Czuła się zmieszana, wściekła i… pokonana. Przede wszystkim miała wrażenie, że wyszła na kogoś niemądrego. W końcu kto normalny rwałby się na dwóch rosłych samotników? Nie chciała z nikim rozmawiać. Nie tylko dlatego, że gwałtowne ruchy sprawiały, iż ból przeszywał ją od czubka nosa aż do koniuszka ogona, ale też dlatego, że świadomość przegranej była dla niej trudna do zniesienia.
Lubiła pracować, chodzić na patrole, tropić zwierzynę, a teraz czuła się uwięziona, jakby ktoś z powrotem zamknął ją w żłobku, pozwalając się oddalić od matki na odległość jedynie kilku króliczych susów. Do tego wszystkiego musiała znosić obecność swojej córki, Jarzębiny. Młoda kotka, asystentka Cisowego Tchnienia, kręciła się po lecznicy, ale unikała bezpośredniego kontaktu z matką. Zazwyczaj przesiadywała skulona gdzieś w kącie, niby zajęta, choć jej niebieskie oczy często wędrowały bez celu po ścianach legowiska. Zalotna Krasopani tego nie rozumiała. Dlaczego jeszcze nie odezwała się ani słowem? Dlaczego nie podeszła, by chociaż zmienić jej opatrunki?
W końcu, gdy w lecznicy nie było nikogo innego, wojowniczka postanowiła przerwać ciszę. Uniosła lekko głowę, czując, jak opatrunek nieprzyjemnie napina jej się na ramieniu.
— Jarzębino… — odezwała się cicho. Jej głos był nieco stłumiony, ale nie słaby; chrapliwy, szorstki, jakby milczała od księżyców. — Co podajecie na ból? — zapytała po chwili. — Strasznie uwierają mnie te opatrunki, a rany szczypią. Może… mak? — dodała, przekręcając głowę w stronę córki.
<Jarzębinko?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz