Był mroźny, zimowy wieczór. Wicher przebijał się przez drzewa, by uderzyć im prosto w oczy i oziębić wątłe ciała. Kajzerka napuszała więc sierść, chcąc zatrzymać przy sobie choć odrobinę ciepła. Orzeszek wtulał się w nią, opatulony ogonem jak puszystym szalikiem, delikatnie drżąc. Milczeli. Ciszę mąciły tylko szelest drzew, szum wiatru oraz ich własne oddechy. Na chwilę wzrok zamgliła jej chmurka pary, którą wypuściła z pyska. Ta jednak szybko rozmyła się w powietrzu, ujawniając chowający się za nią obraz. Dwa kurhanki, wykopane w zziębniętej ziemi. Tak niepozorne, że można by pomyśleć, że były to duże krecie kopce. Chowały w sobie zwłoki jej córki i jego ojca.
Śmierć Bryzy była właściwie kwestią czasu. I tak imponującym było to, jak długie życie ofiarował mu los. Szczególnie patrząc na stopniowo tracone przez niego zmysły i dziwne, dziwne zachowania... Lubiła teścia, choć faktem było, że czas płynął nieubłaganie i w końcu musiał po niego przyjść. Szkoda tylko, że nie zmarł w swoim legowisku, otoczony miłością i opieką, a "odłowiony" za późno z mrozu, wśród rozpaczliwie próbujących go uratować medyczek.
Oba groby wyglądały pusto, wręcz jakby były porzucone. W środku pory nagich drzew ciężko było o jakikolwiek ładny kwiat czy inny podarek. Zresztą, nie mieli nawet kiedy tego szukać. Ona zajmowała się piątką kociąt w zatłoczonym żłobku, a on obozowiskiem. Przez kilka dni wschodów właściwie sam. Starsi koledzy Orzeszka z jednej profesji zmarli, a Puma dużo czasu spędzał w żłobku, towarzysząc swoim dzieciom i partnerce czarnego. Musiało być to stresujące, nawet pomimo tego, że praca stróża nie należała do zbyt wymagających.
— Nie powinniśmy już wracać? — zapytała cicho, czując, jak kocur zaczyna coraz mocniej dygotać. — Nie wiem, czy Czajka, Guziczek i Gąska zasną beze mnie, a jest już późno...
— Dlaczego on musiał tak umrzeć — wymamrotał pod nosem Orzeszek, nawet nie pytając, nie odpowiadając na słowa swej partnerki. Westchnęła, przytulając go bliżej do siebie. Nie chciała, by się przeziębił.
— Dlaczego on musiał tak umrzeć — wymamrotał pod nosem Orzeszek, nawet nie pytając, nie odpowiadając na słowa swej partnerki. Westchnęła, przytulając go bliżej do siebie. Nie chciała, by się przeziębił.
— Maślak też została — zawahała się przez moment — nam odebrana w okropnym momencie.
Oboje zamilkli; ciszę znów przerywały szelest drzew, szum wiatru oraz ich własne oddechy.
— Pora nagich drzew jest okropna — mruknął, nie odrywając smętnego wzroku od grobu swojego ojca. — Chciałem, by, jeśli już musiał to zrobić, to odszedł w słońcu, kwiatach i śpiewie ptaków. Nie teraz, nie w takim smutku i mroku. Nawet lasy pozbawione są jaskółek i jerzyków. To takie... Obce.
Powoli skinęła kocurowi głową. W jakiś sposób go rozumiała, nawet jeśli wierzyła w coś innego. Chociaż właściwie... Już długo nie była pewna, w co. Jej oczy na chwilę poszybowały w górę. Chciała spojrzeć w niebo, to niebo pełne gwiazd, które niegdyś dawało jej nadzieję na lepsze jutro. Straciła je już dawno temu. Miała wrażenie, że wraz z porwaniem przodkowie ją porzucili. Srebrna Skóra, jeśli za tymi zbitymi chmurami jeszcze lśniła, to już nie dla niej. Nie chciała jej. Zostawiła ją na własną łapę.
— Wrócą, gdy zazielenią się liście — miauknęła z dziwną dla niej powagą w głosie.
Czy jej rodzice jeszcze żyli? — to pytanie pojawiło jej się w głowie, wzbierając w gardle nieprzyjemną gulę. Jeśli tak, musieli być równie wiekowi co Bryza, a to udawało się niewielu. Spuściła wzrok. Czy Poranny Ferwor umierał z przeświadczeniem, że zawiódł, wychowując zdrajczynię? Czy Kawcze Serce umierała w zupełnej niewiedzy, co się stało z jej córkami, równej tej, w której je sama pozostawiła? Co z Cyranką? Nie słyszała o niej od tak dawna. Może założyła swoją rodzinę? Jeju, mogła mieć siostrzeńców, a nawet o tym nie wiedziała! A nawet gdyby chciała się tym podzielić z Orzeszkiem, nie zrozumiałby jej. On był jedynakiem; z silnym żalem, że nie posiadał żadnego rodzeństwa, lecz to nie zmieniało faktu, że jedynakiem. Nie zrozumiałby tej tęsknoty, bo nie była to tylko tęsknota za przyjacielem, ale i przeznaczonym jej, najbliższym z bliskich, z których dzieliła wpierw łono, potem posłanie, a na końcu i legowisko. Cóż, przynajmniej o brata nie musiała się już martwić – od dawna znała jego los. Nawet nie chciała zaczynać o Samowolnej Łapie. Jej małe kocię... Zgromadzenie, na którym z nim rozmawiała było równie pokrzepiające, co okropnie bolesne. Cała niewiedza godziła w jej serce, przebijając je na wylot lub krusząc jak śmierć jej ukochanej córki.
Nawet nie zauważyła, gdy te wszystkie myśli zaczęły wypływać z niej przez usta w nie do końca zrozumiałym mamrocie. Gdy jednak spostrzegła, że to, co dźwięczało jej w uszach nie było tylko wewnętrznym monologiem, ale i jej własnym głosem, w końcu umilkła.
Czuła zakłopotanie. Rzadko kiedy wspominała o swojej rodzinie, nawet tak bliskiemu kotu, jakim był dla niej Orzeszek. Zwłaszcza teraz, po wielu księżycach rozłąki, gdy po tak kochanych dla niej kotach pozostało tylko rozmyte wspomnienie.
— To... To chyba naprawdę czas, by wrócić do domu, nie uważasz? — zapytał nieśmiało, jakby sam nie wiedział, co odpowiedzieć na jej cały wywód. Cieszyła się z tego równie, co smuciła. Niby nie lubiła, gdy ktoś inny ciągnął z nią ten temat, ale... Oj, Kajzerko, przymknij się już i faktycznie go posłuchaj! Czas do posłań! Czajka, Guziczek i Gąska na ciebie czekają!
— Tak, tak — odpowiedziała z nagłą, choć ściszoną, gorliwością, wstając z miejsca. Już powoli przymarzała do tego miejsca. Zdecydowanie była to pora na powrót. — Mam tylko nadzieję, że Puma naprawdę z nimi został... Musiał przecież zostać, prawda? Och, nie myślisz przecież, że mógłby zostawić nasze kociaki same, prawda? Przecież to takie małe urwisy...
— Spokojnie — miauknął kojącym głosem Orzeszek. Wciąż trzymał się jej futrzastego, ciepłego boku. — Przecież ma tam i swoje młode. Patrząc na to, ile teraz Świergot ma pomocników, wątpię że by go potrzebowała. Na pewno ich pilnuje — dodał, uśmiechając się nieznacznie.
— Ale ty wiesz, jakie one są! Guziczek się ostatnio przypałętał do Czerwca poza obozem... Wszystko mogło się stać, wszystko! Lis, borsuk, włóczęga, Ambrowiec... Jak nie mam na nich oka to czuję się nieswojo, aż mi łapy świerzbią...
— Spokojnie — powtórzył, tym razem szeptem, a w głosie miał coś tak łagodnego, że nawet ktoś tak rozgadany jak Kajzerka stracił wypowiadane przedtem z niepokojem troski. Zamknęła pysk i ruszyła przed siebie, praktycznie krok w krok ze swoim partnerem, w kierunku obozu. Z ciemnych chmur, które już od dawna wisiały nad nimi jak groźba, zaczął spadać deszcz, pogarszając już i tak wystarczająco brzydką, nieprzyjemną pogodę.
Z tej mrocznej i przeszywająco mroźnej scenerii jakimś cudem rozległy się pojedyncze chichoty, ożywające na powrót wspomnienia o dawnych schadzkach i plusk niby przypadkowych wdepnięć w kałużę. Teraz już byli pewni, że obudzą się rankiem z przeziębieniem. Zdawało się to być teraz jednak tylko błahostką; godną wymianą za ten szczery, od dawna oczekiwany śmiech.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz