Śnieg powoli znikał, odsłaniając skryte pod szarawą pluchą, uśpione trawy. Mrozy wciąż dokuczały, zwłaszcza rankiem i wieczorami, ale trwały krócej, dając leśnym kotom chwilę na odpoczynek od ostrych chłodów. Z każdym dniem słońce raczyło je swoją obecnością coraz dłużej, wciąż subtelnie, ale jednak zauważalnie. Zwiastowało to, ku ogólnej radości, nadejście rychłe nadejście Pory Nowych Liści, będącej obietnicą powrotu długo nieobecnego ciepła i urodzaju. Większość Burzaków z ekscytacją jej więc wyczekiwała.
Rzecz jasna — poza Lotosem. Pomyśleć by można, że albinosowi absolutnie nic się nie podobało — i prawdopodobnie to stwierdzenie nie byłoby szczególnie dalekie od prawdy. Nie było to jednak spowodowane tym, że ekscytowało go narzekanie czy dołowanie się każdą małą niedogodnością. W tym przypadku po prostu naprawdę trudno było ciągle nie marudzić!
Kocurek przestawał kupować ojcowską propagandę. Pewnie, uwaga była fajna. Jasne, przyjemnie grało się wybawiciela, a aktorzenie przynosiło mu mnóstwo frajdy — poza momentami, w których tłamszone przez niego emocje rozlewały się dookoła niczym powódź, a fale skrywanych frustracji uderzały we wszystkich znajdujących się w polu rażenia. Nie miało to jednak aż tak wielkiego znaczenia, gdyż taki wybuch przynosił mu potrzebne ukojenie, niemalże katharsis, przywracając mu niezachwiany, wewnętrzny spokój — ewentualny stan innych nieszczególnie go przejmował. Co więc było w słowach Alby takie złe? Wszystko inne.
Jeśli przodkowie rzeczywiście ich wybrali, to musieli być naprawdę wrednymi, mysio-mózgimi istotami, pozbawionymi resztek zdrowego rozsądku lub — gorzej — serca! Jak bardzo Lotos nie wkręcałby sobie bajek o księżycowym czy gwiezdnym pochodzeniu swoim i rodzeństwa, nie potrafił zmusić się do zaakceptowania tego faktu. Byli słabi. I widział to każdy. Nawet on, głupi, naiwny kociak to dostrzegał! Ich śliczne, anielskie mordki, piękne, śnieżne futerka, niespotykane ślepka, cały ich zewnętrzny urok — nic z tego nie było żadnym błogosławieństwem! Było okrutnym przekleństwem, jedynie kryjącym się za ładną fasadą.
Słowa nie mogły wyrazić, jak obrzydliwie silna zazdrość rodziła się w jego wnętrzu, gdy tylko widział swoich współklanowiczów — napawających się słońcem, kąpiących w jego blasku, cieple. Och, jakie to musiało być miłe, jakie przyjemne, jakie sielskie!
I jak niesamowicie rozsierdzające w fioletowych ślepkach Lotosu!
Czuł się, jakby robili to celowo wprost przed nim. Jakby wcierali sól w jego (pooparzeniowe, a jak inaczej!) rany. Żółć zalewała całe jego drobne ciałko, a kiełkująca w nim zawiść owijała się wokół wszystkich malutkich narządów, wywołując w jego wnętrzu niekomfortowe napięcie. Przynajmniej tak sobie tłumaczył to okropne uczucie!
Dlatego też i teraz siedział jak na jeżowych kolcach, wbijając pazurki w zmarzniętą jeszcze glebę. Przyglądał się rudej, w miarę kotokształtnej plamie, która raczyła się rzadką chwilą wypoczynku, łapiąc ostatnie promyki w swoje słoneczne futro. Lotos przygryzł policzek z irytacji, obserwując tę scenę ze żłobka. Nie miał już nawet siły wcielać się w żadną rolę. Miał ponurą, markotną minę, złożone po sobie uszy, a jego szczupły ogonek podrygiwał nerwowo. W końcu nie wytrzymał. Podniósł się z podłoża i podreptał w odpowiednim kierunku. Gdy zbliżył się wystarczająco, stanął w cieniu i spojrzał jej prosto w pysk, mrużąc oczy, gdy tylko dostało się do nich ostrzejsze światło.
— Przepraszam — miauknął cicho, z trudem utrzymując swoją fasadę w ryzach. Liczył jednak, że tą fałszywą życzliwością uda mu się odciągnąć ją od cieplejszego miejsca na wystarczająco długą chwilę. — Masz piękne futro. Słoneczne. Niezwykłe. — Pokiwał głową, aby dodać swoim słowom powagi, na tyle, na ile mógł, będąc zaledwie kluchowatym kocięciem.
< Rudzikowa Łapo? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz