— Jarzębino…
Zamrugała gwałtownie, unosząc głowę i stawiając uszy na sztorc. Głos matki wyrwał ją z otępienia. Odwróciła łeb w stronę posłania i napotkała spojrzenie Zalotnej Krasopani.
— Co podajecie na ból? — zapytała cicho wojowniczka, poruszając się niespokojnie. — Strasznie uwierają mnie te opatrunki, a rany szczypią. Może… mak? — dodała, przekręcając łeb w stronę córki.
Jarzębina machnęła ogonem i podeszła bliżej. Po krótkim obwąchaniu mogła stwierdzić, że opatrunki rzeczywiście były stare i boleśnie uciskały rany.
— Ach, jasne, już ci pomogę — odezwała się, mrużąc oczy. — Nie wiem, czy to Cisowe Tchnienie, czy Roztargniony Koperek wiązał ci te opatrunki, ale nikt ich od dawna nie zmieniał. A i mnie nikt nie powiadomił, bym to zrobiła.
Drgnęła, gdy do nory wdarł się lodowaty podmuch wiatru. Skrzywiła się, zerkając w stronę wejścia, za którym sypały się płatki śniegu, wirując w szarej ciemności.
— Fakt, dawno nikt ich nie dotykał — mruknęła Zalotna, jakby nie chcąc obarczać winą żadnego z medyków.
Jarzębinowy Żar strzepnęła długim ogonem. Świst wichru przeciął ciszę, a ona wstała i kilkoma krokami dotarła do magazynku. Zabrała liście dębu, pajęczynę, mech i jagody jałowca, a potem wróciła i położyła wszystko obok matki.
— Och, aż tyle tego potrzebne? — zdziwiła się Zalotka, próbując rozproszyć napięcie lekkim tonem. — Myślałam, że wystarczy mak.
— Mak tutaj nie rozwiąże problemu — wyjaśniła Jarzębina. Zaczęła delikatnie zdejmować opatrunki, które były suche i nasiąknięte zaschniętą krwią. Na szczęście rany już nie krwawiły. Ostrożnie przecierała je mchem, sprawdzając, czy nie ma oznak zakażenia. Choć niczego niepokojącego nie dostrzegła, przeżuła liście dębu, by przygotować papkę zapobiegającą infekcjom. Starannie nałożyła ją na zadrapania i ugryzienia, a następnie owinęła rany pajęczyną. Niezbyt ciasno, lecz na tyle mocno, by całość się nie rozpadła. Potem potoczyła w stronę matki dwie jagody jałowca.
— Dziękuję… — wychrapała Zalotka, przełykając owoce. — Teraz zdecydowanie mi lepiej.
Podniosła wzrok i dostrzegła w oczach córki zakłopotanie.
— Zdaje mi się, czy chcesz mnie o coś zapytać? — spytała, przekrzywiając łeb.
Jarzębina zawahała się, po czym westchnęła głęboko.
— Tak… chcę — przyznała. — Już jako kocię zauważyłam, że kilku kotów w klanie ma nacięcia na uszach. Ty, Cisowe Tchnienie, Nikła Gwiazda… Wydawało mi się to przypadkiem, ale… tych znaków przybywa. A ci, którzy je mają, nie zgłaszają się do medyka. Rany wyglądają na dawno zagojone, a przecież nie było o żadnych atakach mowy. U niektórych widziałam też drobne szramy, jakby po walkach. — Zawiesiła głos, patrząc matce prosto w oczy. — Nie rozumiem tego. Wyjaśnisz mi?
Na pysku Zalotnej Krasopani pojawił się cień zaskoczenia. W jaskini zapanowała cisza, przerywana tylko świstem zimowego wichru. Jarzębina wiedziała, że nadszedł czas na prawdę.
<Matko?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz