Niedawno
Zalotna Krasopani wciąż przebywała w lecznicy, choć jej rany w większości zdążyły się już zagoić. Nie potrzebowała już tak częstych zmian opatrunków, a ból nie dokuczał jej przy zwykłym chodzeniu czy prostych czynnościach. Mogła więc odpoczywać, korzystając jeszcze z okazji, że nie musiała wracać do wojowniczych obowiązków. Leżała na posłaniu, pozwalając sobie na wspomnienia. Przypominała sobie kocięce czasy, które w większości spędziła właśnie tutaj. To w lecznicy stawiała swoje pierwsze kroki, tu wypowiadała pierwsze słowa, tu dorastała, mając przy sobie matkę i rodzeństwo w komplecie. Wtedy jej życie było beztroskie i pełne ciepła. Potem wszystko zaczęło się komplikować. Najpierw trafił jej się marudny, wiecznie niezadowolony mentor, później wygnanie Polanki i do tego walka z bratem, i coraz większe oddalanie się od najbliższych. Życie przestało być już takie proste i lekkie, a jedynym w nim oparciem okazał się Prążek, a jednak i on po tych kilku księżycach ją zawiódł.
Kotka od tamtego ataku czuła dziwną niechęć wobec swojego partnera. Wciąż wracała myślami do tamtej chwili, zadając sobie pytania: Może gdyby od razu poszedł ze mną, to nic by się nie stało? Może samotnicy nie odważyliby się na mnie napaść? Może uniknęłabym cierpienia? Teraz musiała polegać na medykach, a Prążek… zdawał się coraz bardziej od niej oddalać. Rzadko ją odwiedzał, jakby wstydził się spojrzeć jej w oczy. A może od początku czekał tylko na odpowiedni moment, by zostawić ją samą?
Jej uszy drgnęły, gdy w progu lecznicy zobaczyła znajomą sylwetkę. Jego błękitne oczy błysnęły w świetle, które z dworu wpadały do środka. To był on, Prążkowana Kita.
— H-hej… Zalotko — przywitał się ostrożnie, robiąc kilka kroków do środka. — Przepraszam, że tak rzadko wpadam… Mam dużo obowiązków na głowie, wiesz, jak to jest.
Kotka spuściła głowę, milcząc przez chwilę. Czuła bicie swojego serca w klatce piersiowej, lecz nie przyspieszyło one przez pozytywne emocje, a wręcz na odwrót.
— Proszę, proszę, kto postanowił się tu zjawić? — prychnęła chłodno, odwracając wzrok. — Taki zajęty jesteś, że nie dajesz rady odwiedzić swojej partnerki choć na kilka uderzeń serca? — burknęła, a w jej głosie było słychać gorycz.
— Zalotko… — zaczął, ale ta nie dała mu dokończyć.
— Ja mogłam umrzeć przez tych samotników! — warknęła, a jej oczy zaszkliły się od gniewu i żalu. — A ty się zachowujesz, jakby to było nic wielkiego!
Srebrny kocur zrobił krok do przodu i pochylił się, jakby chciał polizać ją za uchem, lecz ona natychmiast syknęła i odsunęła się gwałtownie.
— Masz mi coś do powiedzenia? — prychnęła, unosząc łeb. — Nie? Naprawdę nic? To się możesz wypchać! — dodała ostro, podnosząc się chwiejnie z posłania.
— Zalotko, połóż się… — mruknął Prążek zmartwionym tonem, wyciągając łapę w jej stronę.
— Nie! Nie będziesz mi mówił, co mam robić! — syknęła. Potem go minęła, nawet się nie odwracając, i szybkim krokiem opuściła lecznicę.
— Stój! Nie idź nigdzie sama! — zawołał za nią wojownik, ale ona już pędziła w stronę lasu. Rany delikatnie rozdarły się na nowo i zaczęły ją piec, lecz szylkretka nie zwróciła na to uwagi. Ból fizyczny był niczym w porównaniu do tego, co czuła w środku. To jej serce krwawiło tak, jakby Prążek właśnie zatopił w nim swoje pazury.
***
Szła długo, z każdym krokiem coraz bardziej kulejąc. Rany, które jeszcze niedawno zaczęły się goić, teraz przypominały o sobie na nowo. W końcu dotarła nad rzekę. Zatrzymała się, czując, że ból jest zbyt silny, by iść dalej. Usiadła ciężko na brzegu, a jej spojrzenie utknęło w nurcie. “Dlaczego to zrobiłam? Dlaczego musiałam się tak unieść? Może… może dałoby się to załatwić inaczej? Pokojowo…” – pomyślała, przykładając łapę do pyszczka. Łza spłynęła jej po policzku i skapnęła na ziemię, znikając w śniegu. Nagle Zalotka usłyszała ciche drapanie pazurami jakby po gładkiej powierzchni. Jej uszy natychmiast się poruszyły, futro stanęło dęba, a pazury wysunęły z łap. Podniosła się, gotowa bronić swojego życia, na tyle, na ile pozwalał jej ból.
Rozejrzała się uważnie i dostrzegła obcą sylwetkę. Wysoka, chuda buraska, przeskakiwała lekko z kamienia na kamień, jakby zupełnie nie zwracała uwagi na to, że ktoś ją obserwuje.
— Kim ty jesteś? — syknęła Zalotna Krasopani ostrym tonem, prostując się, po czym zginając w łuk. — Zawróć, zanim będzie za późno! Jak tylko postawisz łapę na terenach Klanu Wilka, rozszarpię cię na strzępy!
Jej głos odbił się echem od tafli wody, ale nieznajoma nie zareagowała. Nie drgnęła nawet jej końcówka ucha, nie podniosła wzroku, jakby była głucha! Zalotka zmrużyła oczy i ruszyła szybkim krokiem do brzegu, stając na wprost kotki, blokując jej dojście na ląd.
— Słyszysz mnie? — warknęła. Jej ogon smagał powietrze niczym bicz, w środku była nieco wystraszona, ale musiała walczyć. O honor, o dumę. Dopiero wtedy obca kotka podniosła głowę. Jej spojrzenie było dziwne – takie obce, puste… a jednocześnie rozmarzone. Po grzbiecie wojowniczki przebiegł dreszcz.
— Och, cześć! — powiedziała miękko, jakby przed chwilą wcale nie usłyszała gróźb. — Co ty mówiłaś? Klan Wilka? — Zeskoczyła z ostatniego kamienia, prawie wpadając na Zalotkę, która usunęła się z miejsca w ostatniej chwili. Bura stała tuż obok, przez co wojowniczka zamarła ze zdziwienia i bezradności. — Jestem Pacynka! — miauknęła buraska wesoło, szczerząc ząbki. — Szukam pewnej kotki… nazywa się Marionetka. Wyglądamy całkiem podobnie! Ona szwenda się tu i tam… na pewno ją widziałaś — zachichotała, a dźwięk jej śmiechu sprawił, że futro szylkretki jeszcze bardziej się najeżyło.
— A-ale… — Zalotka przełknęła ślinę, próbując odzyskać pewność siebie. — Jesteś na terenach Klanu Wilka! Lepiej się pilnuj! Samotnicy, którzy wpychają się na nieswoje ziemie, prędko kończą z rozciętym gardłem!
Pacynka tylko wzruszyła ramionami, jakby śmierć nie robiła na niej żadnego wrażenia.
— Jak się nazywasz? — spytała lekko, obchodząc Zalotkę dookoła. Jej krok był powolny, a w ślepiach błyskały iskierki ciekawości. Pacynka nie wyglądała jak kot, a jak drapieżnik, który okrążał swoją ofiarę. Wyglądała jednak na młodą, pozornie niegroźną, nie skrzywdziłaby jej, prawda? Szylkretka odwracała głowę, pilnując, by ani na moment nie spuścić jej z oczu.
— Zalotna Krasopani… — przedstawiła się w końcu niechętnie, czując, że nie ma wyboru.
Pacynka nagle, bez żadnego ostrzeżenia, przycisnęła swoje futro do futra Zalotki, jakby były przyjaciółkami od zawsze. Szylkretka drgnęła, zupełnie zaskoczona takim gestem.
— To powiesz mi w końcu, czy widziałaś Marionetkę? — zagadnęła buraska, a na jej pysku pojawił się szeroki, beztroski uśmiech. — Jest dla mnie naprawdę ważna! Od kilku księżyców próbuję ją odnaleźć, a ona… ach! — Zamachnęła się łapą, smagając powietrze. — Zniknęła bez śladu! Zawsze było tak, że nasze ścieżki się gdzieś przecinały, choćby przypadkiem… A teraz? Cisza! — westchnęła teatralnie, kręcąc głową. Zalotna Krasopani zacisnęła zęby.
— Nie… nie widziałam jej. A nawet jeśli bym widziała, to raczej bym ci nie powiedziała. — Jej ton stał się ostrzejszy, a wibrysy drgnęły z poirytowania. — Samotników nie przyjmujemy tu z otwartymi łapami, wiesz? — zakpiła.
— A jednak masz rany… — Pacynka zmrużyła oczy, przesuwając spojrzeniem po ciele kotki. — Wyglądają na kocie pazury i… ugryzienia. Kto ci je zrobił?
Wojowniczka spojrzała na nią z oburzeniem, ale i zdziwieniem.
— Słucham? — prychnęła, wyraźnie zdezorientowana. — To nie twoja sprawa!
— Czyli mam rację! — Bura uśmiechnęła się figlarnie, jakby właśnie odkryła wielką tajemnicę.
— Nie! — zaprzeczyła szybko, kręcąc głową na tyle nerwowo, że jej słowa straciły na wiarygodności. — To nie byli żadni samotnicy… Samotnicy nie mają odwagi zapuszczać się na nasze tereny… Boją się nas. To? To tylko efekt… wojny. — Jej spojrzenie uciekło w bok. Natomiast oczy Pacynki błysnęły z zainteresowania.
— Wojny? — powtórzyła niemal z zachwytem. — Kto się bił?
— My i Klan Klifu — mruknęła niechętnie, z rezygnacją w głosie. — Ale i tak nie masz pojęcia, o czym mówię. Jesteś samotniczką, skąd miałabyś wiedzieć o klanach? — prychnęła.
— Wiem o klanach! — uparła się. — Wiem bardzo dużo! — zapewniła Zalotną Krasopani, która na jej słowa podniosła głowę. — Moja siostra jest w Klanie Klifu! Ciekawe, czy ona też się z kimś biła! — mruknęła. Szylkretke żołądek ścisnął się na dźwięk jej beztroskiego, podekscytowanego głosu. “Jak ona może mówić tak o wojnie?” – pomyślała z przerażeniem. Wtedy Pacynka wstała, jakby usłyszała jej myśli, i stanęła przed nią. Jej pyszczek przybrał nieco poważniejszy wyraz. — Ty się chyba biłaś sama ze sobą, co? — dodała, wybuchając w końcu śmiechem. Zalotka poczuła, jak kamień spada jej z serca. Czyli jednak ta dziwna samotniczka nie potrafi czytać jej w myślach. — Widziałam, jak płakałaś nad brzegiem!
Zesztywniała. Jej serce zakuło boleśnie, jakby ktoś wbił w nie ciernia. Spojrzała na buraskę z mieszaniną gniewu i wstydu, ale w jej smutnych oczach wciąż połyskiwały łzy. Pręgowana wyglądała na niewinną – raczej nie mówiła tego złośliwie.
— Nie rozumiesz… — wymamrotała drżącym głosem. — Nie płakałam przez siebie… Płakałam przez kogoś — kontynuowała, wbijając pazury w ziemię. Gdy to powiedziała, ugryzła się w język. Co ona na mrocznych przodków robiła?
— Przez kogo? — zapytała Pacynka, przechylając głowę. Zalotna Krasopani wyszeptała coś niezrozumiałego, a potem spuściła głowę. Łzy zaczęły powoli spływać jej po licach, choć szylkretka starała się je ukryć.
— Przez niego! — wyrzuciła, głosem równie zrozpaczonym, co przepełnionym nienawiścią. — Miał ze mną iść! Miał mnie chronić! A przez niego… widzisz, jak przez niego wyglądam? Wiesz, jak się czuję? — zawyła. — Gdyby tam ze mną był, to ci sam… — urwała, podnosząc głowę. Jej wzrok napotkał na swojej drodze brązowe ślepia burej kotki. — Tyle ci wystarczy.
<Pacynko?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz