Odejście ciotki Marionetki ze świata śmiertelników zmotywowało ją do działania. Nie mogła być bierna, jedynie patrzeć na to, co się dzieje z boku - pociągała za sznurki, rozsiewała plotki… Większość kotów nie wiedziała wiele o świecie poza klanami; miała więc przewagę, mogła decydować, co jest prawdą, a co nie. Jednak i to z czasem zaczynało być dla niej… Za mało. Pragnęła czegoś więcej, jakiejś większej tragedii, pragnęła wybić więcej kotów z równowagi.
— Co planujesz zrobić?
Na jej pysk wstąpił krzywy uśmiech.
— Jeszcze... Nie jestem pewna. Dużo możliwości, dużo mam sposobów, aby wprowadzić odrobinę niepewności... Ale klan posiada wiele ważnych osobistości, wiele kotów na ważnych stanowiskach… — wyszeptała. — Może sobie pozwolić na straty wśród nich.
Była kotem pewnym siebie, ale wiedziała, jakie ma możliwości. Wiedziała, że pozbycie się lidera, z jego rzekomymi dziewięcioma żywotami, bądź podstarzałej zastępczyni, było jedynie marzeniem. Była jedynie uczennicą; nie miała szans przeciwko wojownikom z sezonami doświadczenia na karku… Za to niekompetentna w walce czwórka medyków, bądź niema kronikarka, byli wręcz na wyciągnięcie łapy. Ostrzyła sobie pazury na któreś z ich żyć, starając się myśleć jedynie o tym, że ciotka by tego chciała.
Z tego także powodu, w przeciągu paru wschodów słońca znalazła się w legowisku uzdrowicieli, pod pretekstem wymiany posłań. Jej uszy wyłapywały każde słówko wymienione między medykami, jej oczy śledziły ich ruchy, gdy podawali Czuwającej Salamandrze zioła przeciw wymiotom, lub owijali pajęczyną otarcia na barku jednego z wielu uczniów, którego imienia nie pamiętała; przez chwilę debatowała nad podsunięciem kronikarce porcji innych, mniej leczniczych ziół, bo przecież nawet, gdyby nie zadziałały, to kocica nie ma jak na nią donieść… Jednak prędko zmieniła zdanie, gdy nadarzyła się inna okazja.
— Kończą nam się zapasy — zauważyła cichym głosem jedna z medyczek, o rudym futrze, nachylając się w stronę nieco młodszego kocura; prawdopodobnie jej byłego ucznia. — Ogórecznik, pajęczyny… Kocimiętki nie mamy też dużo.
Czekoladowy zamruczał w odpowiedzi, niezadowolenie - lub niepokój - widoczne na jego pysku.
— Na zioła trzeba poczekać… Ale po pajęczyny możesz wysłać któregoś z uczniów — wtrąciła inna kotka, odwracając spojrzenie zielonych oczu od jednego z pacjentów.
Wielenia Łapa zastrzygła uszami, udając, że zajęta jest formowaniem suchego mchu i króliczego puchu w posłanie; jednak jej spojrzenie uciekło w bok, w stronę rozmówców.
Ruda kocica wywróciła oczami i odwróciła się w stronę wyjścia.
— Z tym sama sobie mogę poradzić — oznajmiła, unosząc podbródek. Wzrok wbiła gdzieś na zewnątrz, w krople wody, spadające co jakiś czas z nieba. — Widzę, że macie mnie dosyć, dam wam chwilę spokoju.
Reszta medyków wymieniła niezręczne spojrzenia; czekoladowy kocur otworzył pysk, chcąc coś powiedzieć, ale starsza zdążyła już wysunąć się z legowiska. Któryś z kotów westchnął cicho, jakby z zawodem, a asystentka uśmiechnęła się dyskretnie.
Uczennica nie marnowała czasu. Prędko dokończyła robotę i nie żegnając się opuściła lecznicę, żwawym krokiem ruszając do legowiska wojowników. Zanim mogła wykonać swoje zadanie, musiała zamienić jeszcze parę słów z mentorką. Znalazła Dryfujący Fluoryt zwiniętą w kłębek na jednym z posłań; oczy kocicy były półprzymknięte, a głowa oparta o łapy.
— Wielenko..? Coś się stało? — głos niebieskiej, podobnie jak jej spojrzenie, był zaspany.
Wielenia Łapa pokręciła lekko głową. Zamyśliła się na moment, przestępując z łapy na łapę. Wojowniczka cierpliwie czekała na odpowiedź, przyzwyczajona do takich interakcji z młodszą.
— Możemy zapolować? — spytała cicho. Końcówka jej ogona zadrżała z niepokojem. To była jedna z lepszych okazji, na które natrafiła. Nie wiedziała, czy będzie jej dana kolejna…
Brwi Fluoryt zmarszczyły się; kocica zmierzyła ją wzrokiem, a później przeniosła spojrzenie poza legowisko.
— W takiej pogodzie? — nie brzmiała na przekonaną. Jej wąsy zadrżały. — Chociaż… Na pewno się nudzisz, biedna… No dobrze — westchnęła.
Prędko pokiwała głową; posłała mentorce przyjazne w jej mniemaniu spojrzenie, unosząc lekko kąciki pyszczka, tak jak to zaobserwowała u innych. Poczekała, aż ta wstanie i przeciągnie się, zanim żwawym krokiem ruszyły do wyjścia z obozu. Zastały tam znajomy pysk; ruda medyczka z grymasem na pysku konwersowała z jakimś wojownikiem.
— A panienki gdzie się wybierają?
Podniosła wzrok na srebrzystego kocura.
— Zapolować, jeśli to nie problem — wyręczyła ją z odpowiedzi Fluoryt, uśmiechając się lekko. Starszy rozpromienił się nieco, spoglądając to na nie, to na medyczkę.
— No widzisz Pajęcza Lilio, eskorta sama się znalazła.
Kocica spojrzała na nie z ukosa, po czym westchnęła cicho i odmruknęła coś wojownikowi. Nie czekając na nie, wysunęła się na zewnątrz; uczennica strzepnęła ogonem i podążyła za nią wraz z mentorką.
Delikatny deszcz moczył jej futro, a łapy zapadały się w mokrej trawie i śnieżnej papce. Zauważyła, że kierują się w stronę granicy z Klanem Nocy. Dziwne… Pomyślałaby, że pajęczyny będą bardziej obfite w suchych, leśnych miejscach, jak przy terenach Klanu Wilka… Ale co ona tam wie. Może medycy znają tutaj każdy zakamarek i wiedzą, za którym krzaczkiem co się kryje. Wielenia Łapa siedziała cicho, podczas gdy Fluoryt próbowała nawiązać rozmowę z medyczką; szło jej jednak marnie. Obserwowała, jak ognisty ogon kocicy porusza się rytmicznie, prawie jak z wiatrem, a pysk zagląda między pojedyncze krzewy czy kępy wysokich traw.
Mentorka szturchnęła lekko jej bark. Odwróciła głowę w jej stronę, unosząc brew; niebieska zgrabnym ruchem łapy wskazała stado królików w oddali. Parę uderzeń serca później wojowniczka zniknęła wśród zimowej szarości, skupiona jedynie na swojej ofierze. Szylkretka za to przeniosła wzrok na swoją własną ofiarę. Niczego nie świadomą…
Coś poruszyło się w jednym z kącików jej oka. Jej uwaga przeniosła się na kawkę, stojącą niepozornie po jej prawej. Stworzenie popatrzyło na nią parą paciorkowatych oczu i podrapało ziemię ciemną, patykowatą nóżką. Końcówka jej ogona zadrżała, i minęła jedynie chwila, zanim rzuciła się na nie z obnażonymi zębami. Ptak nie miał wobec niej szans; jednak z między traw poderwała się cała ich gromada, głośnym skrzekiem wyrażając swoje oburzenie. Podniosła spojrzenie do góry, obserwując, jak odlatują w stronę jeziora… W stronę jej słodkiej wygranej.
Odczekała jeszcze moment, upewniając się, że Fluoryt nie wraca i pozostawiając zdobycz na ziemi. Skupiła się na sylwetce Lilii, która pochylona zaglądała do środka pojedynczej kłody, wystającej z pomiędzy trawy przy korycie rzecznym. Ziemia pod jej łapami stała się jeszcze bardziej wilgotna, gdy zbliżyła się do brzegu rzeki… Lub jeziora? Podniosła spojrzenie, próbując dojrzeć coś po drugiej stronie. Nie była dobra w takie terminy… Ale, do rzeczy. To była jej szansa. Możliwe, że ostatnia.
Przyśpieszyła, zbliżając się do kocicy. Ostatnie parę długości ogona pokonała jednym susem. Jej łapy trafiły prosto w bok medyczki. Kocica wydała z siebie odgłos zaskoczenia, tracąc równowagę i osuwając się w dół. Ich spojrzenia na moment się spotkały; wzrok Lilii był ostry, jednak na uderzenie serca rozkojarzył się nieco, jakby sobie coś uświadamiała. Nie przyszło jej jednak poznać, co to była za myśl - wystarczyło jedno mocne pchnięcie, aby łapy rudej poluzowały swój chwyt na mokrej trawie… I zanurzyły się pod lśniącą taflą, podobnie jak jej pysk. Przez chlupot wody przebijały się przytłumione odgłosy; w pewnym momencie wszystko ucichło, a szarpania kocicy ustały.
Na dnie, między kamieniami i wodorostami, leżała Pajęcza Lilia.
Poczuła nieprzyjemny ucisk w piersi. Rude futro falowało wraz z nurtem, a odbijające się od powierzchni promienie słońca sprawiały wrażenie drobnych płomyków, łapiących się jego kosmyków. Ogarnął ją strach. Jej wąsy zadrżały; było już praktycznie po wszystkim, powinna się cieszyć. Powinna czuć satysfakcję, dumę. Udało jej się przecież! Jednak jej łapy pozostawały sztywne, a pysk wygiął się w grymas. Jej wzrok zamazał się, a dziwna wilgoć zapiekła w kąciki jej oczu. Ognista sierść zmieszała się z błękitną tonią, a światło zdawało się imitować parę oczu, złotych oczu medyczki, wpatrujących się w jej duszę. Oceniających skrupulatnie każdy jej skrawek. Jednak jej ciało już się nie poruszyło.
Cała ta szarpanina trwała zaledwie moment. Oderwała wzrok od wody i odwróciła się na pięcie, wracając do swojego poprzedniego miejsca. Brak obecności Fluorytu oznaczał, że była wystarczająco szybka; jednak nadszedł czas na drugą część planu.
Inni też mają się na baczności. Trzeba sprawić, że nam zaufają. I nie będą wiedzieć, że i my krokami za zdrajcami podążamy…
Wzięła głęboki oddech, a później drugi… I krzyknęła.
Starała się udawać zaskoczenie, wydając z siebie serię przerażonych pisków. Gdzieś pomiędzy nimi wymsknęło się z jej pyska imię zarówno zmarłej, jak i mentorki; zerwała się z miejsca i przyspieszyła, słysząc za sobą tupot łap. Jako pierwsza dopadła do brzegu, pochylając się i trącając łapą taflę wody. Ponownie stanęła pysk w pysk z truchłem medyczki.
— Wielenko! Co się- Gdzie… — wojowniczka dogoniła ją, prawie wpadając na grzbiet młodszej; jej spojrzenie utkwiło w wodzie. Jej pysk poruszył się parę razy, jakby nie wiedząc, jak zareagować. — Oh- Oh! Rzuciła się do przodu, dopiero w tamtym momencie zdając sobie sprawę z tego, co się dzieje. Łapy niebieskiej zanurzyły się w lodowatym jeziorze, podobnie jak jej pierś. Szarpała się w wodzie, próbując przyciągnąć do siebie Lilię; po chwili dołączyła do niej i Wielenia Łapa, zahaczając pazurami o rudą sierść. Fluoryt lamentowała tuż obok jej ucha, ciągnąc z całej siły, aż udało im się wyciągnąć ciało na brzeg. Wyglądała na przerażoną, desperacko szturchając medyczkę, jak gdyby ta miała się jeszcze obudzić - uczennica była pewna, że na jej pysku mimowolnie także odbijał się strach mentorki.
— Ja- ja odwróciłam się… Polowałam, i- i widziałam jak się- jak- — słowa plątały się jej na języku, a podbródek drżał. Nie była pewna, jak powinna się zachowywać. Jej oczy zaszkliły się, a Fluoryt w końcu odwróciła pysk w jej stronę.
— To nie- Klanie Gwiazdy, to moja wina — wyjęczała niebieska, gdy uświadomiła sobie, że medyczka już nie wstanie. — Nie miałam was zostawiać! Ja- To moja wina — wymamrotała z szeroko otwartymi oczyma.
W słowach mentorki słyszała niedowierzanie. Przylgnęła do jej boku, starając się utrzymać maskę przerażenia; nie było to trudne, w jej głowie kłębiło się wiele różnych emocji. Nie wiedziała, że cała ta sytuacja będzie taka stresująca. I aż tak na nią wpłynie.
Ogon wojowniczki owinął się wokół niej od tyłu. Jej pysk przepełniało poczucie winy, spotęgowane, kiedy dojrzała pojedyncze łzy w oczach uczennicy.
— Nie- nie płacz. Musisz… Musisz iść kogoś powiadomić. P-proszę.
Rzuciła ostatnie spojrzenie na przemoknięte truchło. Popatrzyła przez chwilę na zamglone oczy Lilii, pragnąc znać tą ważną myśl, która przemknęła przez jej umysł w tych ostatnich chwilach. Nie dane było jej jednak wiedzieć; trup pozostał trupem, a ona pozostała bez odpowiedzi.
Końcowo skinęła głową i zaczęła się wycofywać, zmuszając mentorkę do wypuszczenia jej z uścisku. Ruszyła żwawym krokiem, czym prędzej znikając z pola widzenia mentorki. Jej łapy zgrabnie poruszały się przy każdym susie, gdy pędziła do obozu. Prędkość dała jej trochę ukojenia; uciekała od odpowiedzialności ile tylko sił w łapach.
— A cóż będzie, jak przyłapią?
— Nie przyłapią. A nawet jeśli... Wiele jest miejsc, z których można nimi kierować.
Ta myśl ją pocieszała. Nie wszystko musi obracać się wokół klanu; nie musiała być jego częścią. Tak było prościej… To prawda, ale nie na tym kończyły się jej opcje. Była przygotowana na każdą ewentualność. Musiała. Jednak wiedziała, że ma mentorkę owiniętą wokół pazura. Ta wierzyła w każde jej słówko, obwiniając siebie, a nie uczennicę; jeśli wszystko dobrze pójdzie, to reszta klanu również będzie żyć w przekonaniu, że nie maczała w tej sprawie łap. Jej przyszłość jako wojowniczka będzie zagwarantowana.
[1882 słowa]
wyleczona: Czuwająca Salamandra
Byla i sie zmyla
OdpowiedzUsuń