Przed narodzinami dzieci Rozkwitającej Szanty
— Hej, hej! Ej! Ćma! Ćmi Księżycu! Gwiezdna Pani! — Do legowiska medyka wparowało cicho kocię, które po upewnieniu się, że nikt go nie wygodni, zaczęło być irytująco głośne. Z ekscytacją w oczach, niemal całe w skowronkach kręciło się przed medyczką — Zgadnij, kim jestem! Zgadnij, co się stało!
Kocięcy pisk wyrwał ją z myśli. Poczuła znajomy chłód, ale kiedy odwróciła się w stronę wołań, nie zobaczyła znajomej łuny, której brak zaczął rozbudzać pewną niespodziewaną tęsknotę. Zobaczyła jednak... Iskierkę. Poczuła woń mleka i kocięcego futerka, które razem tworzyły aromat roznoszący się w okolicach kociarni. A kociąt mieli... znacznie ograniczoną ilość.
Znała dziwne maluchy Mysiego Postrachu, znała ich imiona, zapach, znała ich charakterki i głosiki.
Przed nią stała Morświnek... Ale emanowało od niej... zimno nieumarłego... A iskierka miała wokół siebie dziwną aurę. Trzepała się też nieco, jakby była zagubiona w swoim bycie.
"Coś jest nie tak... Coś się stało..." — Ale Ćmi Księżyc nie wiedziała czy chce nawet wiedzieć co.
— Słu-słucham... — zaczęła niepewnie. Nie podobało jej się to. Miała tylko nadzieję, że znowu nie będzie musiała odkręcać jakiś dziwnych... przekrętów. — Mo-morświn? Czujesz się dobrze?
— Nie umiesz zgadywać — westchnęło "kocie", siadając w miejscu — A tak ciężko było się wymknąć, zaraz będą jej pewnie szukać, będę musiał oddać ciało — mamrotało — Słuchaj, kocięta... kocięta mają bardziej plastyczne dusze...ciało? Ogólnie są bardziej plastyczne, w dodatku Morświn była w stanie mnie zobaczyć! Trochę się najpierw przestraszyłem, tak szczerze. I muszę jej oddać potem ciało, mam nadzieję, że jej nie odstraszyłem za bardzo, ale sama się zgodziła. Muszę ją potem spytać o wrażenia. — Zdawało się nie zajmować głowy myślą, by dokładniej wyjaśnić kotce co się stało.
Przerażenie z każdym słowem zalewało kotkę, oczy rozszerzały się, a wąsy drgały. Nie wiedziała, co ma w ogóle z tego wszystkiego wynieść; wszystko było czystym szaleństwem.
"Jak kot o zdrowych myślach może pomyśleć, wpaść na coś tak... nienaturalnego?!"
"Jak kot o zdrowych myślach może pomyśleć, wpaść na coś tak... nienaturalnego?!"
— Ty-ty... Ty jesteś nie-nie-niepoważny... — wypluła w końcu, po długiej walce z własnym pyskiem. Wpatrywała się w iskierkę ze strachem? Obrzydzeniem? Politowaniem? Nie wiedziała, czy ma bać się o małą Morświn, czy być niesamowicie wzburzona zachowaniem Piórolotka, za którego, niestety, zaczynała czuć się jakoś odpowiedzialna. — J-jak?! — Ciekawość wygrała.
— Przecież ci powiedziałem, że mnie zobaczyła — odpowiedział powoli, chociaż czuć było, że ekscytacja powoli daje miejsca znajomemu niezadowoleniu — Już jakiś czas temu. No i po jakimś czasie temat zszedł na tematy duchowości i czy mogę czuć i tak dalej... Spytałem się, sama była też ciekawa, tylko to ciało pożyczyłem, przecież nie mam zamiaru go zatrzymać ani zrobić nic złego — dorzucił od razu, czy to na zapas urażony, czy z zapobiegawczych powodów. Kiwał się z boku na bok.
— Tak, tak... — zamyśliła się. Wiedziała, że Piórolotek nie był okrutnym, kotem, który byłby w stanie dopuścić się kradzieży czyjegoś ciała, zwłaszcza ciała kocięcia, ale cała ta sytuacja była... tak abstrakcyjnie dziwaczna, że Ćmi Księżyc nie wiedziała, co ma na to wszystko powiedzieć. — Ja-jak... Jak się czujesz? — zapytała niepewnie. Zrobiła krok do przodu, jakby chciała lepiej poczuć obecność tego podwójnego bytu.
— Chyba normalnie? — Nie brzmiał zbyt pewnie, więc medyczka pozwoliła rozwinąć tę myśl. — Jeśli chodzi o cielesność, znaczy się. Z drugiej natomiast strony, trochę jak intruz. — Pozwoliła wylecieć pojedynczemu westchnieniu ulgi.
— Przynajmniej się zbytnio nie rozgościsz... — mruknęła, przymykając ślepia. Może coś dobrego jednak wyniknie z tej całej sytuacji. Nie ważne jak okropnie to brzmiało, to całe opętanie mogło być... przydatnym doświadczeniem. — Czy to- — Zrobiła łapką kółko przed kociakiem — To było trudne? W-wniknąć..?
— Nie — Pokręcił głową — Coś zupełnie innego niż z dorosłymi. Znaczy, tutaj miałem też osobistą zgodę, więc może to rzeczywiście o to chodzi...? Czy były jakieś przypadki opętania bez zgody właściciela ciała? Nie słyszałem nigdy o czymś takim, więc nie wiem, jak się odwołać. — Zjeżyła się nieznacznie. Nie chciała nawet myśleć, że mogłaby pomóc komuś "wejść" do innego ciała bez zgody. Oczywiście, Piórolotkowy Trzepot nie miał tego na myśli, ale to nie była niczyja wina, że ciemne myśli zasnuły medyczce głowę.
— Po-podono złe duchy czasami to robią... — zamyśliła się. Znała historie o dawnych liderach, których umysły zostały spętane w okropne sidła szaleństwa i zła, ale czy powinna to stawiać obok siebie? — Czy za zgodą, czy też nie... Ale one nie zważają na dobro ciała, więc... Nie stawiajmy tego na równi — przyznała. Nagle otworzyła ślepia szerzej. Piórolotek zwrócił uwagę na jedno, bardzo ważne spostrzeżenie. — Huh! Mówisz, że z kociętami jest prościej?
— Po-podono złe duchy czasami to robią... — zamyśliła się. Znała historie o dawnych liderach, których umysły zostały spętane w okropne sidła szaleństwa i zła, ale czy powinna to stawiać obok siebie? — Czy za zgodą, czy też nie... Ale one nie zważają na dobro ciała, więc... Nie stawiajmy tego na równi — przyznała. Nagle otworzyła ślepia szerzej. Piórolotek zwrócił uwagę na jedno, bardzo ważne spostrzeżenie. — Huh! Mówisz, że z kociętami jest prościej?
— A no, są bardziej... elastyczne? Eh... przyswajalne to chyba złe słowo. — Patrzył od jakiegoś czasu jak zahipnotyzowany w kocięce łapy, które bawiły się w ciastowanie ziemi — To chyba tak jak z każdą inną żywą istotą czy rośliną. Jak jest młode drzewko, to nie jest jeszcze zdrewniałe i można je wyrwać i przenieść, a z dorosłego możesz co najwyżej spaść. Znaczy, rozumiesz. — Tak. Zdecydowanie go rozumiała. Dokładnie dlatego tak ważne, aby kocięta były wychowywane w cieple i bezpieczeństwie... No i może bez incydentów z opętaniem, ale to najwidoczniej może zejść na drugi plan.
— Czyli... Hm... — Czy powinna mówić to na głos? Czy o to w tym wszystkim chodziło. — Skoro... Przodek kazał znaleźć ciało. — Zastanowiła się jak ubrać to w słowa, aby nie uprzedmiotowić kociaka — Musiał mieć na myśli młode... — Musiała aż przełknąć ślinę, która stanęła jej w gardle.
— To brzmi jeszcze gorzej, niż z początku zakładaliśmy — Zauważył nieco cynicznie.
— W Klanie Klifu nie mamy młodych... No... Prócz nich. — Wskazała na ciałko Morświnki. Pokiwała jednak łebkiem. Klan Gwiazdy by tego nie zrobił; te dzieci mają swoje własne życia przed sobą, nie mogłaby pozwolić Piórolotkowi mu ich odebrać. Ale dlaczego, z drugiej strony, miałaby pozwolić mu na opętanie kogoś innego, tylko dlatego, że nie należał do Klanu Klifu. No ale... Przodkowie musieli znaleźć inną drogę, która po prostu jest jeszcze dla nich całkowicie zarośnięta przez dzikie bluszcze. — Ah... Skąd możemy wiedzieć, gdzie szukać? Mo-może... Czujesz jakieś dziwne... przyciąganie do czegoś? — Cokolwiek, co mogłoby ich przybliżyć do rozwiązania.
— Nie bardzo. — Pokręcił głową, wciąż tkwiąc w jakiejś pustce — Z resztą, gdyby mnie coś przyciągało, wołało czy cokolwiek, to czy reszty wałęsających się dusz też by nie przywoływało? I co wtedy, bić się z taką? — spytał retorycznie. Położyła po sobie delikatnie uszy.
— Nie umiem rozmawiać z innymi — poprawiła go. Była taka zmęczona... ta cała sytuacją ją wykańczała — Ty jesteś... inny... Tak mi się wydaję — przyznała i owinęła ogon wokół łap. — Ale no dobrze... nie pomożesz mi. Muszę znów spróbować z Przodkami. — Wiedziała, że była to jedyna opcja, która im pozostała. Nawet jeśli wcześniej wydawało im się to straconą możliwością, ślepym zaułkiem.
— Jesteś pewna, że tym razem powiedzą coś więcej? — spytał, przekrzywiając głowę — Wiesz, ostatnim razem tylko powiedzieli o ciele... — mruknął niepewnie. Nie ganiła go za to zwątpienie.
— A czy pozostało nam inne wyjście... — To nie było pytanie. Nie do końca... Nie wiedziała, ile jeszcze jest w stanie to wszystko ciągnąć. Dla kotów z Klanu Klifu stała się kompletnie zdziwaczała; jeszcze trochę i wyrzucą ją z klanu lub przeniosą do starszyzny. No i Lotek... Ile ma się jeszcze tułać bezsensownie? — Może... Ostatnio zbyt skupiłam się na słowach. Wiesz... widziałam w śnie. Może znak zapisany jest w trawie i gwiazdach, a nie zagadkach i pustych zdaniach.
— U nas była jedna medyczka, co szukała znaków w... w czymś. — Zmarszczył brwi, mamrocząc jakby sam do siebie, niepewnie. — Wiesz... dziękuję za pomoc — powiedział nieco nieśmiało.
— Mhm... Przecież bym cię nie zostawiła... — powiedziała równie niepewni co kocur. — Nic nie jest przypadkowe, żadne spotkanie. Zwłaszcza takie, jak nasze...
— Tak, to ten... To ja może, może spróbuję oddać... — zaczął, biorąc krok w stronę wyjścia, po chwili się zatrzymując — Dzisiaj będziesz próbowała śnić?
— Tak... Chy-chyba, że masz jeszcze jakieś... niedokończone sprawy..? — zapytała niepewnie. Chciałaby, żeby już było po wszystkim — O-oczywiście oprócz tej sprawy — dodała jeszcze, mając oczywiście na myśli dzieciaka Mysiego Postrachu.
— Nie wiem — mruknął — Jest wiele spraw, które chciałbym dokończyć albo zmienić, ale nie mam jak, ani nie miałem jak, nawet jeśli próbowałem — wyjaśnił, uśmiechając się mdło — Po czasie zaczynasz rozumieć, że niektóre próby to tylko strata czasu, wiesz Ćmia pani, umysły kocie bywają bardzo niewrażliwe... — Skrzywił się lekko — Ale tak to by wyszła naprawdę długa lista! Ahhh, wolałbym nie znaleźć nowego ciała w Klanie Nocy. Wrócę, jak tylko oddam ciało, dobrze? Możliwe, że zaczną się niepokoić.
Kotka jedynie skinęła głową. Lotek miał racje, lecz często to nie wina kotów. Sama Ćma chciałaby momentami mieć więcej rzeczy pod pazurem i nie trzymać ich w sercu, które bolało już od nadmiaru zmartwień, ale to nie było możliwe. Wykorzystując dalszą nieobecność siostry, poszła do miejsca, gdzie ukrywała swój mak. Wyjęła go i położyła na swoim mchu. Nie wzięła go od razu do pyska, a jedynie usiadła na legowisku, aby poczekać na obecność duszy. Kiedy chłód powitał ją ponownie, powiedziała, kierując wzrok na łunę.
— Jeśli się nie uda... Zawsze możesz zostać tu. — Westchnęła, a smutny, delikatny uśmiech wpłynął na jej mordkę. — W tym klanie i tak wszyscy wariują...
Opadła cicho na brzuch, a następnie jednym ruchem języka zlizała nasiona. Następnie ułożyła delikatnie głowę na łapach, czując przyjemną obecność za sobą.
— Dzięki — Mruknął ciepło, moszcząc głowę na ogonie medyczki — Zawsze o jednego świra więcej.
— Dzięki — Mruknął ciepło, moszcząc głowę na ogonie medyczki — Zawsze o jednego świra więcej.
Przytłumiony, ale szczery śmiech rozbrzmiał między kamiennymi ścianami. Po tym nastała długa, ale uspokajająca cisza... Ślepia zaczęły robić się ciężkie.
* * *
Wiatr poczochrał jej sierść na piersi. Zapach wilgotnej, świeżej trawy dotarł do jej nosa, a sielska melodia cykad namaściła uszy. Kocica otworzyła ślepia. Powoli; wiedziała, że jest bezpieczna.
Nie ważne, gdzie by spojrzała, zewsząd otaczało ją zielone, falujące morze źdźbeł trawy i polnych, kolorowych kwiatów. Barwne płatki pokryte były iskrzącymi kropelkami rosy, których delikatna warstwa odbijała blask srebrzystej tarczy.
Księżyc był ogromny. Lśnił niemal równie jasno, co słońce za dnia, ale jego blask był... mistyczny, wręcz zaczarowany. Ćmi Księżyc wzięła jeden, głęboki wdech, zaciągając się tym rześkim, energetyzującym powietrzem, tym czystym zapachem, który spotykała jedynie w swoich snach, który kojarzył jej się z Klanem Gwiazdy. Rozejrzała się uważniej.
"Znaki...znaki... Jakiekolwiek, cokolwiek, co tylko pomogłoby mi pomóc tej biednej duszy... Jak spojrzę mu w rozmyty pysk, jeśli znów wróce z pustymi łapami, z brakiem odpowiedzi?" — pomyślała żałośnie.
Szelest. Cichy, niepewny... Łapy miała lekkie i gibkie, jak nigdy w świecie doczesnym, fizycznym. Żwawo obruciła się i wlepiła oczy (w snach wzrok powracał, przynajmniej w tych, które zsyłali jej Gwiezdni) w zbyt chaotycznie poruszające się kępki trawy. Słyszała odgłosy małych łapek, słyszała jak przygniatają wątłe, zielone wstążki, jak odgarniają chude łodyżki, wprawiając zbyt ciężkie kwiaty w powolny taniec. Nadstawiła uszy, ale nie było potrzeby, gdyż małe, bielutkie stworzenie przemknęła między jej łapami, ocierając się o nie delikatnie, ale nie zatrzymując się nawet na chwile.
"Królik..?" — zauważyła, ale jej mordka nie wypuściła ani jednego słówka. Kulka mknęła w sytrone pełni, której ogrom zdawał się zlewać z horyzontem. Postanowiła ruszyć w pogoń. Nie pozwoli swojej jedynej szansie odbiec w stronę srebrzystości.
Maluch był prędki i zwrotny, ale nie wydawał się uciekać, nie przyśpieszał. W końcu wyskoczył wysoko, a jego drobne ciałko zamigotało jak gwiazdka i obróciło się w locie, aby spotkać wzrok kotki. W końcu, zbyt powoli, opadło w wysoką trawę, z której wzbiło się może dmuchawców. Ćmi Księżyc podbiegła, ale po króliczku nie było ani śladu.
Było za to kocię... Małe, srebrzyste niczym sam zimowy poranek... Bił od niego znajomy chłód.
Nie ważne, gdzie by spojrzała, zewsząd otaczało ją zielone, falujące morze źdźbeł trawy i polnych, kolorowych kwiatów. Barwne płatki pokryte były iskrzącymi kropelkami rosy, których delikatna warstwa odbijała blask srebrzystej tarczy.
Księżyc był ogromny. Lśnił niemal równie jasno, co słońce za dnia, ale jego blask był... mistyczny, wręcz zaczarowany. Ćmi Księżyc wzięła jeden, głęboki wdech, zaciągając się tym rześkim, energetyzującym powietrzem, tym czystym zapachem, który spotykała jedynie w swoich snach, który kojarzył jej się z Klanem Gwiazdy. Rozejrzała się uważniej.
"Znaki...znaki... Jakiekolwiek, cokolwiek, co tylko pomogłoby mi pomóc tej biednej duszy... Jak spojrzę mu w rozmyty pysk, jeśli znów wróce z pustymi łapami, z brakiem odpowiedzi?" — pomyślała żałośnie.
Szelest. Cichy, niepewny... Łapy miała lekkie i gibkie, jak nigdy w świecie doczesnym, fizycznym. Żwawo obruciła się i wlepiła oczy (w snach wzrok powracał, przynajmniej w tych, które zsyłali jej Gwiezdni) w zbyt chaotycznie poruszające się kępki trawy. Słyszała odgłosy małych łapek, słyszała jak przygniatają wątłe, zielone wstążki, jak odgarniają chude łodyżki, wprawiając zbyt ciężkie kwiaty w powolny taniec. Nadstawiła uszy, ale nie było potrzeby, gdyż małe, bielutkie stworzenie przemknęła między jej łapami, ocierając się o nie delikatnie, ale nie zatrzymując się nawet na chwile.
"Królik..?" — zauważyła, ale jej mordka nie wypuściła ani jednego słówka. Kulka mknęła w sytrone pełni, której ogrom zdawał się zlewać z horyzontem. Postanowiła ruszyć w pogoń. Nie pozwoli swojej jedynej szansie odbiec w stronę srebrzystości.
Maluch był prędki i zwrotny, ale nie wydawał się uciekać, nie przyśpieszał. W końcu wyskoczył wysoko, a jego drobne ciałko zamigotało jak gwiazdka i obróciło się w locie, aby spotkać wzrok kotki. W końcu, zbyt powoli, opadło w wysoką trawę, z której wzbiło się może dmuchawców. Ćmi Księżyc podbiegła, ale po króliczku nie było ani śladu.
Było za to kocię... Małe, srebrzyste niczym sam zimowy poranek... Bił od niego znajomy chłód.
* * *
Obudziła się w środku nocy. Na ogonie wciąż czuła przyjemny ciężar, ale do nosa nieustannie dobiegał zapach rosy, kwiatów i zajęczych futer... Zapach klanu o prędkich łapach i szerokich łąkach. Podniosła się na przednich nogach, a następnie wykręciła, aby spojrzeć czy Lotek nieustannie śpi na jej kicie. Kocur, chociaż snu nie potrzebował, zdawał się odcięty od świata... bardziej niż ogólnie powinien. Medyczka dmuchnęła na niego delikatnie, a jedno jasne ślepko zwróciło się ku niej. Schyliła się i szepnęła.
— Klan Burzy... Kocie srebrnę jak księżyc...
— Klan Burzy... Kocie srebrnę jak księżyc...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz