Niebo rozkwitło różanokrwistą łuną, gdy słońce już w połowie skryło się za horyzontem. Ciemny jesienny dzień szybko się kończył, i choć na niebie nie błysnęła jeszcze żadna gwiazda, to wszystkie koty doskonale wiedziały, że zbliża się noc.
Lodowy Omen przysiadła na skraju obozu i dokończyła zabraną wcześniej ze sterty mysz. Nie jadła więcej, niż powinna, dobrze wiedząc, że obecna pogoda nie sprzyjała polowaniom; ona nie potrzebowała tak dużo jedzenia, jak kocięta, które były dla klanu najważniejsze.
Gdy przegryzła ostatnią z kości, oblizała pysk zabarwiony na mętny szkarłat. Zmrużyła oczy i dostrzegła, jak Pokrzywowy Wąs zmierza do legowiska starszych. Prawdopodobnie po to, by porozmawiać ze swoją partnerką. Lodowy Omen nie chciała mu przeszkadzać. Zwykle nie podchodziła do niego pierwsza, a czekała, aż on sam to zrobi. Mimo upływu tylu księżyców wciąż szukał w niej oparcia, odpowiedzi na targającą nim burzę pytań, lekcji, które wciąż mógłby wynieść.
Nie inicjowała kontaktu, ale go nie odpychała. Zawsze poświęcała mu czas, nawet, jeśli nie był już jej uczniem; pozostawiała mu przestrzeń do myśli, do zastanowienia, ale nigdy nie wpływała na jego decyzje. Teraz była pewna, że prędzej czy później do niej podejdzie. Z całą pewnością chciał porozmawiać z nią o ostatnich wydarzeniach. Widziała, że coś go kłopocze, nawet pod tym pełnym troski i miłości spojrzeniem, jakim darzył Brukselkę i Koperka.
Odradzała mu zakładanie rodziny. Chciała, by skupił się na swoich obowiązkach wojownika. Sama nie widziała celu ani w miłości, ani w sentymentach. Ale czasem widząc, jak spędza czas ze swoimi dziećmi, nie mogła się pozbyć wrażenia... Może nie było to takie złe?
Może w uczuciach było coś dobrego. Coś, co przynosiło więcej niż tylko ból i obawy związane ze stratą. Może był w nich jakiś cel, ale Lód go nie widziała - przynajmniej nie teraz. Nie rozumiała tego konceptu i nie sądziła, że kiedykolwiek go zrozumie.
Jej oczekiwania się potwierdziły. Pokrzywowy Wąs wyszedł z legowiska starszyzny z cieniem uśmiechu na zwykle grymaśnym pysku. Na jego pysku też widniały ślady krwi, błyszczące od czerwieni słońca. Pewnie podzielił z ukochaną posiłek. Niezwykłe, że on i Kalafior byli tak nikłym, być może jedynym przykładem szczerej, trwałej i zdrowej miłości w Klanie Wilka.
— Przyszedłeś.
Pokrzywowy Wąs z początku nie odpowiedział. Położył się obok niej, spojrzał w roziskrzone szkarłatem niebo i głęboko westchnął.
— Co za dziwny świat.
Lodowy Omen zerknęła na niego, a potem podążyła wzrokiem w niebo. Teraz widać już było na nim kilka gwiazd. Na błękitnym firmamencie formowało się już coś na kształt księżyca, teraz jeszcze bladego i słabo widocznego, przyćmionego blaskiem zachodu.
— Co masz na myśli?
— Nie wiem. Tak niedużo trzeba, by zabić kota — wyznał. — Daliśmy Klifiakom popalić. Pewnie przez księżyce będą wylizywać rany. Zasłużyli na to, co dostali. Wiele razy przeganiałem samotników, ale walczyć w prawdziwej wojnie?... To dopiero... coś.
W jego głosie pobrzmiewała duma. Lód byłaby szczera mówiąc, że jej też nie rozumiała. Być może zakończyła żywot już tylu kotów, że przestała cokolwiek czuć, a może nigdy nie czuła. Z pewnością nie czuła dumy z wygranej; co najwyżej szczęście z tego, co mogła z niej zyskać.
— To nie była wojna — powiedziała Lód zimno, bezwiednie, jakby w to puste niebo. — To była egzekucja.
Nie musiała patrzeć na Pokrzywowy Wąs, by wiedzieć, że dreszcz przeszedł mu po karku. Nie mogła jednak nazwać tego inaczej. Klan Klifu od początku nie był przygotowany do walki i od początku przybierał pokojową postawę. Cała przygotowana i zorganizowana armia przeciwko jednemu patrolowi; nawet mimo tego, że Klifiacy posłali po pomoc, nie mieli żadnych szans. Wilczacy z nimi nie walczyli. Wybili ich, jeden po drugim, zabijając tyle kotów, a samemu nie odnosząc żadnej straty.
Klifiacy mogli łudzić się, że Klan Gwiazdy pomoże im zwyciężyć, ale prawda była taka, że zwycięzca był znany od samego początku.
To nie była walka dwóch klanów dumnych wojowników. Dumna była tylko jedna ze stron. Druga wyglądała żałośnie, jakby dorosłe koty przyszły walczyć z kociętami. Dla wszystkich Klifiaków, którzy znaleźli się w Czarnych Gwiazdach, to był wyrok. Dość oczywisty wyrok.
— Więc ich żałujesz? — Pokrzywowy Wąs nagle zwrócił głowę w jej stronę. W jego głosie nie pobrzmiewała żadna pretensja. Tylko zaskoczenie.
— Nie. Tego nie powiedziałam — odrzekła Lód. — Nie jest mi ich żal. Ale to nie była walka; nie można tego nazwać walką. To była obława. Skrupulatna zbiorowa egzekucja. Nie mieli żadnych szans. Od początku wiedzieli, że wymrą w pień.
Taki był koszt słabego przywódcy. Sami wybrali Liściastą Gwiazdę i sami ponieśli tego konsekwencje. Ich decyzja nie była sprawą Lód.
— A co sądzisz o tych... samotniczkach?... — spytał, najwyraźniej wypchnięty ze strefy komfortu słowami swojej dawnej mentorki.
— Nieważne, co sądzę. Ważne, że nam nie zagrażają — rzuciła cicho. — Część leży martwa i rozkłada się na polanie, a część już dawno stąd odeszła.
— Chcę wiedzieć, co ty o tym myślisz — naciskał.
Lodowy Omen otaksowała go wzrokiem.
— Czy to ja sprawiłam, że jesteś tak uparty w otrzymywaniu odpowiedzi na swoje pytania? — spytała, przekręcając głowę. Choć twarz miała kamienną, to czuć było w niej coś w rodzaju rozbawienia. — Jeśli tak bardzo chcesz znać moje zdanie, to proszę. Myślę, że to był żałosny widok. Żałośniejszy od samych Klifiaków. Ciężko się na to patrzyło, nie ze względu na współczucie czy jakiekolwiek inne emocje, ale ze względu na to, że był to czysty obraz słabości podszytej gniewem i nienawiścią. Nie czułam, jakby samotniczki były ponad nami, nawet mimo tego, że sprytnie - to przyznam, imponujące - grały nam na nosach. Nie czułam tak, bo złość nigdy nie celuje, jest ślepa i niszczy wszystkich. Nie tylko wroga, ale i ciebie, twoich bliskich. Świadczy o czyjejś nieudolności, przejściach, doświadczeniach, których ktoś nie mógł przepracować. O wewnętrznym wyniszczeniu. Żeby żyć, trzeba umieć odpuścić.
Jej były uczeń przekręcił się na bok. Zerknął jej w oczy.
— Dlatego nigdy się nie denerwujesz?
— Może — wzruszyła ramionami, uśmiechając się zaczepnie. — Był tylko jeden kot, który wywoływał we mnie takie emocje. I już dawno nie żyje, więc nie zawracam tym sobie głowy. Zemsta to przywilej najtwardszych, najsilniejszych psychicznie kotów. Jeśli zabierze się za nią ktoś, kto nie jest do tego przystosowany... — urwała. — Cóż, dzieje się dokładnie to, co stało się w Czarnych Gniazdach.
Wojownik zamilkł. Spuścił głowę, jakby nagle liczenie własnych pazurów stało się bardziej zajmujące niż rozmowa.
— Dobrze, że wygraliśmy.
— Pamiętaj, że odzyskaliśmy tereny stracone z chciwości — przypomniała mu. — Więc nie daj, by arogancja i duma pozwoliły ci zapomnieć, co je nam odebrało. Mój pradziadek popełnił masę błędów w swoim przywództwie. Więc niechaj nam da los, żebyśmy byli wystarczająco mądrzy, aby wynieść z tych błędów wnioski i ich nigdy więcej nie popełnić. Z dużym prawdopodobieństwem będziesz żyć dłużej ode mnie, więc niech mi niebo i ziemia świadkiem, że jeśli zapomnisz moje słowa...
— Nie zapomnę.
— Dobrze — skwitowała tylko Lód, spokojnie i krótko. — Czyżbym przerwała ci spotkanie rodzinne? Twoje dzieci pewnie chcą z tobą porozmawiać. Dbaj o nie, jak już niemądrze postanowiłeś powołać je na ten świat. Kto powołuje coś do istnienia, ten zobowiązuje się to chronić.
— Wreszcie zmieniłaś zdanie co do zakładania rodzin?
Lodowy Omen parsknęła.
— Nie. Wciąż uważam, że powinieneś skupić się na swoim własnym rozwoju, a nie bawić się w ojcowanie. Ale powiedzmy, że dorastanie w ogromnym rodzie, który rozpadł się na tysiące wrogich sobie odłamów przez nieodpowiedzialność jednego ojca... Zmusza do pewnych refleksji.
Pokrzywowy Wąs parsknął.
— Z ojcami są same problemy, prawda?
Skłonił lekko głowę i odszedł, by dołączyć do swojej rodziny.
A Lód spojrzała w ciemniejące niebo, teraz rozświetlające już sosnowe lasy srebrzystym blaskiem. Tak jak zwykle, miała w zwyczaju zastanawiać się, pytać, szukać odpowiedzi, szukać mądrości w szumie traw, odbiciu wody, a teraz w bezgranicznym sklepieniu rozciągającym się tysiące odległości ponad kocimi głowami.
Zbliżało się polowanie na samotników. Tej nocy znów wyjdzie, by zakończyć życie niewinnej duszy. Robiła to, co robić nakazywała tradycja, choć nie z przywiązania do niej ani nie z wiary w jakiekolwiek fanatyczne bzdury, które wyznawała duża część kultystów.
Tradycje nie miały dla niej znaczenia. Ważniejsze było to, że z Mroczną Puszczą można było się dogadać. O ile było się wystarczająco sprytnym, by nie dać się oszukać. O ile nie było się ich ślepym wyznawcą. Kiedyś i ona zbudzi się w ponurym lesie, w wiecznej mgle, w zmarzlinie bez końca.
Ta wizja zawsze ją przerażała, choć zaakceptowała ją już dawno temu; wiedziała o konsekwencjach swoich działań odkąd była dzieckiem. Wiedziała, co ją czeka i podjęła tę decyzję świadomie.
Łzawy Kaszel był tym, co popchnęło ją do rozmyślań na temat swojej przyszłości. Myślała o śmierci bardzo często. O jej istocie, o drodze, którą będzie musiała przejść - każda z tych wizji wydawała się jednak odległa, była polem do myśli i rozważań, ale nie jednym z aktualnych problemów. A teraz... Stanęła o krok przed obliczem śmierci i mogła wręcz poczuć zimny oddech ciemnego lasu na swojej skórze. Problem zdawał się być coraz bliższy, coraz bardziej realny, coraz bardziej przerażający.
Kto znał Lód, ten wiedział, że planowała każdy krok - że strategicznie podchodziła nawet do zwykłej rozmowy, że myśli nieustannie kotłowały się w jej głowie i zdawało się, że nie było takiego momentu, by kotka od nich odpoczęła. Takie były trudy świadomości. Wiesz mniej, niż chcesz wiedzieć, a jednocześnie na tyle dużo, by egzystencja stawała się koszmarem nie do zniesienia.
I tak samo teraz planowała dokładnie to, co zrobi, gdy już się tam znajdzie, gdy dojdzie do czegoś, czego obawiała się już w żłobku. Gdy umrze i to jej będą składane kolejne modlitwy.
Wiedziała, że nie mogła uciec i była gotowa spotkać się z najmroczniejszą stroną swojej własnej duszy. Ze swoimi najczarniejszymi obawami. Z niekończącą się nocą. Przecież doskonale wiedziała, że taki będzie koniec jej historii. Więc próbowała oswajać się z tą myślą, zamiast ślepo walczyć z czymś nieuniknionym, silniejszym od niej.
Próbowała się przygotować. Poczuć namiastkę swojej przyszłej doli. Wspominać swoje treningi w Mrocznej Puszczy, odtwarzać je w głowie tak, jakby cofnęła się w czasie. Próbowała przestać się bać. Jedyny lęk, którego nie mogła przytłumić.
Lód pogodziła się ze swoimi obawami, ale się nigdy ich nie pozbyła. Od dziesiątek księżyców lęk nie tyle przed śmiercią, to przed wiecznym, nieprzerwanym życiem w miejscu takim jak Bezgwiezdna Ziemia nie tylko jej nie opuszczał, ale wręcz zaogniał się.
Kotka uśmiechnęła się pod nosem. Było coś pięknie ironicznego w tym, że kult został założony w próbie ucieczki przed śmiercią. Czy korzyści płynące z konszachtów z duchami były warte wiecznego, żałosnego życia w zaświatach? Po części nie, po części tak. Lód mogłaby się zastanawiać, gdyby nie to, że alternatywą był Klan Gwiazdy, który spalił jej dziadka żywcem w najokrutniejszy sposób, który drwił z niej, z jej rodziny, z Klanu Wilka. Gwiezdni czy Mroczna Puszcza... co za różnica. I ci i ci byli tak starzy, tak wieczni, że już dawno przestali widzieć w kotach coś więcej niż tylko pionki. Zapomnieli, jak to jest krwawić, jak to jest czuć ból. Ale tylko jedna ze stron nie narzucała swoich zasad, dopóki samemu się na to nie pozwoli. Swoją głupotą lub świadomą zgodą.
Dużo więcej czasu spędzała przy Ciernistym Drzewie, często w całkowitej ciszy.
Nigdy nie składała modłów ani próśb do Mrocznej Puszczy. Jedynie prowadziła z nią jednostronny dialog. Nie czciła żadnej duszy, ale z każdą próbowała się układać. Zadawała pytania, na które nie oczekiwała odpowiedzi, i w zasadzie nigdy ich nie dostawała. Zawsze odpowiadała jej cisza, ale to jej nie przeszkadzało. Nie potrzebowała słów i fizycznej rozmowy, żeby znaleźć odpowiedzi w odrobinie samotności.
Wyrwała się z rozmyślań. Spojrzała w niebo, teraz prawie całkowicie ciemne. Widziała, jak obóz z uderzenia serca na uderzenie serca staje się coraz pustszy i mniej gwarny. Większość kotów rozchodziło się do legowisk. Lód razem z nimi, choć nie zamierzała spać.
*
Dopiero wtedy, gdy wszystko ucichło, rozmowy dobrnęły do ostatnich słów, a boki wojowników unosiły się miarowo w spokojnym oddechu, gdy głęboko spali, wstała z posłania i kątem oka spostrzegła tylko, że to samo robi Blade Lico. Niektórzy kultyści pozostali na zewnątrz i już czekali przy wyjściu, którego pilnował na warcie Syczkowy Szept.
— Kolejne polowanie.
Słowa Bladego Lica przemknęły jej jednym uchem i wymknęły drugim. Skupiła się teraz tylko na Nikłej Gwieździe, który wyminął grupę wojowników, by poprowadzić pochód. Z nim także nie rozmawiała od czasu wojny. Może oprócz kilku wątłych rozmów, które w gruncie rzeczy nie były zbyt głębokie. Oboje byli zajęci własnymi obowiązkami.
Ale każda noc pod księżycową tarczą, przy polowaniu na samotników stanowiła dobrą przestrzeń do rozmów. Żadnych dodatkowych bodźców, tylko cisza, las okryty ciemnością i grupa dobrze znających się kotów, które wspólnie prowadziły łów. Żadnych ciekawskich uszu i wścibskich oczu... przynajmniej dotąd, prawda?
Wymieniła się paroma zdaniami z Bladym Licem, który szedł tuż obok niej, a potem przyspieszyła kroku i resztę drogi już tylko milczała, co jakiś czas zerkając w niebo. Całkowita cisza, może oprócz pojedynczych dźwięków lasu, które dało się usłyszeć podczas wędrówki. Szum drzew i krzewów targanych wiatrem przygłuszał ich kroki. Naturalna bariera, która chroniła ich przed potencjalnymi drapieżnikami, których głód mogły obudzić odgłosy większej grupy kotów.
Dotarli do niewielkiej polany i tam już się zatrzymali. Lodowy Omen uniosła głowę, otworzyła pysk i wciągnęła powietrze nozdrzami, czując wszystkie otaczające ją ślady zapachowe. Nawet - a może głównie - intensywną woń ziela, które rosło na dzikiej łączce, mieszającą się z igłami sosen i świerkowych drzew otaczających ich zewsząd.
— Idealny czas na polowanie, prawda? — mruknął cicho Nikła Gwiazda, zatrzymując się na chwilę obok niej. Skinęła krótko głową, gdy stanął na środku, niemalże w idealnym kręgu utworzonym przez kultystów. Gdy znów się odezwał, mówił już dużo głośniej. — Znajdźcie sobie kompana i ruszajcie w las. Oby dzisiejsze łowy były udane.
Lodowy Omen była tak przyzwyczajona do polowań, że praktycznie z automatu dołączyła do Bladego Lica. Kocur nawet się nie obejrzał. Nic nie powiedziawszy, opuścili polankę i zaczęli włóczyć się po lesie, zachowując grobowe milczenie nie tylko dlatego, że oboje rozumieli się bez słów, ale i po to, by zwyczajnie nie odstraszyć żadnych samotników. Większość z nich nie była na tyle głupia, by pakować się w łapy kotów i słysząc więcej niż jeden głos, po prostu się ukrywały. Lub uciekały.
Mijała kolejne drzewa, stąpała po dzikiej życicy, która wyrastała tak wysoko, że mogłaby pewnie zastąpić krzewy. Z czujnie postawionymi uszami i pyskiem zniżonym ku ziemi, nasłuchiwała dźwięków i wyszukiwała zapachów, które mogłyby wskazywać na obecność kota.
Wtedy Blade Lico ustanął. Lód nie musiała się go o nic pytać, by wyczuć, że coś zauważył. Sama więc przystanęła, zginając nogi w gęstej trawinie, by nie wydać przypadkiem niepożądanego dźwięku. Zerknęła na towarzysza, który spojrzał na nią kącikiem oczu i skinął głową. Wskazał na dużą kłodę, na której czas pozostawił swoje znamiona. Od obumarłego, powalonego drzewa, odpadały strzępki kory. Obrósł go już mech. Na jednym z wyższych jego punktów wciąż tkwiło ptasie gniazdo, już od dawna opuszczone. To miejsce wydawało się idealną kryjówką dla samotnika przemierzającego las.
Lodowy Omen zauważyła, że w miejscu, gdzie naturalnie wyryta była dziura, położono mech. Wyglądał wciąż na wilgotny. Ktokolwiek tu był, musiał tu regularnie wracać.
Blade Lico spojrzał na nią. Lodowy Omen bez słowa ruszyła do przodu. Zwykle gdy przychodziło im razem polować, to ona szła przodem. Wojownik był mądry, ale umiejętności społeczne miał godne pożałowania. Lód przynajmniej była w stanie jakoś udawać, choć ta sztuka wydawała się znacznie łatwiejsza w dzieciństwie.
Mistrzyni minęła ostrożnie gałązki tkwiące w leśnym poszyciu, by przypadkiem nie wydać swojej obecności. Zachowując możliwie największą ciszę, jaką była w stanie, delikatnie zajrzała wewnątrz pnia drzewa. Z początku nie zauważyła niczego - dopiero potem zobaczyła ciemną sierść. Choć futro kotki wyraźnie było niebieskie, to ilość osadzonego tam błota, kurzu i innych niezidentyfikowanych substancji sprawiało, że z łatwością mogła się wtopić w ciemność.
Zanim Lód w ogóle się odezwała, tylko zmierzyła dokładnie kotkę wzrokiem, starając się ocenić jej wiek, zdolności fizyczne, zdrowie. Skulona w kłębek stanowiła duże wyzwanie, jeśli o to chodzi. Nie było widać praktycznie niczego oprócz gęstego, brudnego futra. Lód nie wiedziała, czego się spodziewać, więc po prostu odezwała się, by zwrócić na siebie uwagę samotniczki, która dotąd wydawała się nie być świadoma ich obecności, zwrócona twarzą w zupełnie odwrotną stronę.
— Witaj.
Lód była przygotowana na gwałtowny ruch ze strony samotniczki - nie było to w końcu jej pierwsze, ani nie ostatnie polowanie - a mimo to instynktownie wysunęła pazury, gdy kłębek puchu nagle wstał, obrócił się i syknął, gdy futro stanęło mu na sztorc. Lód schowała pazury nim kotka, zbyt skupiona na jej twarzy, zdążyła w ogóle je zobaczyć; dopiero teraz mistrzyni mogła faktycznie prześledzić kotkę. Pierwsze, co rzuciło jej się w oczy, to przymrużone, przekrwione ślepia. Nic dziwnego, że obca wcale jej nie zauważyła, skoro była tak zmęczona. Drugim, co rzuciło jej się w oczy, to jej mała sylwetka i zaokrąglona twarzyczka. Była młoda - być może w wieku starszego ucznia. Dla Lód to były wystarczające informacje, by wysnuć wniosek - nie stanowiła zagrożenia w walce.
Zupełnie inną sprawą była jej postawa. To po ruchach ciała, twarzy, spojrzeniu, Lód oceniała, z kim ma do czynienia i czego może się spodziewać. Kotka była wyraźnie przestraszona. Coś mówiło mistrzyni, że nawet, jeśli syczała i była wyraźnie gotowa do ataku, to nie wierzyła, że mogłaby wygrać w takim starciu. Przekonanie jej nie powinno być trudne.
W głowie już obrała taktykę.
— Spokojnie. Nie zamierzam cię skrzywdzić.
— Odejdź stąd! Odejdź, do stu wron, bo to się dla ciebie źle skończy! — syknęła młoda kotka. Zrobiła krok do przodu i uderzyła łapą w powietrze, jakby chcąc tym odstraszyć mistrzynię. Lód miała jednak zbyt dużo doświadczenia, żeby dać się złapać na taki blef. Nie ruszyła się z miejsca - nawet nie drgnęła, co zaniepokoiło samotniczkę. Straciła pewność siebie i wycofała się w tył.
— Przecież nie jestem ślepa — ciągnęła Lód, głosem tak spokojnym i łagodnym, że ciężko było uwierzyć w rzeczywiste intencje kryjące się w tych słowach. — Obie widzimy, że ledwo stoisz na nogach. Daj sobie pomóc.
— Nie ma dobroci w tym świecie! — splunęła samotniczka, cofnąwszy się jeszcze dalej, a gdy zetknęła się nogami ze ścianą powalonej kłody, stała się jeszcze bardziej defensywna. — A już na pewno nie bezwarunkowej!
— Kto powiedział, że działamy bezwarunkowo? — Lód zadała pytanie, przekrzywiając głowę w charakterystyczny dla siebie sposób. Wciąż utrzymywała ten sam spokojny, prawie kojący głos.
— Działa-my?.... Jest was więcej?!... — furia w oczach kotki ostygła i znów zastąpił ją czysty strach.
— Tak — przyznała niewzruszenie mistrzyni. — Co, gdybym ci powiedziała, że tu, w lesie, jest grupa kotów, które żyją wspólnie? Każdego dnia przynoszą w pysku świeżo upolowaną zdobycz i gromadzą ją, by każdy miał do niej dostęp... — opowiadała, zerkając w stronę małej nadgryzionej kosteczki, którą spostrzegła u łap nieznajomej. — ...Grupa, która może przynieść ci spokój i ukojenie. Nie będziesz musiała dojadać kości po myszach. Nigdy już nie poczujesz głodu ani zmęczenia.
Lód nie kłamała. Nie mówiła całej prawdy, ale nie mówiła też nic z nią niezgodnego. Głos Lód, jej spojrzenie, maniera jej wypowiedzi i mowy ciała - wszystko to było jednocześnie tak spokojne i łagodne, a tak niepokojące. Lód rozumiała ból samotniczki i miała w sobie wystarczająco wyrozumiałości, by posłużyć się prawdą - okrojoną, ale wciąż prawdą. Nie obiecywała jej życia w klanie, szczęścia czy pełnego brzucha, ale mogła obiecać jej odpoczynek od wszystkich swoich życiowych trudów, których ciężar mistrzyni doskonale znała.
Było w oczach Lód coś paradoksalnie łagodnego, i była to szczera łagodność, a nie tylko element gry i manipulacji użyty tylko po to, by zyskać zaufanie obcej kotki.
— Jak masz na... imię...? — spytała cicho obca. Zrobiła niepewny, drżący krok do przodu.
— Możesz mi mówić Lód — przedstawiła się, tak samo łagodnie i ostrożnie, by nie przestraszyć samotniczki. W tych słowach też kryła się jakaś forma szczerości. Szczerości i podstępu. Jakiejś dziwacznej mieszanki tego spokojnego, cierpliwego obycia i czarnych intencji, które się za nim kryły.
— Psianka — przedstawiła się młoda kotka. Powoli, niepewnie podeszła do przodu, a Lód cofnęła się i odsunęła od powalonego drzewa, by dać jej przejść. Gdy kotka, której błękitne futro błyszczało w ciemnościach nocy wyłoniła się z wnętrza obumarłej sosny, mistrzyni skinęła głową.
— Nie bój się — powiedziała spokojnie. — Nie ma się czego bać w ciemności. Chodź ze mną.
Młoda kotka naiwnie ruszyła za mistrzynią, wciąż sztywna, wciąż z napiętymi mięśniami czekającymi na atak, który nie nadchodził. Przyłączył się do nich Blade Lico, który szedł daleko z tyłu, by nie przestraszyć jej jeszcze bardziej.
Im dłużej szli przez las, tym kotka wydawała się bardziej zaskoczona faktem, że nieznajomi nie zrobili jej krzywdy i nie wyglądali, jakby planowali to zrobić. Iskierki nadziei w jej oczach. Lód zastanawiała się, co Psianka sobie wyobrażała - jedzenie? Ciepłe posłanie? Koniec głodu?
— Jesteś zbyt młoda, by włóczyć się samemu po lesie i spać w martwym drzewie — zagaiła Lód spokojnym, cichym, kojącym głosem, nie patrząc wcale na towarzyszkę, jakby nie chcąc jej niepotrzebnie straszyć. Niech dozna chwilę spokoju przynajmniej w ostatnich swoich chwilach.
— Zbyt młoda, żeby być uznawana za dorosłą, ale wystarczająco dorosła, by móc porzucić mnie samą w lesie — powiedziała Psianka, której głos stał się nagle niemniej ponury niż ta ciemna noc. Lód zainteresowało to, jak szybko zdobyła się na taką wylewność w uczuciach. Musiała bardzo długo być sama, jeśli była tak spragniona szczerej rozmowy. To Lód mogła jej dać. — "Czas, żebyś wybrała własną ścieżkę".
Zaśmiała się cicho, histerycznie.
— Moja ścieżka jest upokarzająca.
— Rozumiem — odparła Lód.
I szła dalej, powoli, cicho i ostrożnie. Nigdzie się nie spieszyła.
Zbyt młoda, by być uznawana za dorosłą, ale wystarczająco dorosła, by obarczyć ją odpowiedzialnością za dobre imię rodu. Zbyt młoda, by być członkiem kultu, ale wystarczająco dorosła, by wpychać jej do gardła ślepą, złudną, fanatyczną propagandę, aż się nią zakrztusi. Zbyt młoda, by być wojowniczką, ale wystarczająco dorosła, by oczekiwano od niej udowodnienie własnej wartości, żeby mogła zasłużyć na miłość, albo przynajmniej na to, by nie być traktowaną jak powietrze.
— Dorośli są bardzo dziwni, Psianko — mówiła Lód takim głosem, jakby sama była ledwie uczennicą. — Oczekują, że będziesz w stanie pojąć świat, którego oni sami nie pojmują.
Uniosła głowę w kierunku nieba, a samotniczka podążyła za nią wzrokiem.
— Oczekują, że poradzisz sobie w samotności, choć sami nie potrafią wierzyć własnym słowom i szukają kogoś, kto będzie myśleć za nich.
— To... prawda — przyznała zaskoczona Psianka. — Lód... czy u was będzie dobrze?
— Będzie.
— Będę mogła spać spokojnie?
— Tak.
— Nie chcę znów być sama.
— Tam, gdzie cię prowadzę, nigdy nie będziesz czuć się samotna.
Doszli na polanę. Łączka wyglądała tak samo, jak wtedy, gdy ją opuszczali. Z początku było cicho, ciemno i wydawało się, że nie było tu nikogo oprócz mistrzyni, białego wojownika i samotniczki. Ale potem krzewy zaszumiały. Ciemne sylwetki, których oczy świeciły białym blaskiem odbitej w nich tarczy księżyca wysunęły się cicho z zarośli. Dumny pysk Nikłej Gwiazdy uniósł się wysoko. W całkowitych ciemnościach oprócz tych błyszczących oczu nie było widać jego twarzy ani szczegółów sylwetki. Psianka cofnęła się o krok.
— Umrę tu, prawda?
— Tak — odpowiedziała mistrzyni, tak jakby nie było w tym nic niezwykłego czy niecodziennego. Jej głos choć zachowując chłodną, nienacechowaną emocjonalnie barwę, wciąż był zaskakująco łagodny. — W pewnym sensie ci zazdroszczę. Odkryjesz to, co mi nigdy nie będzie dane poznać. Może znajdziesz odpowiedzi na tyle pytań... Może poznasz to, co nieznane. A z całą pewnością twój ból się skończy.
Młoda kotka była przerażona, ale nie próbowała nawet uciec. Stała w miejscu, wpatrując się przed siebie. Czując pod skórą, że krąg wokół kotek robi się coraz ciaśniejszy, kultyści zbliżają się do nich i wkrótce wszystko się skończy.
— Patrz w gwiazdy — powiedziała do niej Lód, widząc w niej strach. Jeśli nie była w stanie patrzeć przed siebie, w oczy ciemności, niech patrzy w uspokajające nocne niebo. Przynajmniej oszczędzi sobie lęku.
Dopiero, gdy pyski Wilczaków były na tyle blisko, by nawet w ciemnościach dostrzec w nich szczegóły, Psianka cofnęła się o kolejny krok. Nadepnęła na łapę Borsuczej Puszczy, która jakby w tym samym momencie wyłoniła się z mroku; i zauważywszy to, samotniczka zamarła i powoli się odwróciła, stając twarzą w twarz z kultystką. Lód tylko zmierzyła Borsuk spojrzeniem, dając jej wyraźnie do zrozumienia, żeby się odsunęła, co też zrobiła.
Samotniczka wzięła głęboki wdech i faktycznie, zgodnie ze słowami mistrzyni spojrzała w niebo. Wszystko, byleby nie zaglądać w oczy własnej śmierci. Zacisnęła oczy tylko po to, by już nigdy ich nie otworzyć. Lód zbliżyła się do kotki i zacisnęła swoje kły na jej wątłej, cienkiej szyi, która już po chwili zwisała bezwiednie w jej pysku. Puściła ciało tak szybko, jak tylko uleciało z niego życie i odsunęła się, zanim kałuża krwi zdążyła spłynąć po twardym, nagim gruncie.
Cisza, która wypełniała polanę za każdym razem, gdy samotnik tracił swoje życie, swoją bezbronną duszę, zawsze była taka sama. Niezależnie od dnia, od pory, od sezonu, zawsze było w niej coś przytłaczającego, a przynajmniej byłoby, gdyby Lód nie doświadczała jej na tyle często, by się do niej przyzwyczaić. Spojrzała na ciało samotniczki, z którą jeszcze kilka chwil temu rozmawiała. Dziwne uczucie, jakie ją opanowało, gdy zobaczyła jej puste oczy zaskoczyło ją tak bardzo, że odwróciła wzrok.
Co to miało być?
Nie miała czasu nad tym rozmyślać, bo zauważyła, że gdzieś z lasu wprowadzono na polanę kolejnego samotnika. Szarpał się i wyrywał, widocznie znając już prawdę, ale Nikła Gwiazda uciszył go bardzo szybko. Wystarczyło jedno kłapnięcie szczęk, by cisza znów nadeszła.
Nikła Gwiazda wypluł z pyska resztki futra i krwi. Odczekał chwilę, by każdy mógł przetrawić tę chwilę i dopiero po dłuższym momencie znowu przemówił.
— Polowanie uważam za zakończone. Oby Mroczna Puszcza przyjęła nasze ofiary i zapewniła nam kolejne udane łowy. Niech przodkowie patrzą na nas i widzą w nas swoją dumę, swoje niespełnione pragnienia, swoje dawne życia, swoje dusze w momencie, gdy nie cierpiały jeszcze w wiecznej ciemności. Niech patrzą i widzą, jak ich wierni potomkowie oddają im cześć!
Odpowiedziały mu chóralne głosy aprobaty, do których Lód się nie przyłączyła.
Lód nie oddawała czci nikomu. Ani sobie, ani Klanowi Gwiazdy, ani Mrocznej Puszczy. Każda dusza nosząca na sobie znamiona wiecznego życia była równa sobie, jeśli chodzi o jakiekolwiek uczucia względem żyjących.
Znają, znali i do dziś obserwują tak wiele kotów - pewnie całe tysiące - że nie były już dla nich odrębnymi jednostkami, a nudną, szarą masą. Zapomnieli, jak to jest być żywymi. Z tym, że duchy Mrocznej Puszczy wciąż cierpiały z pewnych trudów śmiertelności. Z ran zadanych za życia, tych fizycznych i tych w umyśle, wciąż ciekła świeża posoka. Wciąż krwawili. Wciąż czuli ból.
Wciąż byli rozrywani przez echa żalu, wciąż rozpatrywali mroczne strony swoich czynów, które doprowadziły ich do tego miejsca. Wciąż czuli gorycz, gniew i smutek płynącą z tego, że nie mogli cofnąć czasu, by uniknąć wiecznego cierpienia. Nie zasługiwali na współczucie, ale znali ból i wszelkie jego rodzaje bardzo dobrze. Znali wszystkie najczarniejsze, najbardziej przykre i męczące zakamarki głowy każdego żyjącego kota.
Klan Gwiazdy już dawno zapomniał. Zapomniał, czym jest głód, cierpienie. Zapomniał, jak to jest krwawić. Co mieliby rozpatrywać z wiecznie napełnionymi brzuchami, gdzie nie istnieje żaden żal czy smutek? Doświadczyli czegoś, co sprawiało, że nie można było spodziewać się po nich współczucia czy tego przyziemnego sposobu rozumienia emocji. Nie można było im ufać, tak samo jak nie można było ufać Mrocznej Puszczy; z tym, że kontaktując się z tą drugą, kot wie, na co się pisze. Do Gwiezdnych zwracały się za to koty głęboko wierzące, że Gwiezdni im pomogą, że ich wysłuchają, że nie zdradzą - że w przodkach mają oparcie. Było w tym coś ironicznego.
Tak długo, jak żyła, pokłonić mogła się tylko światu. Naturze, która dała jej życie i która jej to życie odbierze. Zwierzętom, dzięki którym nie chodzi głodna. Słońcu, które żywiło rośliny i dawało kotom ciepło. Deszcz przygaszający żar. Nie schyliłaby głowy przed żadnym kotem.
Polowanie dobiegło końca. Cała grupa zaczęła zbierać się z polany. Ciszę przerywały tylko spokojne i krótkie szepty rozmawiających ze sobą kultystów, które ginęły w szumie krzewów.
A ona, brocząc po błotnistej i zmiękniętej ziemi, pustym, prawie jak w hipnozie spojrzeniem wodziła po leśnej ścieżce i swoich własnych łapach, w ciszy, która przypominała o myślach, na które nie było wcześniej czasu. Prawie poczuła, jak zadrżał jej oddech - i wcale nie z zimna.
Nigdy się nie wahała.
Czemu teraz się zawahała?
Gdzieś zahukała dwukrotnie sowa.
Daleko, w ciemności lasu, błysnęły złotem oczy, których nikt nie mógł zobaczyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz