Wiciokrzew już od dłuższego czasu leżał w tej nieszczęsnej lecznicy. Czuł się uwięziony we własnym ciele, jakby jego mięśnie i kości stały się skałami. Myśli błądziły gdzieś w najskrytszych zakamarkach jego umysłu, który ciągle go sabotował. Prawie z nikim nie rozmawiał. Tylko czasem, gdy był pewien, że nikt inny nie słyszy, mruknął coś do Świergot – ale to nie było żadnym osiągnięciem. Od walki z sępem nie wypowiedział ani jednego normalnego zdania. Czuł, że jego słowa utykają w gardle, że nie umie ich sensownie ułożyć, choćby chciał. W środku czuł pustkę, jakby ktoś wyrwał z niego duszę, zostawiając samo ciało. On sam miał wrażenie, że się starzeje, że słabnie. Z każdym kolejnym dniem utwierdzał się też w przekonaniu, że zapada się w swoje własne posłanie, że gnije wraz z nim. Każdy jego ruch był męczący, a każdy oddech słaby i przerywany. Czuł się tak, jakby wtopił się w konstrukcję z patyków, mchu i piór, jakby stał się jej częścią. Wkurzały go ciągłe wizyty innych kotów. Ich głosy, szepty, kroki. Miał wrażenie, że każdy z nich gada o nim za jego plecami. Wyzywają go, obrażają, mieszają z błotem. Nazywają bezużytecznym, śmierdzącym trupem – co po części było prawdą. Tak właśnie wyglądał, jak truchło. Był sztywny, milczał, nie czyścił już swojego futra od wielu dni.Najgorsze w tym wszystkim były rozmowy Świergot i Kruszynki. Serce mu się kruszyło, gdy podsłuchiwał, jak szamanka spokojnym, troskliwym głosem tłumaczy młodej szylkretce właściwości ziół. To mógł być on. To mogło być jego miejsce, jego ranga, powołanie. Gdyby tylko nie był tak okropnym tchórzem. Gdyby tylko nie bał się odrzucenia ze strony swojej matki, że go wydziedziczy. Ostatnio Cierń zachowywała się dziwnie. Nie jak zwykle, jak ta surowa, zimna matka, którą znał, i która nie pozwalała mu na chwile słabości. Nie wiedział już, czy jego umysł sam próbuje go oszukać, by dodać otuchy, czy jego złudzenia były prawdą. Kotka dała mu wsparcie, kiedy próbował zrobić… coś. To nie była ona i to dawało mu promyk nadziei. Nadziei, że może mu wybaczy, że mimo wszystko może go jeszcze pokocha, mimo jego porażek, słabości i tchórzostwa.
***
Tego dnia Kruszynka wyszła z lecznicy, a za nią podążyła Świergot. Na krótką chwilę w legowisku zrobiło się cicho, słychać było tylko świst wiatru i trzaskające gałązki drzew. Wiciokrzew odetchnął z ulgą, choć nie oznaczało to, że był spokojny. Wciąż był spięty, wciąż czuł pustkę. Nie minęło jednak wiele czasu, gdy starsza kotka wróciła. Trzymała w pysku niewielkiego ptaka, którego wiotkie skrzydła kołysały się na boki przy każdym jej kroku. Położyła go ostrożnie przed liliowym, a potem rozsiadła się obok jego posłania.
— Wiciokrzewie… — wychrypiała, jej głos był słaby, nadgryziony zębem czasu i zmęczeniem. — Zjedz coś, proszę. Inaczej umrzesz. Widzę, jak z każdym dniem tracisz coraz więcej sił — westchnęła. Jej oczy zaszkliły się łzami, które próbowała powstrzymać, lecz bez skutku.
Uczeń miał półprzymknięte oczy. Uważnie śledził każdy ruch szamanki, choć z trudem. Czuł się źle z tym, do jakiego stanu doprowadził biedną Świergot. To on leżał tu jak truchło, a ona musiała się o niego martwić, zamiast zajmować się szkoleniem Kruszynki i opieką nad klanem. Gdyby tylko był normalny, silny, taki jak inne koty w jego wieku – ona nie musiałaby tracić na niego ani jednej łzy.
— Schudłeś… — mówiła dalej, a jej głos stawał się coraz miększy, niemal błagalny. — Zostały z ciebie same kości i skóra. Nie wiem, od ilu już tu leżysz, ale doprawdy wiem, że jeśli teraz spróbowałbyś wstać, twoje łapy nie utrzymałyby już twojego ciężaru.
Wiciokrzew zamknął oczy. Z ich kącików popłynęły ciepłe, słone łzy, które wsiąknęły w futro na policzkach. Jego koniuszek ogona zadrgał, choć nawet ten drobny ruch wymagał od niego energii, której nie miał. Nie wiedział, czy byłby w stanie przełknąć choćby kęs jedzenia, które leżało teraz przed nim. Świergot odchrząknęła cicho, jakby chciała dodać sobie powagi.
— Z każdym dniem i każdą nocą będzie jeszcze gorzej. Nie chcę cię straszyć, ale za niedługo… efekty będą już nieodwracalne. Wiciokrzewie, my… potrzebujemy cię w Owocowym Lesie. Potrzebujemy cię tak samo, jak każdego innego — mówiła spokojnie, ale w jej głosie było słychać smutek. — Nie możesz się załamywać. Pamiętaj, że nawet jeśli czujesz się drobny, jak ziarenko piasku, to takiego ziarenka nie można usunąć z brzegu, bez poruszania przy tym kilku innych. Wiciokrzewie, twoja śmierć odbije się na twoich najbliższych, na nas wszystkich. Jesteś dla nas ważny…
Przez chwilę w lecznicy panowała cisza. Potem zielonooki prychnął cicho pod nosem. Jego gardło było suche, a słowa wychodziły z niego z ogromnym wysiłkiem.
— O-oszcz… oszczerstwa — wycedził słabym głosem. Szamanka podniosła uszy, a w jej oczach pojawiły się iskierki nadziei. Drgnęła, jakby chciała podejść bliżej, lecz bała się, że to go spłoszy. — Je- jestem… bezużyteczny — wyszeptał tak cicho, że starsza kotka ledwo go usłyszała. Świergot nie odpowiedziała. Patrzyła na niego bardzo długo, a jej serce biło tak mocno, że Wiciokrzew mógłby przysiąc, że czuje jego bicie. W końcu kotka nachyliła się lekko, a jej ogon musnął jego pręgowany bok w geście, który miał mu przypomnieć o tym, że nie jest sam.
— Nie mów tak — mruknęła cicho, ale stanowczo. Wiciokrzew poruszył się niespokojnie, strącając z siebie ogon kotki. Jego uszy były położone płasko na głowie, a oczy zamglone łzami.
— Pr-przestań… przestań mnie… po-pocieszać! — syknął nagle, a jego głos załamał się na końcu. Potem zalał się łzami i zakrył pysk łapą, którą z trudem udało mu się ruszyć. — Je-jestem… uczniem. Wciąż jestem u-uczniem… z czter-czterdziestką księżyców na karku! — wyrzucił z siebie, a każde słowo łaskotało go w gardło. — To… to już je-jest wstyd… — wychrypiał. — Dawno po-powinienem zostać stróżem… albo… albo wy-wylecieć z O-Owocowego Lasu.
Westchnął, próbując złapać oddech, ale zaraz kontynuował, coraz bardziej rozhisteryzowany:
— S-Sówka trzyma mnie tu… na t-tej randze… tylko z li-litości! Bo wie, wie d-dobrze, jaką po-porażką jestem. Zawiodłem ją. Zawiodłem m-moją matkę, zawiodłem R-Rokitnika… I… — urwał, a jego głos stłumiło łkanie. — I zawiodłem… cie-ciebie…
Szamanka otworzyła szerzej oczy, odruchowo kładąc łapę na jego barku, by dodać mu otuchy, lecz Wiciokrzew był tak pochłonięty własną przemową, że nawet tego nie poczuł.
— Mia-miałem tylko jedno… je-jedno zadanie… — zaczął znowu, choć głos trząsł mu się jak cienki listek na wietrze. — Zo-zostać wojownikiem… To było takie proste… a ja… a ja nie da-dałem rady. Miałem… miałem wa-walczyć dla Owocowego Lasu, sprawić, żeby Cie-Cierń była ze mnie dumna. A j-ja? — syknął przez łzy. Nie był zły na Świergot, ale na samego siebie. Stąd ten ostry ton. — A ja za-zawsze bałem się walki. Zawsze wo-wolałem zioła… Chciałem leczyć, nie krzywdzić. Chciałem nieść pomóoc… nie odbierać życia.
Zacisnął łapę mocniej na pysku.
— P-prawda jest taka, że jestem po prostu… s-słaby. Zbyt słaby, żeby walczyć i zbyt słaby, żeby… żeby ro-robić cokolwiek. Medycyna… była dla mnie je-jedynym wyjściem. Ale te-teraz… teraz widzę, że wcale nie mia-miałem w sobie powołania. Że za-zajmowałem się nią tylko dlatego, że… że do niczego innego się nie na-nadawałem. — Przełknął z trudem ślinę, choć jego głos drżał coraz mocniej. — Nie zasłużyłem, by być me-medykiem. Sówka… od ra-razu powinna mnie wysłać do starszyzny. Bo teraz? Teraz… i tak ni-nic już ze mnie nie bę-będzie. Nie mam łapy, nie mam s-sił… do niczego się już nie na-nadaję.
Szamanka uniosła gwałtownie uszy, jakby właśnie ją olśniło.
— Chciałbyś być medykiem? — zapytała nagle, nie odrywając od niego oczu. Wiciokrzew otworzył pysk, ale słowa ugrzęzły mu w gardle.
— N-nie… ja… ja nie… to… — wybełkotał bez ładu i składu, aż w końcu urwał.
— Poczekaj tu chwilkę — przerwała mu cicho, po czym podniosła się z miejsca i zniknęła w wyjściu z lecznicy, zostawiając za sobą tylko powiew chłodnego powietrza. Liliowy westchnął ciężko i zamknął oczy. Jego serce biło mu w piersi jak oszalałe, a łzy wciąż spływały po policzkach. “Czy moja przemowa została właśnie podsumowana przez te trzy słowa?” – pomyślał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz