Po wojnie
O matce, która okazała się zdrajczynią, morderczynią, wygnańcem...
O matce, która była jej światłem, kiedy wszystko inne okryte było mrokiem, cieniem i żałosną pustką.
O matce, która wychowała ją w miłości, cieple, która nigdy nie pozwalała, aby smutek zaślepił jej egzystencję, nawet kiedy zrobił to za niego Klan Gwiazdy.
O matce, która była kotem, którego kochała najmocniej na świecie.
Nie mogła jednak oddać się żałobie. Nie mogła płakać, kiedy inny potrzebowali jej pomocy. Wylewanie łez w imieniu wojowniczki, która złamała kodeks, która nie uszanowała nieomylnej woli Przodków, która zabiła niewinnego kota, zwłaszcza teraz, kiedy stracili liderkę, kiedy stracili dzielnych wojowników, nie było czymś, z czym dobrze czułaby się Ćmi Księżyc. To, co szarpało nią od wewnątrz, kiedy myślała o Zielonym Wzgórzu, było... zbyt skomplikowane, aby móc to opisać jednym słowem. Najmocniej jednak czuła wstyd.
Wstyd przed Klanem Gwiazdy.
"Jak spojrzeć im w oczy, kiedy żyje według zasad, których nauczyła mnie kotka o tak zachwianej moralności..?" — myślała późnymi nocami, kiedy ciche kroki siostry rozbrzmiewały zza ciemnej zasłony, za którą znajdował się składzik.
Na szczęście, chociaż słowa te były okrutne, pracy nie brakowało. Byłoby to ogromnym darem, gdyby nie fakt, że z każdym dniem musiała oglądać, jak iskra życia, należąca do jej ukochanej siostry, staje się bladsza, staje się bardziej rozedrgana. Słyszała, że jej kroki są ciężkie, powolne, a jednocześnie ta niesamowicie niespokojne; podobnie z oddechem czy biciem serca, którego dudnienie zdawała się odczuwać poduszkami łap. Ćma słyszała, jak całymi nocami Wieczne Zaćmienie chodzi po legowisku. Nawet asystentka spała więcej, nawet jej bezsenność nie maltretowała do takiego stopnia. Kiedy spała, czuwała dusza Piórolotka, który potem mówił, że szylkretka ułożyła się na jedynie kilka chwil, ale jej oddech nie uspokoił się ani na uderzenie serca. Ćmi Księżyc umiała w to uwierzyć bez najmniejszego problemu. Wszyscy widzieli, że z główną medyczką jest źle, coraz gorzej. Słychać było szepty, słychać plotki i pomówienia. Nawet te do tego stopnia krzywdzące, że dreszcze przebiegały po srebrnym grzbiecie, kiedy docierały do jej wyczulonych uszu.
Jednak nawet te mówiące o strasznych błędach, o nieumyślnym morderstwie liderki, o byciu niezdolnym do kontynuowania swojej pracy... żadna z nich zdawała się nie robić wrażenia na Wiecznym Zaćmieniu. Kotka była niewzruszona, głucha na nie lub zwyczajnie zbyt zmęczona, zbyt zamknięta w swoim nasilającym się szaleństwie, aby przejmować się tym, co działo się dookoła niej, poza jej wzburzonym umysłem.
Ich rodzina ucierpiała najbardziej podczas tej bitwy. Straciła babkę, straciła matkę, jej brat został bardzo poważnie poraniony, a siostrę oskarżono o niewybaczalne zaniedbania podczas próby uratowania Liściastej Gwiazdy. Nie można było umniejszać innym śmierciom, innym tragediom; wszyscy nosili na sobie piętno tej wojny, ale nie można było ukrywać, że skaza na sercach rodziny liderki była ogromna.
Na szczęście wiele kotów wyszło z życiem. Nawet jeśli utracili sprawność, nie rozdzielono ich z życiem. Cudem było uratowanie Źródlanej Łuny, Promienistego Słońca czy Jastrzębiego Zewu; nawet jeśli za wielką cenę. Nie każdy miał tyle szczęścia, ale wszyscy byli pewni, że Miedziany Kieł, Jerzykowa Werwa, a nawet Złota Droga, świecą każdej nocy na wysokim nieboskłonie, czuwają nad każdym patrolem, zwabiają zwierzynę na ich tereny. Klan Klifu był im wdzięczny.
* * *
Teraźniejszość
— Trzymaj — poleciła nowowybranej zastępczyni, puszczając liść, pod którym rozsmarowała wcześniej warstwę mysiej żółci. Gorzki, paskudny zapach rozlewał się po legowisku medyka. Pikująca Jaskółka zmarszczyła nos, ale przytrzymała lekarstwo. Kleszcz był mały; uczepił się jej futra już pod sam koniec patrolu, więc niemal od razu puścił się skóry, a kremowa mogła opuścić lecznice i wrócić do swoich obowiązków. Nie pożegnała się, jedynie skinęła głową i wyszła.
Wieczne Zaćmienie wychodziła ze składziku, aby podać Gąsienicowemu Ogryzkowi porcje jego codziennych ziół. Wojownik przyszedł do nich z lekką gorączką kilka wschodów słońca temu, ale jego stan do tej pory się nie poprawił, w dodatku do jego przypadłości doszły powracające, regularne wymioty. Początkowo nie było to takie dziwne; przez jakiś czas gościły u siebie Płomienną Łapę, która zatruła się nieświeżą piszczką. Nie byłoby niczym niezwykle dziwnym, gdyby niebieski wojownik zwyczajnie zaraził się problemami żołądkowymi od uczennicy, ale ruda kotka już jakiś czas temu wyzdrowiała, a nawet zdała już test na wojowniczkę. Gąsienicowy Ogryzek jednak jedynie słabł, chudł i stawał się coraz bardziej niespokojny.
Ćmi Księżyc nie chciała wątpić w siostrę; wiedziała, że ma ogromną wiedzę, że jest doświadczona, że ma najlepsze możliwe intencje, ale... nie mogła odsunąć od siebie pewnych dziwnych szeptów, przeczuć, że coś było nie tak. I w końcu się im poddała.
Kiedy wytarła resztki cuchnącej żółci z łapy, skierowała się w stronę siostry, która właśnie przysiadła przy chorym.
— Puść! — rozkazała kocurowi, który nie zdążył nawet zabrać podanego zioła do pyska.
— H-huh... Słucham? Coś nie tak? — zdziwił się, a jego słaby, zmęczony głos załamał się.
— Ciemko? Coś nie tak? — zapytała równie zdziwiona Zaćmienie.
Młodsza nachyliła się nad rośliną i powąchała go, trzymając pysk delikatnie otwarty. Nie musiała nawet tego robić; już wiedziała, gdzie leży problem. Sierść na futrze zjeżyła się, a pazury wbiły w czysty, świeżo wymieniony mech, który o poranku wymieniła Astrowa Łapa, gdyż poprzedni przesiąkł wymiocinami.
— Chodź. — Owinęła ogon wokół kity siostry i odciągnęła ją na bok. Zignorowała przyśpieszający oddech młodego wojownika. Krok szylkretki był niepewny. Czyżby czegoś się bała?
Choć niewidzące, spojrzenie, które posłała Wiecznemu Zaćmieniu, było przeszywająco zimne i surowe.
— Wrotycz — powiedziała twardo Ćmi Księżyc.
— T-tak? — zapytała niepewnie, a głos jej drżał.
— Podajesz mu wrotycz — wysyczała szeptem. Cichy ton był niepotrzebny, gdyż Gąsienicowy Ogryzek z łatwością mógł wyczytać z mowy ciała, że coś w całym procesie jego leczenia nie szło tak, jak powinno. Zwłaszcza patrząc na interakcję między medyczkami.
— Wrotycz na gorączkę, t-tak... — zmarszczyła nieco brwi.
— Wrotycz pospolity? — zapytała, ale powoli twarda skorupa pękała, a zalążki smutku przedzierały się przez nią. Bała się o zdrowie siostry, bała się o jej stan, o to, co ją czeka, kiedy znów wyjdzie na jaw, że się myliła. Srebrna nie wierzyła, aby śmierć liderki była całkowicie winą jej siostry, ale musiała przyznać, że jej zachowanie było... okropnie nierozważne i zastanawiająco podejrzane.
— H-huh... co... — Jej głos łamał się, drżał. Asystentka czekała chwile; jedną, drugą... Ale w końcu nie doczekała się już kolejnych słów. Westchnęła i uderzyła ogonem o posadzkę.
— Wyjdź — poleciła, chociaż to nie ona powinna wydawać polecenia. O dziwo szylkretka wykonała rozkaz. Z ogonem między nogami, krokiem powolnym i niepewnym opuściła lecznicę, zapewne, aby odszukać w obozie Pietruszkową Błyskawicę. Kiedy dźwięk łap zniknął, bladooka westchnęła i z ciężkim grzbietem powstała. Zignorowała mamrotanie Gąsieniczka i wślizgnęła się do składziku, gdzie odszukała inną odmianę wrotyczu. Odmianę nie trującą, która faktycznie pomaga w obniżeniu gorączki.
Tego wieczoru Wieczne Zaćmienie nie wróciła do legowiska medyka. Dopiero następnego ranka siostra usłyszała jej kroki... jeszcze bardziej chaotyczne, rozdygotane i ciężkie. Jak długo mogła ukrywać faktyczny stan siostry przed całym światem? Jak długo ona sama mogła go ukrywać...
Wyleczeni: Pikująca Jaskółka, Płomienna Łapa (Słońce), Gąsienicowy Ogryzek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz