*Początek Pory Nagich Drzew*
— Jesteś męczący… — mruknęła Stonka, myjąc swoje długie futro.
— No halo! Dlaczego? Ja tylko chcę mieć pewność, że nie jestem chory — odpowiedział obrażonym tonem Turkawka, poprawiając swoją kolekcję kamieni. Może nie były to ogony jaszczurek ani inne jego ulubione skarby, ale musiało mu to wystarczyć. — To chyba dobrze, że nie chcę nikogo zarazić, co?
— Ostatnio ganiałeś mnie, krzycząc, że twoje łapy są pełne zarazków… — powiedziała dymna, przestając się myć. Wstała i po chwili przyniosła sobie coś do jedzenia. Zaczęła posilać się myszą.
— Haha! Było śmiesznie! — zawołał zielonooki, teatralnie strącając łapą niewidzialną łzę, która rzekomo miała szybko zlecieć mu na polik. — Musisz przyznać, że było zabawnie! No dawaj! Proszę!
— Tak, bardzo — odpowiedziała pomiędzy połknięciem mięsa a kolejnym gryzem.
— Oj nie bądź taka sztywna! — przesunął się bliżej niebieskiej kotki. Podniósł głowę do góry, patrząc na wnętrze szopy, którą tak dobrze znał. Westchnął. — Nudzi mi się — wyznał, patrząc po drewnianych ścianach.
Stonka po zjedzeniu swojego posiłku uniosła główkę i spojrzała na brata.
— To popilnuj swoich kamieni. Jeszcze uciekną — mruknęła, oblizując swoje wargi. Położyła swój ogon, przypominający rybią płetwę, na łapach.
— Nie mają łap, nie uciekną — zniżył głowę i zerknął zielonymi oczami na siostrę. — Ale może chcesz je obejrzeć?
— No dobra… — po dłuższej chwili Stoneczka pokiwała głową, wyciągając łapkę po kamyki.
[210 słów]
[przyznano 4%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz