— Prążkowana Kito — zawołała, jej głos był miękki i spokojny, jakby nie chciała wojownika martwić na zapas. On odwrócił głowę w jej stronę. W jego oczach malował się smutek, wyglądał na przygnębionego, zmęczonego. Mimo to, gdy zobaczył swoją partnerkę, na jego pyszczku pojawił się delikatny, lecz gorzki uśmiech. — Przykro mi z powodu Zabielonego Spojrzenia… — powiedziała cicho, podchodząc bliżej. Jej nos musnął jego policzek, a uszy opadły do tyłu, jakby chciała go za coś przeprosić. — Była jeszcze młoda. Miała przed sobą całe życie.
Kocur westchnął głęboko i spojrzał w niebo, jakby szukał tam odpowiedzi.
— Taki już los. Przychodzimy na ten świat, by kiedyś go opuścić — mruknął, a potem dodał łagodnie: — Ale wierzę, że ona teraz patrzy na nas z góry. Może nawet jest jej ciepło na sercu, że ktoś ją rozpamiętuje — wyznał, a potem czuło polizał szylkretkę po czole. — Chciałaś mi coś powiedzieć?
Wojowniczka odsunęła się kilka kroków do tyłu. Jej wzrok padł na legowisko medyka, gdzie leżał Blade Lico. Przez chwilę tylko patrzyła, czując uścisk w gardle.
— Gdy tylko usłyszałam o śmierci Zabielonego Spojrzenia… — zaczęła, po czym odchrząknęła, aby wyrównać lekko drżący głos. — Od razu pomyślałam o Bladym Licu. W końcu to była jego siostra, a on sam jest teraz słaby. Choroba go także nie oszczędziła — dodała. — Mam nadzieję, że medyczka się nim zajmie, ale domyślam się, że ma teraz łapy pełne roboty.
Prążkowana Kita skinął ze zrozumieniem. Jego ogon przesunął się po jej grzbiecie w uspokajającym geście.
— Masz rację, możemy pójść razem. On pewnie potrzebuje teraz kogoś obok… może nawet bardziej niż ja. W końcu znali się całe życie — miauknął, spoglądając na swoje łapy. Koty ruszyły więc razem, w sercach niosąc pamięć o kotce, która nieszczęśliwie odeszła.
Gdy dotarli do legowiska, dźwięki w obozie jakby ucichły. Wiatr przyniósł ze sobą zapach ziół i cierpką woń chorób, które wisiały nad klanem, niczym burzowe chmury. Wewnątrz panował półmrok, rozświetlany tylko słabym blaskiem przedzierającym się przez wejście do legowiska. Zalotna Krasopani zatrzymała się w progu, czując lekkie ukłucie niepokoju w sercu. Nie widziała Bladego Lica już od kilku księżyców, nie rozmawiała z nim, nie pytała o jego stan, o jego relacje. Co, jeśli pokłócił się ze swoją siostrą, a ona nawet o tym nie wiedziała? Rozejrzała się dookoła. Kocur leżał skulony, z ogonem owiniętym wokół ciała. Jego futro, niegdyś gładkie i zadbane, teraz wydawało się bardziej matowe i potargane. Oddychał płytko, z wysiłkiem, ale otworzył oczy, gdy tylko usłyszał czyjeś kroki.
— Blade Lico… — odezwała się Zalotna Krasopani, podchodząc bliżej, ale wciąż na bezpieczną odległość od chorego. Wojownik uniósł głowę nieznacznie, a jego spojrzenie przesunęło się po przybyłych powoli, jakby widział ich przez mgłę. Gdy spostrzegł szylkretowe futro swojej dawnej podopiecznej, jego wyraz pyska złagodniał.
— Ty… — wychrypiał. — Nie spodziewałem się was tutaj.
Kotka przysiadła na ziemi, ostrożnie, jakby obawiała się o to, że każdy niewłaściwy ruch sprowadzi na nią takie męczarnie.
— Słyszałam o Zabielonym Spojrzeniu — powiedziała łagodnie, patrząc mu prosto w załzawione oczy. — Przykro mi… na pewno była dla ciebie bardzo ważna. Ja też jestem jej wdzięczna, w końcu nieraz zabierała mnie oraz Prążkowaną Kitę na treningi.
Wojownik przymknął powieki. Przez chwilę milczał, oddychając ciężko.
— Nie powinna była umrzeć… — urwał, a jego łapy zadrżały. Brzmiał tak, jakby każde słowo kosztowało go ogrom wysiłku. Łzawy kaszel nie był w końcu byle czym. Choroba zaatakowała płuca i oczy kocura, co na pewno przynosiło mu ból.
— To prawda, odeszła, ale nie sama — wtrącił się Prążkowana Kita. — Wszyscy o niej pamiętamy, a ty, Blady Licu, też nie jesteś sam.
Wojownik otworzył oczy, w których kręciły się łzy. Nie dało się stwierdzić, czy kocur faktycznie płakał, czy to przez chorobę jego oczy były zaszklone. W legowisku zapadła cisza, przerywana jedynie chrapliwymi oddechami leżących tu kotów – a przynajmniej tak było, do czasu. W środku rozległ się głos Cisowego Tchnienia, która zmierzała w stronę gości, trzymając wrotycz w pysku.
— Co tu robicie? Przodków się nie boicie? — mruknęła pod nosem, podchodząc do chorego. Potem przestała już zwracać uwagę na dwójkę wojowników, a zajęła się Bladym Licem, podając mu zioła i krótko wypytując się o jego zdrowie. Brązowe ślepia szylkretki przesunęły się w stronę Prążkowanej Kity.
— Zbierajmy się już stąd — zarządziła, a potem powoli wstała z miejsca i razem z partnerem opuściła legowisko. Zaraz po wyjściu zaczerpnęła haust świeżego powietrza, aby pozbyć się z płuc zapachu chorób i śmierci. — Wierzę, że jest w dobrych łapach — wymamrotała melancholijnie. Nie wyglądał, jakby był w dobrym stanie, ale być może były to tylko pozory. Jasnofutry od zawsze był silny, na pewno byle kaszel z nim nie wygra, a przynajmniej tak pocieszała się Zalotka.
— Tak, ja też. Może tym razem medyczka uleczy go w porę… — odparł, z lekkim wyrzutem w głosie, a potem polizał się po piersi. — Wciąż nie mogę uwierzyć w to, że odeszła, ale może faktycznie nie powinienem winić za to medyczki i tak widać, jak się stara — poprawił się od razu. Zalotna Krasopani przytaknęła głową.
Wyleczeni: Blade Lico
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz