Jakieś 50 księżyców temu
“Głupia Taniec, taka głupia, głupia Taniec~” — zaśpiewywał się głos w głowie. Chciała go uciszyć syknięciem, ale każde drgnięcie mordki było katastrofalne w skutkach. “Sowi szponek, sowi szponek~ Wbija się i rwie~” — Miała ochotę położyć się, dać się zasypać pod białą pierzyną. Łapy miała ciężkie, ciężki niczym zrobione z kłód. Brnęła powoli, a każdy krok był tylko trudniejszy; przed piersią zbierała się wyższa i wyższa zaspa, która wydawała się najtrudniejszą przeszkodą, jaką kiedykolwiek musiała pokonać.
“Buźka była taka ładna, taka jasna, pełna nadziei. Oczka skrzyły się jak trawa rosą okraszona. Uśmiech nigdy już nie zawita, ząbkiem nigdy nie zabłyśniesz” — Zmusiła się do wysiłku; splunęła na śnieg, a między krwawą śliną widać było kawałek kła, który zawadzał jej i ranił w naddraśnięty język. Miała ochotę wyć, jęczeć i skomleć ze złości i żałości, ale każdy, nawet najmniejszy ruch mięśniem pyska był potworny. Szła więc otumaniona, niby duch, niby żyjący umarły, którego nieme cierpienie przenika przez każdą materię w lesie.
Kpiący świergot dotarł do jej uszu. Był przytłumiony, ale wiedziała, że dochodzi z niedaleka. Spojrzała w górę, gdzie na suchym, delikatnie oprószonym ciernistym krzewie przycupnęła popielata ptaszynka. Wpatrywała się w Taniec swoimi oczkami, które przypominały czarny pancerzyk z żuka. Z rozdziawionego dzióbka wylatywał melodyjny śpiew. Nie… To nie był śpiew, to był śmiech… Śmiech pełen wyższości i jadu, o którym prawie udało jej się zapomnieć przez te wszystkie księżyce, gdy żyła wraz z Ino i Zośką. To był rodzaj rechotu, który ciągnie się przez lasy, przez osiedla dwunożnych, aż dochodzi do ucha, które jest na niego najbardziej wyczulone.
“Parszywy, zgniły… Opierzony, ubrany z puch ze śmierdzącego tchórzostwa…” — Była wkurzona. Nie mogła nawet wypluć na świat swojego rozsierdzenia. Trzymała w sobie coraz więcej ciężkich emocji. Gdyby nie wszystko, co stało się wcześniej, przeszłaby obok srokosza obojętnie; najpewniej nawet nie zauważyłaby go, ale teraz… Teraz to już było zbyt wiele. Zmarszczyła brwi, chociaż czuła ten ruch nawet w paluszkach łap. Złapała kontakt wzrokowy z przeuroczymi ślepkami ptaszka. Przekręcił delikatnie łebek, jakby chciał się zapytać, dlaczego jej drugie zielone zwierciadełko duszy jest głęboko przeorane.
“Stare próchno, nawet sam nie przyjdzie, łapy nie wyciągnie, tylko wysyła zarobaczone, skrzydlate gnidy, aby mnie nękać. Srokosz przebrzydły, śmierdzący wydzielinami starszych, śmierdzący kwaśnym mlekiem swojej przybłędy, oblepiony szczynami swoich zgniłych od środka kociąt!” — Kontynuowała bitwę na spojrzenia ze stworzonkiem, które wydawało się coraz mniej nią zainteresowane. Dziubało, od czasu do czasu, nabitą na kolec jasną myszkę. — “Taki właśnie jesteś, taki byłeś i będziesz… Nienażarty, nienasycony, a to wszystko przez tę dziurę, czeluść, którą trzymasz w sercu… Żryj, żryj, ile wlezie, bo za chwile, jeden po drugim wyrwą ci piórka ze skrzydełek, zeżarty zostaniesz ty i tylko ty. I nic po tobie nie zostanie… Choćbym miała sama o to zadbać.”
* * *
Obudziła się dopiero wieczorem na następny dzień. Większość pyska miała w pajęczynach; była pewna, że jakiś pająk uwił sobie gniazdo w jej uchu, ale nie obchodziło jej to szczególnie. Mógł nawet zeżreć jej mózg; niektórzy rządzą całym klanem bez niego, więc i Taniec miała to gdzieś. Miała odsłonięte jedno oko, ucho i nos. Coś było jednak nie tak; jej zmysły nie zdawały się działać sprawnie. Była otumaniona, a wszystko ruszało się bardzo powolnie, wraz z nią samą. Próbowała poruszyć łapą, ale wydała się taka niesamowicie ciężka…
— No, no… Spokojnie ptasia wojowniczko… — Usłyszała głos Ino, dochodzący ze strony, gdzie jej pysk był obłożony białą siecią. W jego tonie brzmiało zmęczenie, a nawet szczery smutek; najbardziej jednak umiała wyodrębnić ulgę. Uzdrowicielka usiadła. Dotknęła delikatnie karku leżącej, a z pyska szylkretki wydobył się cichutki pomruk. — Niezbyt skoram pytać, coś zrobiła, jakie miałaś zapędki… Bo śmiem wątpić by to, w jakim stanie się znalazłaś, było stanem, w którym chciałaś zakończyć swoją malutką przygodę — powiedziała dość lekko, rozwiewając tym samym gęstą atmosferę. — Nie mniejsza… Skończyłaś, jak skończyłaś. Cud, że mój braciszek był akurat na polowaniu tam, gdzie rzadko go ponosiły tropy zwierzyny. Wykrwawiłabyś się. Sama wśród białych zasp usypanych…
— N-nie… Nie widzę cię. — Słaby i łamiący się głos wydarł się spomiędzy pajęczyn. Próbowała wygiąć szyje bardziej do tyłu, aby dojrzeć, chociaż rąbek futerka na pyszczku Ino, ale przypadkowo zahaczyła o kamień, który przeciął jedną warstwę opatrunków. Syknęła i zacisnęła ślepie.
— Spokojnie, spokojnie, nie ruszaj się. — Wstała i zasiadła po drugiej stronie, owijając ogon wokół łap. Oczy miała widocznie przemęczone. — Rana jest paskudna… Długo będziesz ją leczyć, długo będzie kłuć cię w oku… W tym, co po nim pozostało.
— Co? — zapytała z lękiem.
— Pysk jest szkaradny, ale prosty do wymycia z brudu. Z oczodołem jest trudniej… Nie użyje mchu, bo sprawa jedynie stanie się gorsza i gorsza. Musimy być myśli dobrej, że organizm masz silny, a nie tylko młody.
— Aha… — mruknęła i podkuliła łapy.
— Ale mam nowiny — zaczęła, przysuwając się bliżej. — Świat się miło zachował względem nas. Pomagać mi nie możesz, nie przez dłuższy czas. Jednak… Pod korzenie przywiało malutkiego, rudego listeczka — oznajmiła, uśmiechając się delikatnie. Czekała na jakieś słowo, ale Taniec jedynie zmarszczyła nieznacznie brew. Starsza więc kontynuowała — Malutki listek był cieniutki, słabiutki, a wiatr pogrywał z nim. Złapałam go za łodyżkę i przyprowadziłam do środka, aby nie odfrunął. Nakarmiłam i pyszczek zwilżyłam, a następnie położyłam na mięciutkim meszku; na tym, na którym sobie teraz polegujesz. — Faktycznie… Szylkretka czuła zapach innej kotki pod swoim policzkiem. Nie zauważyła tego wcześniej, bo była to woń ziołowa, bardzo pasująca do tej, która zwykle roznosiła się pod korzeniami dębu.
— Kto to? — zapytała sucho. Chciała pozostać nonszalancka i udawać niezainteresowaną, ale musiała przyznać, że interesowała ją ta nowa “zdobycz” starszej.
— Nazywa się Jagienka. Kruszynka z niej, a umysł ma chętny do nauki. Myślę, że pozostanie z nami, zwłaszcza teraz, gdyś niedysponowana.
— Zastępujesz mnie? — rzuciła, ale w jej głosie nie było jadu, jedynie żartobliwa nutka. — I to jeszcze, gdy jestem na łożu śmierci?
— Nie martw się. Może i życie cię nie oszczędza, ale to nie jest jeszcze jego kresanie — zapewniła, znów dotykając jej piersi. — A w dodatku, samaś przyznała, że od ziół kręci cię w nosie, że żywica lepi ci się do łap, a nie do opatrunków, a mak jest w twoich oczach bardziej kuszący dla potrzeb własnych, niźli dla tych, co nie umieją oczu zmrużyć mimo zmęczenia.
— Dlatego chowasz je przede mną? — Podniosła brew.
— W rzeczy samej, ale tym razem wygrałaś tę małą batalię. Tak żeś jęczała i rzucała się, że musiałam przeprowadzić małemu listowi pierwszy test. — Wyciągnęła pazur i wsadziła go delikatnie do pyska Taniec, otwierając go szerzej. — Rudy listek nie ma pazurków, mała Jagienka pochodzi od dwunożnych. Dlatego to ona, z całą swoją malutką delikatnością, podała ci maczku. Nawet nie drgnęłaś, jakby cię zaczarowała.
— Więc znalazłaś jakąś mizerną przybłędę.
— Ona odnalazła mnie… A raczej nas — poprawiła prędko uzdrowicielka.
— Przybłędę bez pazurów, której już pierwszego dnia kazałaś wpychać mi łapy do gardła.
— Otóż tak, zgadza się. Poradziła sobie z tym śpiewająco. Ciebie też pochwalę, gdyś nie odgryzłaś jej paluszków, a wyglądałaś niczym prawdziwy wojak. To było jeszcze przed tym, jak cię zakryłam przed światem. — Musnęła delikatnie pajęczyny, a mały dreszczyk przeszedł ciało młodszej.
— Hejże! Co mi robisz! — Odskoczyłaby, gdyby nie była taka słaba.
— To dobrze, że czujesz. Miejmy nadzieje, że szybko wrócisz do siebie. Żelazna Zośka przyszła dzisiejszego poranka, ale wtedy jeszcze ledwoś żywa była. Odesłałam ją z Jagienką.
— Zgniecie ją, pewnie usiądzie na twoim małym listku i tyle będzie. Łapą się zamachnie, a on odleci. — Poprawiła się powoli, aby podnieść nieznacznie pysk i lepiej widzieć opiekunkę.
— Nie zamartwiaj się. Nie wszystko opiera się jedynie na rozmiarze.
— A czy niedźwiedź boi się pająka?
— Jak ten mu wejdzie do nosa, być może — zaśmiała się Ino, a szylkretka uśmiechnęła się nieznacznie, na tyle, na ile umiała bez bólu.
* * *
— Znowu polowałaś na drapieżne bestie? — rzuciła od niechcenia, nie przerywając toalety. — Wiesz, jak tak dalej będzie terroryzować okolicę, to zwołają jakiś spisek. Ja ci zadka nie obronie, nie przed wściekłymi pochukiwaczami.
— Głupia jesteś — parsknęła Taniec.
— To moja rola. Ty jesteś brzydka, Jagienka bezużyteczna, a ja głupia — wyszczerzyła się olbrzymka. — O! No a Ino jest stara i szalona. Ma dwie role, bo jedna jej osobowość to po prostu skamieniały siwus, a druga to ostro szurnięta czarownica. Jesteśmy siebie wartę.
— Czemu mówisz tak nie ładnie… — Zza liściastej kotary wynurzyło się rude ciałko. Kobaltowe oczy skarciły najpierw Zośkę, a następnie przeniosły się na Taniec. — Czy coś się stało?
— Pewnie znowu ma kleszcza w dupie, jak ostatnio — rzuciła, a następnie z głośnym “tum” przewróciła się na drugi bok.
— Nie powiem kto, nie powiedział mi, że rozpadlina rozciąga się obok mnie. Nie dość, że wpadłam w pokrzywy to jeszcze ten przebrzydły kleszcz! — warknęła zielonooka. Poczuła dotyk ogona na swoim udzie.
— Ważne, że nic ci nie było. A kleszcz to nic, nawet w… Takich miejscach. Wyciągnęłabym ci go nawet z gardła, jakbym musiała — mruknęła Jagienka, a dawna Klifiaczka musnęła jej ucho pyskiem.
— Wow… Jakie wy jesteście romantyczne — rzuciła z ironią srebrzysta — Porzygam się.
— Spotkałam jakiegoś dziwnego gościa. Gadał trochę jak Ino.
— Nie uciekł przed twoim pyskiem? A to dziwne. Zwłaszcza że ty się tak śmiesznie krzywisz, zawsze się krzywiłaś, jak mówił do ciebie kocur. To śmieszne — przyznała olbrzymka, wciąż leniwie leżąc na boku, zajmując niemal połowę nory.
— Chyba próbował mnie poder- — Histeryczny śmiech przyjaciółki przerwał jej. Sama liliowa przybrała kamienną maskę i wpatrywała się zażenowana w tarzającą się po ziemi pomarańczowooką. Ignorowała zaniepokojony i niepewny wzrok rudej.
— Srasz mnie?! — rzuciła między napadami śmiechu, a kiedy ich oczy się spotkały, znów zawyła i upadła.
— Nie sram cię, sama się srasz, głupia kupo tłuszczu — syknęła, a następnie zwróciła się bardziej do koteczki siedzącej obok. — Gadał do mnie, jakbym była jakaś jego wielką panią. Najpierw obrzucał mnie kwiatami, a następnie przylepił się jak rzep do ogona. Prawie bym sama mu pysk przeorała, ale zaczął coś gadać o klanach w lesie.
— To te twoje zabawy, nie? — wtrąciła się Zośka.
— Społeczność, rodzina, a raczej banda kretynów, co nawet nie umie sobie poradzić z jedną wszą.
— Dalej masz koszmary i te dziwne głosy, wizję? — odezwała się niespodziewanie uczennica uzdrowicielki.
— Jesteś opętana? — Srebrna zmrużyła oczy i podniosła się na przednich łapach.
— Nie, nie jestem i nie, nie mam żadnych koszmarów. Było minęło. A teraz dajcie mi dokończyć i nie zmieniajcie tematu, jeśli łaska.
— Co się tak spieniasz, przecież wszyscy cię słuchają, myszeczko — wymruczała olbrzymka i wyciągnęła się z powrotem na ziemi.
— Powiedział, że jakiś brzydal w mieście mu powiedział o tych klanach i on teraz marzy, żeby być ich częścią. Ale że nic nie wie, a że wyglądam na obytą i doświadczoną w tych sprawach, to muszę coś o nich wiedzieć. Co wiedziałam, to powiedziałam. Poszedł sobie, ale prosił mnie do końca, żebym mu towarzyszyła teraz i przez życie. — Zamyśliła się — Wiecie co, jak to się działo, to ciekawiej brzmiała ta historia.
— Chwalisz się czy żalisz? — zapytała Zośka. — “Oho, jestem Taniec, mam jakieś dziwne korzenie wśród bandy szalonych, dzikich kotów.” Jak na kogoś, kto strasznie narzeka na dzieciństwo, to często o tym mówisz.
— To chyba normalne i godne pochwały, że tęskni za rodziną… — mruknęła Jagienka. Posłała ukochanej pocieszający uśmiech, ale liliowa jedynie parsknęła.
— Nie tęsknie. To była banda idiotów. Nawet większych od niej. — Wskazała na przyjaciółkę, która jedynie w odpowiedzi wzruszyła łapami nieporuszona. — Banda tchórzy i leniów. Żyją sobie pod łapą najgorszego kocura, jakiego nosił świat, ale nic z tym nie zrobią.
— A to nie tak, żeś zwiała? — dopytywała srebrna z kpiącym uśmieszkiem.
— Ratowałam honor.
— Tjaa~
— Co za różnica. Ja się bardzo ciesze, że postanowiłaś uciec, bo nigdy bym cię nie poznała — wymruczała niebieskooka, ocierając się o bark szylkretki, mrucząc głośno.
— No właśnie. Co byś beze mnie zrobiła, hm? — zwróciła się do rudej, patrząc na nią z góry. Głośne westchnięcie wydarło się z pyska Zośki. Wstała i przeciągnęła wielkie kończyny. Skrzywiła pysk i rzuciła jedynie na odchodne.
— Możecie się migdalić, ale poczekajcie, aż pozbieram swoje graty.
* * *
* * *
Aberracje były coraz bardziej widoczne, coraz częstsze, a ich intensywność i widoczność w skutkach, narastała z każdym dniem. Humory zmieniały jej się niczym tony w ptasiej śpiewce, sierść na grzbiecie stała jak sosnowy las, a posiłki stawały się rzadsze, mniejsze… Wszystko w jej głowie było wypierane; zajmowało miejsce rzeczom, które Taniec uważała za znaczące, za takie, które pozwolą jej zrobić kolejny krok naprzód. Cel, do którego miał on prowadzić, długo był okryty mgłą.
Mgłą stworzoną z żalu, wstydu i złości; ze wszystkich negatywnych uczuć, które tylko umiała nazwać. Ale kiedy tylko przejrzała, przebrnęła przez opary, które wysiąkły ze szkaradnej duszy Srokoszowej Gwiazdy, wtedy… Ah… Wtedy zrozumiała… Zrozumiała co musi zrobić, co powinna zrobić już wiele księżyców temu, ba! Co powinna zrobić, zanim zdecydowała się na tchórzostwo, jakim było zostawienie swojej rodziny na pastwę tego obszczanego smarka! Jej kochani najbliżsi; jej milcząca matka, która pewnie ze stoickim spokojem przeżywa ból istnienia w tym okropnym miejscu, jej wspaniały, ciepły ojciec, który jest niczym ścięta winorośl, która pięłaby się do słońca, gdyby tylko mogła… Jej… Jej braciszek… Musi to zrobić dla nich. Musi ich uwolnić! Ale nie robi tego jako ich córka, jako siostra, nawet nie jako przyjaciółka. Nie. Ona jest ich płomieniem, którego skry dosięgną tych, którzy przesiąknęli odorem zgnilizny.
Będzie dla nich jak choroba skryta w cieniu; niczym szalejąca gorączka.
Gorączka, która pojawi się znikąd, która przyniesie swoje własne zasady, którym można ulec i nauczyć się pod nimi żyć, lub które można spróbować zwalczyć… Lecz za jaką cenę?
Czy za cenę, jaką jest w stanie zapłacić Klan Klifu?
* * *
Taniec przedstawiła drogę, którą postanowiła obrać, swojej siostrze Żelaznej Zośce i partnerce Jagience. Obie kotki, chociaż potem na osobności nie ukrywały strachu o psychiczny dobrobyt liliowej, zgodziły się, aby jej towarzyszyć; głównie z obawy, że ta już nigdy by do nich nie powróciła.
Ino nie chciała brać udziału w wyprawie; jej miejsce było w korzeniach dębu, gdzie pomagała innym. Aby zapieczętować fakt, że idzie “ratować” Klan Klifu jako jego wybawicielka, a nie tylko kotka, która kiedyś była jego częścią, przyjęła nowe imie - Terpsychora. W ten sposób przystąpiła pośrednio do długiego rodu, którego przedstawicielką była właśnie Ino; nie przyjęła jednak jeszcze określającego ją przydomka; chce zrobić to po odbiciu swojego miejsca w świecie.
W dniu wymarszu Zośka pokazała się w towarzystwie dwóch innych kotek - Soli i Natty, które były znane pozostałej parze, już jakiś czas. Siostry postanowiły, z braku innych zajęć, dołączyć do ich grupy, skuszone obietnicami o wysokich stosach świeżego jedzenia i ciepłych legowiskach, gdzie nie śmierdzi smarem do machin dwunożnych. Podróż rozpoczęła się.
Zanim weszły w okolice miasta, ich kompania powiększyła się o tajemniczą Walkirie, której cel nie był do końca znany. Wydawała się dołączyć do nich bez żadnego powodu, ale szybko wywalczyła sobie lojalność reszty kotek, a w dodatku okazała się niesamowitą pomocą w przeprawie przez miasto, gdzie przyłączyła się ostatnia znajdka - Skorek. Bura niewiasta, niezwykle enigmatyczna i dziwaczna, od początku nie wydawała się zbytnio inteligentna, acz zdolna i pojętna, tak więc pozwolono jej zostać.
Wyprawa zakończyła się przeprawą przez Złote Kłosy, o których mówiła wszystkim Terpsychora. A kiedy historie o tłustej zwierzynie, która sama wpada pod łapy, okazała się prawdziwa, wszyscy byli gotów na prawdziwe działanie; zaczęli brać plany liliowej bardziej poważnie.
Zamieszkały w drewnianej szopie, gdzie czuć było jeszcze woń dawnych lokatorów, a w tym kociego mleka i łożyska; podobno Sola zauważyła uciekająca matkę z młodymi. Nikt nie popędził za nią. Nikt też nie zjawił się przez długo czas, aż do czasu…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz