Srebrzysta kotka spoczywała spokojnie na brzuchu przy brzegu Przybrzeżnego Oka, jej futro lśniło wilgocią, a rozgrzane od słońca ciało chłodziła miękka, wilgotna ziemia. Brzuch wystawiony ku niebu unosił się i opadał w miarowym oddechu, jakby i on współgrał z cichym rytmem natury. Szum wody łagodnie pieścił jej uszy, niosąc ze sobą spokój i ukojenie. Czas wydawał się zatrzymany — tylko ona, zapach ziemi i odległy plusk fal. Dotarła tu po długiej wędrówce z obozu. Może nie najszybciej, może nie bez trudu, ale doszła. I choć zmęczenie dopadło ją w każdej łapie, wciąż miała w sobie dość siły, by zapolować. Udało się — mysz została schwytana i pochłonięta, a teraz mogła pozwolić sobie na zasłużony odpoczynek. Powoli przekręciła się na bok, czując, jak chłodna ziemia koi napięte mięśnie. Jedną łapą zanurzyła się w taflę wody, poruszając ją lekko. Kręgi rozchodziły się leniwie, jak echo jej dotyku. Uśmiech zatańczył na jej wargach, a krótki chichot wymsknął się z gardła, kiedy poczuła przypływ ulgi i zadowolenia. To miejsce miało w sobie coś magicznego. Ale nagle, niczym podmuchem wiatru, przyszło wspomnienie. Przecież to właśnie tutaj ptaki budowały swoje gniazda! Motylkowa Łapa uniosła głowę, a po chwili poderwała się na łapy, choć mięśnie zaprotestowały natychmiastowym bólem. Łapy drżały, jednak nie ustąpiła. Zacisnęła zęby, przymknęła oczy i skupiła się. Musiała to sprawdzić. Szła powoli, ostrożnie stawiając kroki, a jej wzrok wędrował po każdym skrawku ziemi, śledząc trawy, gałęzie i skałki. Przesuwała spojrzenie uważnie, nie chcąc przeoczyć niczego. I wtedy... dostrzegła to. W małej, prawie niewidocznej wnęce tuż przy końcu terenów Klanu Burzy znajdowało się gniazdo — starannie uplecione z drobnych gałązek, źdźbeł trawy i mchów. Motylkowa Łapa przyklękła obok niego z ostrożnością, jakby obawiała się, że jej oddech mógłby je zburzyć. A w środku zaskoczona kotka ujrzała niewielkie, puszyste pisklęta. Były to młode kaczek — żółtawe kuleczki, wtulone w siebie, cicho popiskujące przez sen. Ich drobne ciałka drżały nieznacznie, ogrzewając się wzajemnym ciepłem. Motylkowa Łapa zamarła, oczarowana tą sceną. Przez chwilę po prostu patrzyła — w milczeniu, z lekkim uśmiechem. Ich kruchość i niewinność poruszyły ją gdzieś głęboko. Ale nagle coś ją zaniepokoiło. Skoro pisklęta były tu same… to gdzie podziali się ich rodzice? Instynktownie uniosła głowę i zaczęła rozglądać się dookoła, ale zanim zdążyła cokolwiek dostrzec — nagle poczuła bolesne klap! prosto w zad.
— A! — krzyknęła zaskoczona, podskakując w powietrzu.
Za nią, z rozwartym dziobem i rozczapierzonymi skrzydłami, stał rozwścieczony kaczor, najwyraźniej gotów bronić swojej rodziny do ostatniego pierza. Kotka, działając odruchowo, pacnęła go łapą po dziobie — nie z całej siły, ale wystarczająco, by zyskać moment na ucieczkę. W jednej chwili odbiła się od ziemi i ruszyła pędem w stronę obozu. Ale kaczor nie dawał za wygraną. Jeszcze przez dobre kilka długości ogona gonił ją z głośnym kwaczeniem, a jego trzepot skrzydeł odbijał się echem od tafli wody. Dopiero gdy Motylkowa Łapa wybiegła poza granice Przybrzeżnego Oka, ptak odpuścił, najwyraźniej uznając, że spełnił swój obowiązek obronny. Kotka zatrzymała się dopiero przy pierwszym kamieniu, dysząc ciężko i z wyrazem absolutnego upokorzenia na pyszczku. Jej zadek pulsował w miejscu, gdzie została dziabnięta, a dumę zraniło jeszcze bardziej niż ciało.
— Świetnie… oby nikt tego nie widział — mruknęła pod nosem, zerkając niepewnie przez ramię.
Z bijącym sercem, obolała, ale wciąż w jednym kawałku, ruszyła w stronę obozu. Tym razem już bez chęci do dalszych przygód.
[540 słów]
[przyznano 11%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz