Dawno, dawno temu
Wiciokrzew siedział gdzieś w kącie żłobka, skulony w cieniu. Jego futerko było mniej puchate od reszty kociąt, miał już dłuższe, chuderlawe łapki, a w oczach nie błyszczała już ta kocięca ciekawość i naiwność. Zamiast tego było widać, że w jego wzroku widnieje cień niepokoju. W końcu miał już wystarczającą ilość księżyców, aby zostać mianowanym na ucznia. Kocur każdego dnia czekał i nasłuchiwał kroków Daglezjowej Igły, której donośny głos mógł lada dzień wybrzmieć na obozowej polanie, wzywając go na środek. Kociak nie czekał jednak z radością, podekscytowaniem. Jego serce ściskało się na myśl o tym, że jako uczeń będzie musiał opuścić żłobek, miejsce, w którym wszystko było dla niego znajome. Zapachy, matczyne ciepło. Nie chciał zostawiać matki, będzie mu brakowało tej bliskości. Wiciokrzew czuł, że wszystko poza żłobkiem było zbyt bardzo niebezpieczne i surowe jak na niego. Myśl o patrolowaniu, o walczeniu, polowaniu… była przerażająca. Co, jeśli sobie nie poradzi? Co, jeśli zawiedzie swoją matkę, swojego przyszłego mentora, przywódczynię? Dlaczego nie mógłby zostać tu na wieki? Wśród ciemności, wśród ciepła. Tu każda noc była spokojna, a każdy poranek przynosił mu do nosa zapach mleka. Bycie uczniem oznaczało dorastanie, oznaczało oddalenie się od tego, co teraz jest mu najbliższe. On nie chciał się oddalać. Nie chciał się zmieniać. Kocurek ugryzł się w język i zadrżał. Może jeśli teraz będzie siedział cicho jak myszka, to ruda przywódczyni go nie zauważy?
— Cześć — rozbrzmiał nagle czyjś niewyraźny, trochę niezrozumiały głos. Liliowy wzdrygnął się, z obawą przed tym, że już po niego przyszli. Nieśmiało uniósł głowę i odwrócił się w stronę, z której przybył do niego dźwięk. Przed oczyma ujrzał niewielkiego, czarnofutrego kociaka. Przez chwilę siedział w bezruchu, z oczami wlepionymi w młodego. Co miał zrobić? Kim był ten kociak? Dlaczego chciał rozmawiać akurat z nim? Wiciokrzew zamrugał kilka razy.
— H-hej… — wydukał wreszcie, a jego ucho zadrgało. Stojący przed nim kociak uśmiechnął się sucho i wyprostował nieznacznie, jakby chciał wyglądać na większego, pewniejszego siebie. Wiciokrzew spuścił wzrok na swoje własne łapy. — Po-po co tu przy-przyszedłeś? — spytał po krótkiej chwili. Czy nieznajomy chciał coś mu zrobić? Kocurek położył po sobie uszy, ciasno owijając ogon wokół łap, jakby zamierzał się właśnie zamknąć na cały świat. Choć nic się nie działo, czuł we wnętrzu narastający niepokój. Może w ogóle nie powinien się odzywać?
— Bo nie mam się z kim bawić — westchnęło, odwracając głowę w stronę Kolendry. — Kolendra ma dziś zbyt duże pokłady energii. Bałobym się, że mnie zgniecie — spróbowało zażartować. Do uszu liliowego nie docierało zbyt wiele słów, był zbyt bardzo zajęty błądzeniem wśród swoich własnych myśli. Niemrawo w końcu podniósł głowę.
— Ja-jak masz na i-imię? — zadał pytanie, chcąc jakoś wymigać się od faktu, że wcześniej nawet nie słuchał kociaka. Na pysku kociaka zagościł uśmiech.
— Fruczak — przedstawiło się łagodnym głosem. — Ty, jak mniemam, zwiesz się Wiciokrzew, prawda? — zapytał, chcąc przeciągnąć jakoś rozmowę. Liliowy przytaknął głową. — Chrząszcz powiedział, że mam się z tobą pobawić. Co chcesz robić? — dodał, widząc niechęć do rozmowy wymalowaną na pysku liliowego. “Dlaczego on jeszcze tu stoi?” zaczął się zastanawiać. Według Wiciokrzewa Fruczak zawsze było eleganckie i dostojne, dlaczego więc marnowało czas na kogoś takiego, jak on?
— N-nie wiem. Nie mo-możemy po-po prostu o czymś po-porozmawiać? — westchnął. Nie widziało mu się ganianie bezsensownie za mchem, czy bicie się dla zabawy. Takie coś było dla beztroskich kociąt. Wiciokrzew już nie był jednym z nich.
— No dobrze, ale o czym?
— No n-nie wiem, na przy-przykład… czy ch-chcesz już zo-zostać u-uczniem?
***
Wiciokrzew, jak to miał w zwyczaju, przesiadywał obecnie w legowisku medyka. Wraz z nową porą roku rozpoczął się sezon na różne choroby, a kotów skarżących się dolegliwości było coraz więcej. Podstarzała Świergot nie zawsze dawała sobie z nimi wszystkimi rady, dlatego to właśnie liliowy chętnie służył jej pomocą – podając różne zioła, rozmawiając z chorymi. Tego ranka powietrze w dziupli było przesiąknięte zapachem świeżych ziół, których nowa porcja niedawno została tu dostarczona przez kocura, który właśnie delikatnie przenosił niewielką łodygę szczawiu do jednej z wnęk w pniu, układając ją zaraz obok innych, starannie posegregowanych roślin. Gdy szczaw opuścił jego pysk, westchnął z ulgą. Czuł się tu tak, jak w domu. Czuł się tu tak, jak chciał się czuć w żłobku, gdy był jeszcze kocięciem. Swoboda. To właśnie czuł. Między zapachem ziół i szelestem ususzonych liści był bezpieczny, wolny, a praca, którą dokonywał, uspokajała jego myśli. Przy wejściu unosiła się lekka, poranna mgiełka. Wilgoć osiadała na futrach kotów, które właśnie wychodziły na pierwszy patrol tego dnia. Wiciokrzew siedział w dziupli, obserwując to, co działo się na zewnątrz. Jego uwagę przykuły dwa dyskutujące ze sobą koty. Kaczka – zmartwiona, jej ruchy wydawały się gorączkowe. Mucha – niby zirytowany, obojętny, jednak widać po nim było, że coś mu dolega. Tak przynajmniej sądził Wiciokrzew, a on miał do tego oko. Najwyraźniej się nie pomylił, bo po jakimś czasie bury kocur poddał się, zakończył rozmowę ze swoją mentorką i powolnym krokiem zaczął zmierzać w stronę legowiska medyka. Liliowy zaraz chwycił jakieś zioła w pysk i zaczął udawać, że wcale nie przyglądał się całej tej rozmowie, która właśnie zaszła na środku obozu. W końcu nie była to jego sprawa, poza tym trochę bał się Muchy. Kocur był nieprzewidywalny, a gdyby przezywał Wiciokrzewa za to, że wtrąca nos w nie swoje sprawy, to nawet by się nie zdziwił.
— Cześć — Mucha odchrząknął, pojawiając się tuż przy wejściu do dziupli. Uczeń odłożył trzymaną przez niego wiązkę z ziół do składziku i od razu podbiegł do gościa. Świergot jeszcze leżała w swoim legowisku, na wpół śpiąc. — Kim ty jesteś? Jak dobrze pamiętam, Świergot nie dostała jeszcze żadnego ucznia — skomentował, unosząc jedną brew. Ogon liliowego upadł na dół. Przełknął ślinę i wydukał:
— Ma-masz ra-rację… ale ja chę-chętnie jej po-pomagam — wyjaśnił łagodnie. Trochę bał się, że Mucha podłapie fakt, że Wiciokrzewa wcale nie powinno tu być i rozpowie to całemu klanu. Zapanowała cisza, bo buras nie wiedział, co ma powiedzieć. Atmosfera gęstniała, a przynajmniej w odczuciu liliowego, który czuł się tak, jakby cała jego reputacja wisiała teraz na pojedynczym, brązowawym włosku Muchy. — To… c-co ci do-dolega? — zapytał w końcu, chcąc mieć już tę wizytę za sobą.
— Co mi do-do-do-dolega? — zachichotał, jednak potem ugryzł się w język i rozejrzał po legowisku. Wiciokrzew spuścił głowę, ale tylko delikatnie, aby nie płaszczyć się zbyt bardzo przed Muchą. Nie potrafił jednak całkowicie ukryć faktu, że buras robił sobie żarty z jego jąkania. Przecież nie potrafił tego zmienić, to chodziło z nim jak lep, przyczepiony do kociego futra. — No dobra, ale jaką mam gwarancję, że będziesz mnie umiał wyleczyć, skoro jesteś tylko nosicielem ziół dla Świergot? — miauknął z ledwo słyszalną pogardą w głosie. No, prawda była taka, że Wiciokrzew nie znał się za dobrze na roślinach i różnych chorobach, ale zawsze warto było spróbować, tak? Zanim jednak zdążył się odezwać, Mucha kontynuował. — Rozumiem, że nie pali ci się do rozmowy, spoko — wzruszył ramionami. — Ale ja mam… gorączkę. Kaczka powiedziała, że jak nie udam się do medyka, to nie zabierze mnie na trening, więc wiesz, pośpiesz się — spojrzał z ukosa na liliowego, który na słowa Muchy uśmiechnął się delikatnie.
— No ja-jasne! — miauknął, a następnie odwrócił się i zanurzył pysk w składziku pełnym ziół. Lada moment wyszarpnął z niego liście ogórecznika, którego zapach szybko połaskotał go w nos. Och, jak on uwielbiał zapach ogórecznika! — Wie-wiesz, mo-może i nie u-umiem jeszcze le-leczyć infekcji, a-ale na go-gorączkę coś m-mam! — pochwalił się i choć na pierwszy rzut ucha nie dało się tak łatwo dosłyszeć, był z siebie dumny. Może Mucha pomyśli sobie teraz, że wcale nie jest najgorszy? Liliowy podsunął młodemu ogórecznik pod łapy. — Mu-musisz je zje-zjeść — polecił. — A-ale odpuść so-sobie dzisiaj tre-trening — dodał jeszcze, widząc, jak Mucha odchodzi w dal, mieląc ogórecznik w pysku.
— Ta, już się robi, panie jąkało! — rzucił na pożegnanie, bardzo miłe pożegnanie, tak. Liliowy wycofał się w cień dziupli i ciężko usiadł, jakby był żabą płaszczącą się na liściu.
— Dobrze ci poszło — odezwała się Świergot, która właśnie podnosiła się z posłania. Liliowy uśmiechnął się na jej widok. Dziś wyglądała na wypoczętą i pełną energii. Pewnie się wyspała. Sen to w końcu zdrowie! — Nie dajesz sobie wchodzić na głowę… a przynajmniej czasami, ale to już coś — dodała z ciepłym wyrazem pyska i zasiadła zaraz obok ucznia. — Przynieś no mi jakiegoś wróbla albo inną ptaszynę, co? Jestem głodna, jak lis — poprosiła, na co liliowy prędko przytaknął głową i jeszcze szybciej opuścił legowisko, kierując się prosto w stronę sterty. Jego oczom nie umknął ruch w okolicy legowiska wojowników. Zatrzymał się i strzepnął uchem. Czy to możliwe, że Rokitnik już wstał? “Wszechmatko, proszę, byle nie teraz!” pomyślał. Stał jak słup na środku obozowej polany, modląc się o to, aby nic nie przerwało mu tej ważnej misji. Nie chciałby w końcu teraz zawieść Świergot. Uderzenie sercem za uderzeniem, aż w stwierdził, że jest bezpieczny. Zwinnie pochwycił w pysk sierpówkę i zaczął się wycofywać.
— Wiciokrzew! — ktoś zawołał. Na moment serce kocura podeszło mu do gardła, a potem zrozumiał, że głos zdecydowanie należał do jakiejś kotki. — Co tak się skradasz? Coś się stało? — zapytała, na co uczeń nieco się zmartwił. Nie odpowiedział. W końcu Przypływ usiadła i zaczęła łapą drapać się za uchem. — Ach, no właśnie… chciałam zapytać, czy Świergot jest teraz w legowisku. Zauważyłam, że ostatnio dosyć często u niej siedzisz, jesteś na coś chory? — mruknęła. Wiciokrzew pokręcił głową. — Skoro tak twierdzisz, to ci wierzę. No, a ten, ostatnio wszystko mnie swędzi i tak się zastanawiam, czy coś na to macie… — kontynuowała.
— Ma-mamy… na p-pewno ma-mamy. Chodź — mruknął niewyraźnie, trzymając w zębach zwierzynę. Przypływ mniej więcej zrozumiała przekaz i zaczęła podążać za młodym do dziupli, który pierwsze co zrobił po postawieniu w niej łapy, to wyrzucenie sierpówki przed Świergot. — Świe-Świergot, mamy tu swe-swędząca i-infekcję — wyjaśnił, na co szamanka przytaknęła i zaczęła sznupać wśród ziół w składziku. W międzyczasie Wiciokrzew usiadł, a wtedy poczuł piekący, ostry i nagły ból w łapie, który w pierwszej chwili sprawił, że dreszcz przemknął po jego ciele. Wydał z siebie dźwięk, który przypominał zagłuszone “ałć” i podniósł przednią łapę. Zauważył, że jakiś przykry kolec wbił mu się w poduszkę. Pochylił się, złapał go w zęby i pociągnął z całej siły. Już po sprawie. Odrzucił gdzieś na bok to ciało obce, a wtedy okrył go cień. Zdziwił się, podniósł głowę. W wejściu stanęło Fruczak.
[1673 słów tylko do treningu medyka]
<Fruczak?>
[przyznano 33%]
Wyleczeni: Wiciokrzew, Przypływ, Mucha
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz