Dawno, dawno temu
Teraz Wiciokrzew nie był już jedynakiem. Jego matka, Cierń, związała się ze Żmiją i wspólnie wychowywali dwójkę nowych kociąt – Cienia i Jaśminowca. Wiciokrzew nie miał pojęcia, jacy oni są, na jakich wyrosną, ale miał nadzieję, że na tym etapie rozwoju już są o wiele odważniejsi i pewniejsi siebie, niż on sam. Może… ich matka będzie z nich dumna, nie będzie im stronić od pochwał, nie będzie żałować ciepłych słów, których jemu tak bardzo brakowało, gdy był kociakiem. Choć jego serce ścisnęło się na tę myśl, wiedział, że nie ma najmniejszego sensu użalać się teraz nad sobą. Co prawda wolałby teraz zaszyć się gdzieś na uboczu, najlepiej w swoim własnym legowisku, ale wiedział, że teraz nie może tak po prostu się odcinać i wypadałoby odwiedzić swoją matkę w żłobku. Tak po prostu, aby sprawdzić, jak się czuje i czy wszystko u niej w porządku. Może nawet udałoby mu się rzucić okiem na młodsze rodzeństwo, porzucać z nimi kulkę mchu, czy co oni tam teraz robią…
Zanim jednak ruszył w stronę żłobka, podszedł do sterty zwierzyny. Przysiadł tuż niej na moment, rozglądając się po stosie. Po chwili wygrzebał nornicę – niewielką, lecz świeżą, jeszcze ciepłą. “Będzie w sam raz, mam nadzieję” pomyślał, zaciskając zęby na jej delikatnym futerku na szyi. Następnie ruszył w kierunku legowiska, w którym gnieździły się karmicielki, starając się nie myśleć o tym, co go tam czeka.
— Stać! — usłyszał nagle czyjś krzyk. Podniósł głowę, zatrzymując swój wzrok na wejściu do żłobka, w którym stało wyprostowane kocię z szeroko rozstawionymi nogami; jego przednie łapy stały idealnie na wyznaczonej granicy. Nornica w pysku Wiciokrzewa niemal wylądowała na ziemi. — Ani kroku dalej! Z czym przychodzisz? Jeśli z jakimiś smrodliwymi... — kotka zapauzowała na chwilę — Nie fajnymi rzeczami! Jak z nimi przychodzisz, to musisz pokonać mnie! Najlepsiejszą wojowniczkę, najbardziej niesamowitą poszukiwaczkę przygód i poskramiaczkę bestii! Takich jak ty! — zakończyła, a gdy liliowy myślał, że nie może już być gorzej, młoda rozpoczęła szarżę w jego stronę. Jego pysk szybko skrzywił się w grymasie, gdy poczuł, jak coś z impetem uderza w jego łapę. Wypuścił z siebie cichy i zagłuszony syk niezadowolenia.
— J-ja tylko chcia-chciałem po-podarować n-nornicę… m-mojej mamie! — wydukał, podnosząc bolącą łapę do góry. Następnie łagodnie odsunął od siebie szylkretową kotkę, ale nie dał rady ruszyć się z miejsca. Był zbyt bardzo zdziwiony tym, co właśnie odegrało się na jego oczach. Spodziewał się wszystkiego, tylko nie tego, że jakiś obcy kociak go zaatakuje! — D-dasz mi prze-przejść…? — spytał zażenowanym głosem, płaszcząc po sobie uszy. Dotarło do niego tylko kilka niewyraźnych słów ze strony kotki. Nie słuchał jej za bardzo, westchnął tylko i przecisnął się do żłobka, wymijając jej następne próby ataków. Gdy tylko postawił łapę w kociarni, przywitał go szorstki głos Cierń:
— Kociak cię pokonał? — usłyszał, ale nie odpowiedział. Zrezygnowany położył przed łysą kotką nornicę i łapą podsunął ją tuż pod pysk karmicielki. Potem usiadł.
— Wi-widzę, że n-nie jestem tu mi-mile wi-widziany… — próbował się zaśmiać, uśmiechnąć, ale jego próby były marne, żałosne. Wyglądał, jakby właśnie zjadł nadzwyczajnie gorzkie zielsko, niż jakby próbował okazać radość. — Pew-pewnie zostanie wo-wojowniczką — dodał, wpatrując się w szylkretkę. — J-jak ma na i-imię?
— Miłostka
***
Był już późny wieczór. Gęste chmury przysłoniły niebo, a w lesie panował już niemal całkowity mrok. Ścieżka, którą szli, była wilgotna i nierówna, a każdy krok równał się z cichym chlupotem niosącym się po terenach. Wiciokrzew szedł kilka kroków za Rokitnikiem, w milczeniu. Ich trening skończył się o wiele później niż zwykle, choć nie dlatego, że tym razem buras postanowił bardziej przycisnąć swojego ucznia – Rokitnik ostatnio często zapominał o treningach, a ten dzisiejszy został przeprowadzony w ostatniej chwili, bez żadnego słowa wyjaśnienia. Wiciokrzew był tym trochę poddenerwowany, ale nie zamierzał o tym wspominać. Rokitnik był chłodny, niecierpliwy i sprawiał wrażenie, jakby dostanie ucznia, było dla niego karą. A może rzeczywiście była? Zachowywał się tak, jakby liliowy był tylko żołnierzykiem, niechcianym obowiązkiem, obiektem do rzucania obelg. Traktował ucznia z wyższością, jakby każde jego pytanie, miało oczywistą odpowiedź, którą ten powinien znać, a każdy jego błąd, był tylko kolejnym dowodem na to, że z Wiciokrzewa nie wyrośnie nic porządnego. Sam uczeń także nie przepadał za swoim mentorem. Nie lubił jego spojrzenia, jego dziwnych, czasem nawet żałosnych rozkazów i jego tonu. Dzisiaj było jeszcze gorzej niż zwykle. Rokitnik wyglądał, jakby przez cały czas, gdy trenowali, był strasznie rozkojarzony. Rzucał polecenia od niechcenia, a Wiciokrzew przez ten cały czas próbował dopatrzyć się w nim jakichś objawów choroby. Może tak, jak Mucha, miał gorączkę? Katar? Może bolała go głowa czy brzuch? Liliowy czuł narastającą frustrację wobec mentora. Dlaczego nie mógł po prostu zachowywać się normalnie? Może jego zachowanie wynikało z jakimiś napięciami między nim a Żagnicą? Albo Ambrowiec znowu coś do niego szeptała? Dlaczego jednak przelewał swoje własne, osobiste problemy, na swojego podopiecznego? Najgorsze w tym wszystkim było to, że inni tego nie zauważali. Nie zauważali, jak Rokitnik coraz częściej unika treningów, jakby wcale nie widział w nich większego sensu.
Kiedy wreszcie dotarli na skraj obozu, Rokitnik zatrzymał się tylko na chwilę. Nawet nie spojrzał na ucznia.
— Kiedy w końcu zostaniesz pełnoprawnym wojownikiem? — rzucił ostro. Jego głos był przesiąknięty chłodem, był szorstki. Sam Rokitnik stał lekko zgarbiony, patrząc się gdzieś w dal, byle nie na Wiciokrzewa. — Ile ty już masz księżyców? Powinieneś dawno awansować, abym wreszcie mógł się od ciebie uwolnić, pokrako — wyszeptał, tak, aby nikt wokół tego nie usłyszał. — I tak nic z ciebie nie wyrośnie. Nie wiem, dlaczego Sówka jeszcze cię tu trzyma. Powinni cię byli dawno wyrzucić — kontynuował, a każde jego słowo odbijało się echem w głowie młodego ucznia. Nie wiedział co robić, dlaczego buras mówił mu to właśnie teraz? O co chodziło! — Myślisz, że nie zauważyłem, że ostatnio coraz częściej śmierdzisz tymi gorzkimi ziołami? Rozmawiasz ze Świergot, przyznaj się — rzucił, podnosząc łeb. Liliowy czuł się teraz jak kociak, przyłapany przez swojego rodzica na robieniu czegoś niedobrego. Czuł się karcony.
— J-ja — zaczął, lecz nie było mu dane dokończyć. Słowa ugrzęzły mu w przełyku, a gdy Rokitnik już miał się zezłościć, na scenę wkroczyła szylkretowa kotka – Ambrowiec. Wiciokrzew niby odetchnął z ulgą, ale wiedział, że obecność stróżki jeszcze bardziej rozzłości jego mentora. Postanowił, że szybko wycofa się gdzieś w cień, zanim buras wybuchnie. Jednak gdy uciekał, wpadł na innego kota. Zachwiał się, ale nie upadł. Odwrócił tylko łeb, aby przed sobą dojrzeć Miłostkę. Tę samą kotkę, która kiedyś nie chciała wpuścić go do żłobka. Co on tam wtedy mówił? Że zostanie wojowniczką? Ach, teraz była uczennicą zwiadowcy. Najwyraźniej nawet przewidywanie nie szło mu za dobrze.
[1061 słów do treningu wojownika]
<Miłostko?>
[przyznano 21%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz