Choć słońce nadal ogrzewało ziemię swoimi ciepłymi promieniami, nie dało się już zaprzeczyć — Pora Opadających Liści nadeszła. Liście na drzewach na terenach sąsiednich klanów zaczynały przybierać barwy ognia – złociste, karminowe, rdzawe – tworząc cudowny, choć nieco melancholijny spektakl. Klan Burzy jednak, z racji braku większych zagajników, mógł jedynie z oddali podziwiać ten cud natury. Ich wzrok mógł jedynie ślizgać się po barwnych koronach rosnących daleko, poza ich własnymi granicami. Motylkowa Łapa jednak nie potrafiła się tym cieszyć. Piękno świata zewnętrznego wydawało się dla niej jedynie bladym cieniem tego, co kiedyś było radością. Od kiedy jej siostra, Mysia Łapa, została brutalnie zamordowana… wszystko się zmieniło. Obraz jej ciała nie opuszczał myśli Motylki. Wciąż widziała przed oczami tamten moment — jak białe, miękkie futerko Myszki było porozdzierane, poplamione szkarłatną czerwienią, jak życie z niej uleciało, cicho i niesprawiedliwie. To wspomnienie trzymało ją w żelaznym uścisku, nie dając oddychać. A do tego doszło coś jeszcze. Coś ciężkiego i tajemniczego. Coś, czego nie mogła wypowiedzieć na głos. Królicza Gwiazda, przywódca Klanu Burzy, stracił kolejne życie – i tylko troje kotów znało tę prawdę. Ona, jej mentor… i jeszcze jedna kotka. Tajemnica ciemna jak noc, z którą musiała żyć. Mimo tego wszystkiego, Motylkowa Łapa starała się zachowywać tak, jak zawsze. Wypełniała swoje obowiązki, rozmawiała, trenowała. Ale codziennie odwiedzała grób swojej siostry. Jakby próbowała zapisać jej obecność w świecie, który tak szybko próbował o niej zapomnieć. Jej uśmiech – ten, który tak często gościł na jej pysku – zniknął bez śladu. I to nie uszło niczyjej uwadze. Szczególnie Świerszczowemu Skokowi, jej bratu. Pewnego dnia, gdy zastał ją samotnie siedzącą, przysiadł przy niej, kładąc na ziemi świeżo upolowaną mysz.
— Jak się czujesz, Motylko? — zapytał cicho, ocierając pysk o jej policzek z troską, która aż buzowała mu w oczach.
— Tak… dobrze — odparła cicho, uśmiechając się słabo. Skinęła głową i skubnęła kęs z ofiary. Nie była głodna, ale nie chciała go zmartwić bardziej. Świerszcz spojrzał na nią przez chwilę, po czym nagle powiedział:
— Może pójdziemy poszukać jajek?
Motylka aż zmarszczyła brwi z zaskoczenia. Popatrzyła na brata z wyraźnym zdziwieniem.
— Co? Dlaczego?
— Bo chcę cię trochę odciągnąć od tego wszystkiego — wymruczał cicho. — I mam coś, co chciałbym ci pokazać.
Wstał i postawił kilka kroków, po czym spojrzał przez ramię i machnął ogonem, zachęcająco.
Motylka, mimo przytłaczającego smutku, poczuła jak coś się w niej porusza. Chwyciła w zęby resztkę myszy, szybko podskoczyła do jego boku i zaskakująco lekko parsknęła śmiechem. Tak bardzo tego potrzebowała – odrobiny beztroski, chwilki zwyczajności… i czasu spędzonego z rodziną. Teraz, gdy wszystko było tak kruche, każda chwila mogła być ostatnią. Wyruszyli więc razem, ramię w ramię, opuszczając obóz. Kłusem przemierzali łany traw i zarośli należące do Klanu Burzy. Motylka z każdą chwilą odzyskiwała nieco swojego dawnego ducha – ciekawego, wrażliwego, żywego. Po chwili zorientowała się, dokąd zmierzają. Przybrzeżne Oko. Była tam tylko raz w życiu. Miejsce to, choć nieodległe, miało w sobie coś tajemniczego, niemal świętego. Podróż nie była krótka, ale rodzeństwo wypełniło ją lekkimi rozmowami – o głupstwach, o wspomnieniach, o rzeczach, które pozwalały zapomnieć. Gdy tylko dotarli, Motylka rzuciła się do wody z zachwytem, pochłaniając ją łapczywie, jakby chciała zmyć z siebie wszystko to, co ją przytłaczało. Świerszcz zaś podszedł spokojniej, biorąc kilka łyków, zanim odezwał się z ciepłym uśmiechem:
— Wiesz, że tu czasem gnieżdżą się kaczki? Ostatnio widziałem parę gniazd w trawach. Są też żaby… i zaskrońce.
Motylkowa Łapa aż się wyprostowała z zainteresowania. Jej brat ruszył w stronę jednej z większych kępek trawy, a ona rzuciła się za nim, podekscytowana, pełna dziecięcej ciekawości. Przynajmniej przez chwilę mogła zapomnieć.
Wśród łagodnie kołyszących się traw, gdzie słońce igrało światłem na ich końcówkach, Motylkowa Łapa i Świerszczowy Skok dostrzegli niewielkie skupisko jaj. Były maleńkie, niebieskie jak poranne niebo, z połyskiem jakby utkane z rosy. Motylce od razu rozbłysły oczy.
— Jakie słodkie! — zapiszczała z zachwytem, niemal jak kocię, po czym z radością przysiadła obok, przytulając łapy do siebie i wzdychając głęboko. W tej jednej chwili świat znów był piękny.
— Są naprawdę urocze — przyznał cicho Świerszcz, ale w jego głosie czaiło się coś jeszcze. Jakaś głęboka, ukryta intencja. Po chwili odwrócił się bez słowa i podszedł do drzewa stojącego nieopodal. Przez moment słychać było tylko szelest liści… a potem wrócił, niosąc w zębach delikatny bukiet. Położył go ostrożnie przed Motylką. Jej oczy natychmiast rozszerzyły się z niedowierzania.
— Z Mysią Łapą... szukaliśmy kiedyś razem kwiatów, które najbardziej by do ciebie pasowały — zaczął miękko, patrząc na bukiet, jakby to było coś więcej niż tylko zbiór roślin. Jakby trzymał w łapach ostatni szept ich wspólnego życia. — Miały to być tylko wrzosy, ale… zebrałem wszystkie, które ona wtedy wybrała. Wszystkie, które kojarzyły się z tobą.
Głos wojownika na moment zadrżał, jakby każde słowo było kroplą wspomnienia, która mogła przelać puchar bólu. Motylkowa Łapa zamarła. Patrzyła na te kwiaty – fioletowe, błękitne, blade różowe, wszystkie pachnące domem i siostrą… i serce zaczęło bić jej szybciej, mocniej, aż w końcu łzy popłynęły cicho po jej policzkach, skapując na płatki. Drżącymi łapami podniosła bukiet i zaczęła powoli wplatać kwiaty w swoje futerko. Z każdym kwiatem – wspomnienie. Z każdym kolorem – cichy szept z przeszłości. Wyglądała, jakby nosiła na sobie tęczę stworzoną z miłości i żalu. Ale też z siły. Siły pamięci. Kiedy już ostatni kwiat został wpięty w jej grzywkę, Motylka wstała, podeszła do brata i mocno się do niego przytuliła, wtulając pysk w jego ramię.
— Dziękuję… — wymruczała. — Już zawsze będę ją mieć przy sobie.
Potem, z uśmiechem przez łzy, wyjęła jeden z błękitnych kwiatów i ostrożnie, niemal z czcią, wsunęła go za ucho Świerszcza.
— I ty również — dodała miękko.
Spojrzeli na siebie. W tych spojrzeniach było wszystko, czego nie dało się wypowiedzieć na głos – ból, miłość, wdzięczność, żal i to bezcenne uczucie, że choć coś się skończyło… to nic nie zostało zapomniane. W tej ciszy, w bliskości, w tych wspólnych oddechach, odnaleźli chwilowe ukojenie. Takie, którego nie trzeba było tłumaczyć. Bo byli rodziną. A to czasem znaczyło wszystko.
[965 słów]
[przyznano 19%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz