[Przeszłość, Pora Zielonych Liści, przed bitwą]
Czereśniowy Pocałunek leżała nad brzegiem rzeki, z głową opartą na przednich łapach. Z przymkniętymi powiekami chłonęła każdą sekundę tej spokojnej chwili. Słońce delikatnie muskało jej pyszczek, a ciepły, łagodny wietrzyk igrał z jej futrem, wprawiając je w taniec. Jej długa, aksamitna sierść falowała niczym wodna tafla – ciemna, przetykana rudymi, złocistymi smugami, które przypominały drobne gwiazdki dryfujące po powierzchni rzeki. W oddali rozbrzmiewało pluskanie ryb, a nad jej głową śpiewały ptaki, tworząc subtelną symfonię życia. Mimo tych dźwięków, Czereśnia leżała nieruchomo, niewzruszona, całkowicie zanurzona w swoim własnym spokoju. Jakby świat na moment zamarł tylko dla niej.
Aż do chwili, gdy do jej uszu dotarł rytmiczny stukot łap na ściółce.
Ktoś zbliżał się do zagajnika. Zapewne młodzi uczniowie albo kocięta z matkami – nadciągali, by pluskać się w wodzie, śmiejąc i chlapiąc na wszystkie strony. Czereśniowy Pocałunek westchnęła cicho. Nie chciała dzielić tej chwili z nikim. To był jej azyl. Bez wahania poderwała się na łapy i jednym sprawnym susem wskoczyła do chłodnej wody. Płynęła pewnie i płynnie, a po chwili znalazła się po drugiej stronie rzeki. Otrzepała się dokładnie, aż krople wody rozbłysły w powietrzu jak maleńkie diamenty, po czym ruszyła przed siebie. Skoro ktoś właśnie wykurzył ją z ulubionego miejsca, musiała znaleźć nowe. Łapy same poniosły ją w stronę Kolorowej Łąki – tego wyjątkowego zakątka na skraju lasu, gdzie zawsze mogła odnaleźć ciszę i piękno. Usiadła tam, wśród cienia drzew, i zapatrzyła się na kołyszące się delikatnie kwiaty. Pomiędzy płatkami przelatywały owady, skrzydełka lśniące w słońcu niczym kolorowe szkło. Czereśnia wzięła głęboki wdech, chłonąc aromaty otaczającej przyrody. Czuła znajomy zapach Klanu Nocy – ciepły, domowy, otulający. Przenikały go też wonie Klanu Klifu i Klanu Burzy, które zawsze niosły w sobie echo sąsiedztwa, obecności innych, ale nie wrogów. Zapachy kwiatów, ziół i lasu splatały się w bukiet, który przypominał jej wszystko, co kochała. Może właśnie dlatego nie chciała tego czuć cały czas – by móc to doceniać za każdym razem na nowo. I wtedy... coś przykuło jej uwagę. Silny, wyraźny zapach przepiórek. Nie szukała ich jako zdobyczy. O nie – nie tym razem. Zamiast polować, wolała podążyć za tym zapachem z zupełnie innego powodu. Pragnęła obserwować ich gniazda. Była w tym coś magicznego – ten moment, kiedy nowe życie kiełkuje tuż przy jej łapach, ciche, kruche i pełne nadziei. Wstała i ostrożnie ruszyła w kierunku zapachu. Jej kroki były miękkie, niemal bezgłośne. Nie minęło wiele czasu, gdy wśród traw i kwiatów odnalazła to, czego szukała – starannie ukryte, misternie zbudowane gniazdko. Leżało tam, jakby wplecione w krajobraz, niemal niewidoczne dla niewprawnego oka. Uśmiechnęła się lekko. Takie chwile były bezcenne. Kiedy tylko jej pyszczek delikatnie rozchylił zasłonę traw, pozwalając sobie na lepsze spojrzenie, coś w niej momentalnie się spięło. Uszy od razu ustawiły się na sztorc, ciało zastygło w bezruchu, a oczy rozszerzyły się ze zdumienia. To, co ujrzała, było tak niezwykłe, że przez moment nie mogła uwierzyć, że widzi to naprawdę. Leżące w gnieździe jajo nie miało zwyczajnej, kremowej barwy, jakiej się spodziewała. Nie było szare, ani nakrapiane, ani nawet brązowawe jak większość, które widywała do tej pory. Ono… było niebieskie. Głęboko granatowe, jak niebo tuż przed zapadnięciem nocy. A do tego zdobiły je pionowe, białe pasemka – jakby ktoś misternie namalował na nim wzór… Delikatne linie biegły wzdłuż jego krągłości z taką precyzją, że aż trudno było uwierzyć, że to dzieło natury. Czereśnia wstrzymała oddech, jakby bała się, że jeden nieuważny ruch zakłóci coś świętego. Nie była znawcą jaj – tak naprawdę niewiele o nich wiedziała – ale jedno wiedziała na pewno: czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziała. I coś w jej wnętrzu, jakiś cichy głos, podpowiadał jej, że to jajo jest inne. Wyjątkowe. Może nawet magiczne. Z najwyższym szacunkiem wycofała się z traw, nie chcąc dłużej zakłócać ciszy, która otaczała to małe, niesamowite życie. Jej łapy ledwie muskały ziemię, gdy oddalała się od gniazda – jakby w obawie, że zakłóci spokój stworzenia, które jeszcze nawet nie przyszło na świat. W końcu dotarła na skraj lasu – swoje ulubione miejsce, gdzie trawa miękko uginała się pod łapami, a promienie słońca przebijały się przez liście, kładąc złote plamy na jej futrze. Z westchnieniem położyła się, wtulając pysk w zieleń. Czuła jeszcze w sercu echo tego, co przed chwilą widziała – tej niespodziewanej tajemnicy wśród łąk i traw. I znów… zapadła w błogi spokój. Taki, który przychodzi tylko wtedy, gdy czujesz, że właśnie stałaś się świadkiem czegoś, co miało znaczenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz