Po tym, jak uciekł od Czereśniowego Pocałunku, schował się w kłującym krzewie jeżyn i płakał jak małe kocię.
Bił w ziemię. Drapał pazurami o gałązki. Chował w łapach pysk, łkając wcale nie ładnie i wcale nie cicho. W tamtej chwili Szałwiowej Łapie bliżej niż do kota było do mokrego, obślizgłego szczura.
Nie mógł w to uwierzyć. Nie mógł uwierzyć w to, jak okropnie się ośmieszył. Jakim mysim móżdżkiem się okazał. Ten cały spędzony razem czas, marzenia, przygotowania... Tylko po to, by zostać odrzuconym!
Był taki głupi. Oczywiście, że Czereśnia go nie chciała. Jak mógł tego nie zauważyć? W końcu była zdolną wojowniczką, a on tylko nieporadnym uczniem. W porównaniu do swojego rodzeństwa zwykłą niedojdą – nie dość, że wyprzedzili go w treningu, to mieli idealne czarno-białe futra i piękne, proste pyski...
Wbił pazury w pień krzewu, zaciskając na nim mocno swoje łapy. Co jeśli... Co jeśli teraz ona teraz nie będzie chciała mieć z nim nic wspólnego? Już nigdy nie spojrzy na niego w ten sam sposób? Do końca będzie na Szałwika spoglądać z odrazą i myślą, że ten się w niej zakochał?
Nagle do uszu rozpaczającego kocura doszedł tajemniczy szelest. Jak oparzony wyskoczył ze swojej "kryjówki", nie zważając nawet na wszystkie ciernie, które boleśnie zaczepiały się o jego futro i raniły skórę. Oblała go fala jeszcze większego wstydu niż przedtem. Dostanie kosza to jedno, ale zostanie jeszcze przez nią przyłapanym na płaczu? Tego już nie mógłby znieść...
Odetchnął z pewnym poczuciem ulgi, gdy zamiast szylkretowej kocicy ukazał się mu starszy wojownik, trzymający w pysku niedużą popielicę. Upuścił ją na ziemię gdy zobaczył umorusanego krewniaka, który gorliwie wycierał z pyska łzy.
— Wszystko w porządku? — Kolcolistne Kwiecie zapytał z widocznym na pysku niepokojem, podchodząc bliżej młodziaka. Ten energicznie przytaknął mu głową, choć trudno było nie zauważyć ciągle lejących się z jego noska smarków. Trzymał język za zębami; wiedział, że jak się odezwie, zdradzi po sobie jeszcze więcej niż teraz. — Usłyszałem jakiś jazgot. To od ciebie?
— Nie — odpowiedział tylko w nadziei, że to odegna wojownika. Ten jednak zamiast skinąć łbem i odejść, uniósł do góry jedną brew. Widocznie Szałwik z drżącymi łapami, machającym ogonem i zaszklonymi oczami nie wyglądał zbyt przekonująco.
— Nie przypominało to krzyków żadnego zwierzęcia, a raczej koci płacz — mruknął Kolcolist, sprawiając, że uczeń zacisnął szczęki. — Na pewno nic ci się nie stało? Wyglądasz na poranionego... — dodał, wskazując na cienkie, czerwone smugi pomiędzy kępami futra Szałwiowej Łapy. On sam zwrócił ku nim wzrok. Stres zagłuszył ból z zadrapań...
Przez parę uderzeń serca milczał, patrząc na swoje ranki, po czym odwrócił się z powrotem w stronę wujka.
— To przez jeżyny — wyjaśnił krótko, próbując powstrzymać łamanie się głosu. — Polowałem.
— I?
— Tak wyszło.
Kolcolistne Kwiecie wciąż przyglądał się mu podejrzliwie, jednak zamiast ciągnąć tę bezsensowną rozmowę dalej, westchnął.
— Możesz wrócić ze mną do obozu. Lepiej, by opatrzyły to medyczki — miauknął po chwili.
— Nic mnie nie boli — odmówił natychmiast Szałwiowa Łapa. Nie chciał iść do obozu, szczególnie w tej chwili. Potrzebował chwili dla siebie. Wolał płakać w krzak niż we własną poduszkę... — Jest okej.
— Nalegam.
Twardszy ton kocura natychmiast sprawił, że odechciało mu się dalszego rozumowania z nim. Skinął głową i poszedł za wojownikiem, choć nie opuszczała go gorycz. Miał nadzieję, że przynajmniej nie spotka tam Czereśni. Nie będzie gotowy spotkać się z nią pyskiem w pysk jeszcze przez długie księżyce...
***
kilka księżyców przed wojną
Od dawna treningi nie przynosiły mu radości. Uświadamiały Szałwiową Łapę jedynie, jak okropnie mu szło i ile jeszcze musiał nad sobą popracować, by zostać mianowanym na wojownika. Nigdy też nie przepadał za swoim mentorem. To prawda, był jego dziadkiem, lecz nie miał zbyt przyjemnego charakteru. Jego nauki często były dla niego niezrozumiałe, nie był zbyt wylewny i zdarzało mu się popadać w nagły, często nieuzasadniony gniew. Odkąd jednak Sumowa Płetwa zmarł... było to dla niego jeszcze większe utrapienie.
Wcześniej nigdy wiele nie myślał na temat Rysiego Boru. Przez dłuższy czas spali w jednym legowisku – ot, zwykły kolega, który siedział tam o wiele dłużej niż on. Wymienili między sobą parę rozmów, lecz Ryś nie należał do sympatycznych. Był wyrafinowany i nieco chłodny w obyciu. W miarę dorastania stracił swój wigor, którym mógłby przyciągnąć do siebie kolegów. Natomiast gdy Szałwiowa Łapa stał się jego uczniem...
To było dla niego upokarzające. Mandarynkowe Pióro i jej siostry wszystkie były szkolone przez członków rodziny królewskiej lub kotów wyjątkowo im bliskich. Jego rodzeństwo uczyło się pod okiem księżniczek. Od początku nie przepadał za wyborem Sumowej Płetwy. Nie był tak specjalny, jak chociażby mama lub Spieniony Nurt, ale Rysi Bór? Był zwykłym wojownikiem, który nie wyróżniał się z tłumu! Z jego rodem nie miał nic wspólnego! Jak on wyglądał przy wszystkich innych księciach i księżniczkach, szkolonych przez samych najwyżej postawionych w klanie wojowników? Jak się mieli medycy, zastępcy i przywódcy do zwykłego wojownika, który parę księżyców temu dopiero zakończył swoje szkolenie?
Czy Spieniona Gwiazda zrobiła to specjalnie? Przecież mogła mianować go uczniem Kolcolista, Mandarynki, Bursztyna...
— Czy mógłbyś się skupić? — Wojownik spojrzał na niego znacząco, a wyraz na jego pysku sugerował, że nie mówił tego pierwszy raz. — Myślałem, że chcesz się przyłożyć do swojego treningu i jak najszybciej go skończyć — dodał po chwili.
Po Szałwiowej Łapie wyraźnie było widać jego zdenerwowanie. Położone po sobie uszy, kiwający się z jednej strony na drugą ogon, wygięty w grymasie pysk... Posłał mentorowi spojrzenie spod byka i odpowiedział ściszonym głosem:
— Tak, tak, wiem. Sory — burknął.
— To teraz się skup. Zamknij oczy i wsłuchaj się w odgłosy lasu. Co słyszysz?
"Zadanie jak dla nowicjusza!" — pomyślał Szałwik. Takie rzeczy przerabiał już na pierwszych lekcjach z Sumową Płetwą! Zamiast narzekać, kocur jednak posłusznie przymknął powieki i wytężył słuch. Przez chwilę milczeli.
— Szum płynącej wody, bo jesteśmy niedaleko wody, szelest liści, śpiew ptaków...
— Jakich ptaków?
— Mew, sporo się ich kręci przy rzece. Coś jeszcze ćwierka... Może jakiś wróbel? — Wzruszył ramionami.
Rysi Bór powolnie mu przytaknął.
— A co to oznacza?
— Że wokół jest bezpiecznie?
— Tak, dokładnie.
Nastała między nimi krótka cisza.
— Wiesz, nie musisz mnie uczyć podstaw. Nie mam sześciu księżyców — zwrócił mu uwagę, uderzając puszystym ogonem o ziemię.
— Nawet najbardziej oczywiste rzeczy mogą nam wypaść z głowy, jeśli nie będą często przypominane.
Uczeń miał ochotę coś odpowiedzieć i nawet otworzył już pysk, lecz zrezygnował z tego pomysłu. Nie było warto.
Zamiast kontynuować tę rozmowę, przenieśli się na brzeg. Słońce grzało w tym miejscu znacznie bardziej zauważalnie niż w lesie, choć można było wyczuć, że powoli słabło. Nie tylko dlatego, że zmierzało już w stronę zachodu, ale i przez kończące się Zielone Liście. Szałwiowa Łapa jednak wcale z tego powodu nie rozpaczał. Irytował go widok błękitnych kwiatów, głośny śpiew ptaków i latające nad wodą łątki. To wszystko przypominało mu tylko o dniu, który pragnął wymazać z istnienia. Liczył, że gdy natura przestanie go dręczyć tym wspomnieniem, w końcu poczuje się trochę lepiej.
— Ładna pogoda — wymruczał Rysi Bór, spoglądając w dal. — W szczególności na łowienie ryb. Spróbuj jakąś złapać; ja cię będę obserwował. — Szałwik jedynie przytaknął swojemu mentorowi, uklęknął przy brzegu i zaczął obserwować delikatnie kołyszącą się wodę.
Znieruchomiał i zamilkł, nie chcąc wystraszyć potencjalnej zdobyczy. Widział pod powierzchnią parę małych, nieregularnych kształtów, jednak on nie był zainteresowany pierdółkami. Prędzej czy później w końcu musiała nawinąć się ryba, która starczyłaby na większy posiłek, a nie małą przekąskę i nareszcie ją zauważył. Stanowiła idealną zdobycz.
Musiał być szybki; wyskoczył więc z miejsca, próbując pochwycić zbliżającą się do powierzchni rybę ostrymi zębami. Nawet udało mu się ją pochwycić! Przez słaby chwyt ta jednak tylko wyskoczyła z wody i ponownie do niej wskoczyła, wywołując u niego jeszcze większą irytację. Jej plusk był tak głośny, że reszta zwierząt od razu się rozproszyła i uciekła w inne części rzeki. Wyglądało na to, że tak się skończyło jego łowienie...
— Powinieneś być łapać ją tą drugą stroną szczęki, tą która jest mniej przekrzywiona. To rzecz, którą już u ciebie dawno zauważyłem, niepotrzebnie używasz tej prawej części. Sumowa Płetwa nie zwracał ci na to uwagi? Wtedy udałoby ci się mocniej... — zaczął pouczać go mentor, czego Szałwiowa Łapa już nie wytrzymał.
— A ty powinieneś się zamknąć! — wrzasnął nagle, sprawiając, że Ryś odsunął się od niego zaskoczony. — Myślisz, że jesteś taki dobry, bo zostałeś mianowany szybciej ode mnie, ale prawda jest taka, że siedziałeś w tym legowisku o wiele dłużej niż ja! Nie musisz mówić mi takich rzeczy! Przecież wiem, gadasz o tym cały czas! Na Klan Gwiazdy, czy naprawdę uznajesz mnie za takiego mysiego móżdżka!? — wykrzyczał, jednak nie poczuł się przez to lepiej. Wręcz przeciwnie... Na osty i ciernie, on naprawdę nie chciał tego powiedzieć! Zachował się jak małe kocię. Nie był w stanie odczytać pysku swojego mentora. Przeczuwał, że będzie na niego bardzo zły.
— Szałwiowa Łapo...
— Przepraszam! — pisnął, rozejrzał się wokół i nieoczekiwanie czmychnął w krzaki w strachu przed konsekwencjami. Zostawił białego kocura na brzegu samego i zdezorientowanego. Po pokręceniu głową ten tylko westchnął i poszedł za śladem zapachowym, który zostawił po sobie jego uczeń. Widocznie mieli jeszcze pewne rzeczy, które nadawały się do pracy...
[1466 słów]
[przyznano 29%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz