[Przeszłość, Pora Zielonych Liści]
Nocne niebo lśniło tysiącami małych, białych punkcików, jakby ktoś porozrzucał po czerni aksamitnego nieba odrobinę srebrnego pyłu. Pietruszkowa Błyskawica sunęła cicho przez tereny Klanu Klifu, jej futro błyszczało w blasku księżyca, a każdy ruch był pełen lekkości i gracji. Przeskoczyła przez wąską rzekę, na chwilę zatrzymując się na śliskim, chłodnym kamieniu. Spojrzała w taflę wody, odbijającą jej sylwetkę oraz rozgwieżdżone niebo — ale tylko przez krótką chwilę. Zaraz potem już była na drugim brzegu, gnając dalej przez noc, ku znajomemu punktowi — Sowi Strażnik górował pośród drzew niczym niemy wartownik. Nie zamierzała się dziś tam zatrzymywać. Choć nie tak dawno sama bywała wybierana na nocną wartę i darzyła to miejsce sentymentem, dziś miała inne plany.
— Nie zatrzymujmy się — odezwał się spokojny głos tuż za nią.
To Promieniste Słońce, kremowy kocur, dołączył do niej, stając przy jej boku. Kiedyś jako uczniowie byli niemal nierozłączni — śmiali się, trenowali, dzielili tajemnice. Ale z biegiem czasu coś się między nimi rozluźniło. Teraz próbowali odnaleźć dawną bliskość, kawałek po kawałku, wspólnymi nocnymi wypadami, rozmowami i śmiechem.
— Środek nocy... naprawdę nie wiem, co ci przyszło do głowy, żeby wyruszyć na polowanie o tej porze — westchnął Promyczek, ale zaraz zaśmiał się cicho, przelotnie dotykając ją ogonem.
— Nie musiałeś ze mną iść! Chciałam poszukać jajek — zanim inni je znajdą i zgarną te najładniejsze! — mruknęła rozbawiona, ruszając przed siebie z lekkim podskokiem.
— Kopnęłaś mnie łapą w pysk! Dziwne, gdybym się nie obudził — zadrwił z udawaną powagą, po czym niespodziewanie oparł się lekko na niej, zrzucając ją nieco z drogi.
Pietruszka prychnęła z rozbawieniem, zgrabnie uskoczyła na bok, a kremowy kocur niemal potknął się, ale szybko odzyskał równowagę i ruszył za nią z uśmiechem. Ścigali się teraz, biegnąc równolegle do urwiska, którego ścieżki prowadziły w dół ku granicy z Klanem Nocy. Szum fal rozbijających się o skały w dole mieszał się z ich śmiechem i szelestem traw. Nagle Pietruszka zatrzymała się gwałtownie. Jej oczy rozszerzyły się z ekscytacji, a łapy poniosły ją prosto ku krawędzi klifu. Zbliżyła się zbyt blisko — za blisko. Promieniste Słońce natychmiast do niej podskoczył, serce mu zadrżało. Bez słowa chwycił ją delikatnie zębami za kark i odciągnął lekko do tyłu.
— Nie rób tak! A co, jeśli skała się osunie? — warknął cicho, ale z nutą prawdziwej troski.
Pietruszka spojrzała na niego przez ramię i westchnęła z lekkim uśmiechem.
— Nic mi nie będzie, Promyczku... Patrzyłam tylko. Na tych półkach skalnych mewy zakładają gniazda. Spójrz, tam — w jednym chyba coś jest! — zamruczała, pochylając się znów, ale tym razem ostrożniej. Jej oczy błyszczały podekscytowaniem, gdy mrużyła je, próbując dostrzec zawartość oddalonego gniazda. Z cicha szeptała coś do siebie, jakby samą myśl o znalezieniu jajka uważała za osobiste zwycięstwo. A obok niej, zaledwie na odległość ogona, stał Promieniste Słońce — nie spuszczając z niej wzroku, gotów zareagować przy najmniejszym niebezpieczeństwie. I choć nie mówił tego na głos, cieszył się, że znów mógł dzielić z nią takie chwile. Takie właśnie zaczynały odbudowywać to, co kiedyś łączyło ich serca.
— Dziwne... to jajko jest chyba niebieskie... i takie maleńkie! — miauknęła Pietruszkowa Błyskawica z niekrytą fascynacją, przyglądając się gniazdu osadzonemu wysoko na skalnej półce. Jej ogon drżał z podekscytowania, a uszy zadrgały, gdy wyczuła w powietrzu powiew ruchu. Uniosła głowę. W ciemności rozległo się bicie skrzydeł. Nocny wiatr poniósł w dół znajomy cień ptaka — do gniazda powrócił... drozd!
— Drozd? — zamruczał zaskoczony Promieniste Słońce, który właśnie siadał na miękkiej trawie tuż za nią. — Ma tu gniazdo? Zdumiewające.
Pietruszka spojrzała na niego z rozbawieniem, a w jej oczach tańczyły gwiazdy.
— Skubany dobrze wie, że się tam nie dostaniemy. Wybrał sobie fortecę nie do zdobycia — mruknęła z uśmiechem, po czym przeciągnęła się z gracją i zaczęła schodzić ścieżką prowadzącą na plażę. Księżyc odbijał się w łagodnych falach, a powietrze było nasycone zapachem soli, chłodu i mokrych kamieni. Świat wokół zdawał się szeptać, a każdy krok po piasku był jak cichy taniec z naturą.
— Chodźmy... posiedzimy sobie przy wodzie — zaproponowała cicho, odwracając głowę przez ramię, tak by spotkać jego spojrzenie. — A potem coś złapiemy.
Promieniste Słońce nawet się nie zastanawiał. Skinął łbem i bez słowa ruszył za nią, a ich sylwetki, wąskie jak cień i miękkie jak noc, sunęły przez ciemność w stronę szumu fal.
Na brzegu usiedli blisko siebie, łapki zanurzone w zimnym piasku. Milczeli przez chwilę — ale była to ta dobra cisza, w której nic nie trzeba mówić, by czuć, że się rozumieją. Tylko morze mówiło za nich, w swoim jednostajnym, uspokajającym języku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz