[Spotkanie medyków 12 kwietnia]
Księżyc zatopił nocne niebo w srebrzystym blasku, rozsiewając po leśnym poszyciu delikatne refleksy światła. Lśniły na futrach kotów, które cicho, niemal bezszelestnie, przemierzały ciemny las. Na Srebrnej Skórze migotały drobne świetliste punkciki. Ostatnie ptasie trele brzmiały niczym ciche pożegnanie dnia, podczas gdy cykady zaczynały grać swój nocny koncert. Zwierzyna dzienna znikała w norach i dziuplach, oddając przestrzeń tej nocnej – świeżej, czujnej, gotowej do życia. Jarzębinowa Łapa szła tuż obok Cisowego Tchnienia, a za nimi powoli podążał Koperkowa Łapa. Trójka medyków kierowała się ku Księżycowej Sadzawce, by – jak co księżyc – spotkać się z przodkami. Szylkretka czuła w łapach każdy krok, ale myśli miała rozgorączkowane. Całe popołudnie próbowała pojąć sens testów, jakie stawiała jej mentorka. I wreszcie zrozumiała. To dziś! Dziś stanie się pełnoprawną medyczką. Przed Koperkową Łapą. Krócej trenowała, a mimo to jako pierwsza dostąpi zaszczytu. To znaczyło, że była lepsza. Bez wątpienia. Tunelami przeszli sprawnie – znali tę ścieżkę jak linie na własnych łapach. Mimo że każdy zakręt wyglądał niemal identycznie – ciemny, wilgotny, pachnący ziemią i starością – bez wahania odnajdywali drogę. W końcu wyszli z tunelu. Lodowate powietrze owiało ich futra, a Jarzębinowa Łapa wzięła głęboki wdech. Wtedy znów poczuła to znajome uczucie. Jakby coś łapało ją za serce. Wołało... i jednocześnie odpychało. Pragnienie, by podejść bliżej sadzawki, niemal fizyczne, jakby coś ciągnęło ją ku niej. A zarazem cichy, lecz przeraźliwy szept, który kazał jej uciekać. To nie miejsce dla ciebie! Zawahała się. Nie ruszała się z miejsca, dopóki lekkie szturchnięcie w bok – najpewniej od Koperkowej Łapy – nie przywróciło jej ruchu. Wsunęła się do jaskini, rzuciła krótkie, nieprzychylne spojrzenie na towarzysza, po czym przysiadła przy Cisowym Tchnieniu.
Z czasem zaczęły napływać inne klany. Klan Klifu zjawił się jako pierwszy – przygaszeni, cisi, wyglądali, jakby ciężar całego świata spoczywał na ich barkach. Przysiedli w milczeniu. Potem Klan Burzy – neutralni, pozbawieni emocji, niemal niewidoczni. Nawet Motylkowa Łapa, zwykle tak promienna, wydawała się dziś wyjątkowo przygaszona. I wreszcie Klan Nocy. Jarzębinowa Łapa zmarszczyła lekko brwi – Różana Woń była sama. Gdzie Zimorodkowe Życzenie? Zadrżała, ale szybko strzepnęła ogonem, odpychając od siebie tę myśl. To nie jej sprawa. W jaskini zapanowała głęboka, nienaruszalna cisza. Jakby nawet kamienie wstrzymały oddech. Przez długą chwilę nikt się nie poruszał, nikt nie odezwał. Aż w końcu Cisowe Tchnienie podniosła się z miejsca. Podeszła do sadzawki, jej ruchy były pewne, dostojne. Odchrząknęła cicho, a potem spojrzała prosto na Jarzębinową Łapę.
— Drodzy medycy... — Cisowe Tchnienie podniosła głos, który mimo swej łagodności odbił się echem od ścian jaskini jak śpiew pradawnych duchów. — Dziś do naszego grona dołączy nowa kotka. Jarzębinowa Łapo, podejdź bliżej — powiedziała, spoglądając czule na swoją uczennicę.
Szylkretowa kotka wyprostowała się, a jej uszy drgnęły, wyłapując każde słowo. W oczach zapłonęło jej niebieskie światło — jasne, intensywne, jak płomień odbijający się w lodzie. Dokładnie tak, jak się tego spodziewała. Uniosła wzrok na Koperkową Łapę i uśmiechnęła się szyderczo, pozwalając sobie na krótkie, triumfalne spojrzenie. A potem ruszyła. Jej łapy stąpały pewnie, bez zawahania, jakby każde ziarenko piasku wiedziało, że ona tu należy. Stanęła naprzeciw swojej mentorki.
— Ja, Cisowe Tchnienie, medyczka Klanu Wilka, wzywam moich walecznych przodków, aby spojrzeli na tę oto uczennicę. Trenowała pilnie, by zrozumieć drogę medyka i, z waszą pomocą, służyć swojemu klanowi przez wiele przyszłych księżyców.
Jarzębinowa Łapo, czy przysięgasz podążać drogą medyka, trzymać się z daleka od klanowych wojen i chronić wszystkie koty, nawet za cenę życia?
Szylkretka uniosła podbródek, a w jej pyszczku pojawił się zadziorny uśmiech.
— Przysięgam. Jeszcze nie raz zaskoczę cię swoimi osiągnięciami — wymruczała, jakby składała nie przysięgę, lecz obietnicę, że świat jeszcze o niej usłyszy.
— Zatem... — Cisowe Tchnienie skinęła głową z powagą — mocą naszych przodków nadaję ci imię medyka. Jarzębinowa Łapo, od tej chwili będziesz znana jako Jarzębinowy Żar. Przodkowie doceniają twoją wytrwałość i pracowitość oraz witają cię jako pełnoprawną medyczkę Klanu Wilka.
I w tej chwili wszystko się zmieniło. W oczach Jarzębinowego Żaru pojawił się blask – nie tylko ognia, ale dumy, spełnienia i nieokiełznanej siły. To było jej imię. W końcu. Pasowało do niej tak doskonale, jakby płonęło w jej duszy od chwili narodzin. Machnęła ogonem i rozejrzała się wokół – nie z pychą, ale z przekonaniem. Jej spojrzenie omiatało twarze zebranych kotów, a ona czuła, że żaden z nich nie może jej już zranić. Nie teraz. Nie dziś. Gdy inni medycy zaczęli skandować jej nowe imię, usiadła spokojnie, wsłuchując się w rytm tych głosów jak w melodię, która miała prowadzić ją przez kolejne księżyce. Nawet wieść, że Klan Burzy przyjął nowego medyka, nie wzbudziła w niej emocji. To był jej moment. Zadowolona, przesuwała ogonem po ziemi, jakby każdy dotyk łapy z podłożem upewniał ją, że stoi tam, gdzie powinna. W końcu ciszę przerwała Ćmi Księżyc. Bez słowa podeszła do sadzawki i delikatnie dotknęła jej tafli nosem — sygnał, że nadszedł czas na senne spotkanie z przodkami. Jarzębinowy Żar podniosła się z gracją i z wysoko uniesionym ogonem podeszła do wody. Jej postawa była nieugięta, spojrzenie pełne determinacji i wyzwania. Nie było w niej ani krzty lęku. Przycupnęła na brzegu i delikatnie musnęła nosem lśniącą powierzchnię sadzawki. Sen opadł na nią jak mgła, powoli i nieubłaganie. Położyła głowę na łapach, a powieki zaczęły opadać. Świat realny zniknął, a ona zanurzyła się w ciemność pełną szeptów, wizji i... koszmarów.
Otworzyła oczy — i ujrzała jedynie czerń. Gęsta, nieprzenikniona ciemność zdawała się otulać ją ze wszystkich stron niczym gruby koc utkany z nicości. Jej serce zadrżało, ale zanim zdołał rozpanoszyć się strach, pojawiło się światło. Malutki, drżący punkcik. Ledwie widoczny, a jednak tak znajomy, tak... kuszący. Wołało ją. Bez słów, a jednak donośnie. Całą sobą czuła, że musi iść właśnie tam. Kątem oka dostrzegła ruch. Koperkowa Łapa. Stał obok niej — z szeroko otwartymi oczami, równie zaskoczony, co ona. Ich spojrzenia na krótko się spotkały, ale żadne z nich nie odezwało się ani słowem. Nie trzeba było. Światło stawało się wyraźniejsze, kształtując się w coś dziwnie znajomego. Jakby oderwany fragment... skorupki jajka. Pęknięcie narodzin. Przejście. Nowy początek. I wtedy ogarnęło ją ciepło. Nie zwykłe, przyjemne ciepło. Ale to ciepło, którego przez całe życie jej brakowało. Ciepło, które powinno było przyjść od matki. Od ojca. Od rodziny. A jednak... nigdy go nie znała. Teraz jednak objęło ją łagodnie, jakby mówiło: „Już dobrze. Już jesteś bezpieczna.” Zamknęła oczy. Chłonęła każdą jego cząstkę. Każde drgnięcie futra, każdy oddech, który przestał boleć. Ale nie trwało to długo. Nagle cały świat się zmienił. Otoczyła ją ciasnota — duszna, ciężka, nieubłagana. Jakby powietrze zamieniło się w mur, który próbował zgnieść jej ciało do środka. Serce zaczęło bić szybciej. Szarpnęła się, próbując łapami wydrapać się z niewidzialnej klatki, lecz nic nie ustępowało. Światło przed nią pulsowało. Rosło. Oślepiający blask niemal piekł oczy, ale ona wiedziała, że to jej jedyna droga. To tam musiała iść. Jeszcze tylko jeden krok. Jeszcze tylko wyciągnąć łapę…
Już prawie dotykała światła. I wtedy coś chwyciło ją z tyłu. Ostre pazury wbiły się w jej łapę, rozdzierając skórę aż do kości — a potem pociągnęły. W dół. Głębiej. Z powrotem w ciemność. Z dala od ciepła. Z dala od tego, czego pragnęło jej serce od zawsze. Z jej policzka spłynęły łzy. Ciche, gorące, pełne bólu. Czuła się jak porzucony kociak — malutka, zmarznięta istotka, oderwana od matczynego futra i zostawiona sama, w mroźnym, milczącym lesie.
Z czasem zaczęły napływać inne klany. Klan Klifu zjawił się jako pierwszy – przygaszeni, cisi, wyglądali, jakby ciężar całego świata spoczywał na ich barkach. Przysiedli w milczeniu. Potem Klan Burzy – neutralni, pozbawieni emocji, niemal niewidoczni. Nawet Motylkowa Łapa, zwykle tak promienna, wydawała się dziś wyjątkowo przygaszona. I wreszcie Klan Nocy. Jarzębinowa Łapa zmarszczyła lekko brwi – Różana Woń była sama. Gdzie Zimorodkowe Życzenie? Zadrżała, ale szybko strzepnęła ogonem, odpychając od siebie tę myśl. To nie jej sprawa. W jaskini zapanowała głęboka, nienaruszalna cisza. Jakby nawet kamienie wstrzymały oddech. Przez długą chwilę nikt się nie poruszał, nikt nie odezwał. Aż w końcu Cisowe Tchnienie podniosła się z miejsca. Podeszła do sadzawki, jej ruchy były pewne, dostojne. Odchrząknęła cicho, a potem spojrzała prosto na Jarzębinową Łapę.
— Drodzy medycy... — Cisowe Tchnienie podniosła głos, który mimo swej łagodności odbił się echem od ścian jaskini jak śpiew pradawnych duchów. — Dziś do naszego grona dołączy nowa kotka. Jarzębinowa Łapo, podejdź bliżej — powiedziała, spoglądając czule na swoją uczennicę.
Szylkretowa kotka wyprostowała się, a jej uszy drgnęły, wyłapując każde słowo. W oczach zapłonęło jej niebieskie światło — jasne, intensywne, jak płomień odbijający się w lodzie. Dokładnie tak, jak się tego spodziewała. Uniosła wzrok na Koperkową Łapę i uśmiechnęła się szyderczo, pozwalając sobie na krótkie, triumfalne spojrzenie. A potem ruszyła. Jej łapy stąpały pewnie, bez zawahania, jakby każde ziarenko piasku wiedziało, że ona tu należy. Stanęła naprzeciw swojej mentorki.
— Ja, Cisowe Tchnienie, medyczka Klanu Wilka, wzywam moich walecznych przodków, aby spojrzeli na tę oto uczennicę. Trenowała pilnie, by zrozumieć drogę medyka i, z waszą pomocą, służyć swojemu klanowi przez wiele przyszłych księżyców.
Jarzębinowa Łapo, czy przysięgasz podążać drogą medyka, trzymać się z daleka od klanowych wojen i chronić wszystkie koty, nawet za cenę życia?
Szylkretka uniosła podbródek, a w jej pyszczku pojawił się zadziorny uśmiech.
— Przysięgam. Jeszcze nie raz zaskoczę cię swoimi osiągnięciami — wymruczała, jakby składała nie przysięgę, lecz obietnicę, że świat jeszcze o niej usłyszy.
— Zatem... — Cisowe Tchnienie skinęła głową z powagą — mocą naszych przodków nadaję ci imię medyka. Jarzębinowa Łapo, od tej chwili będziesz znana jako Jarzębinowy Żar. Przodkowie doceniają twoją wytrwałość i pracowitość oraz witają cię jako pełnoprawną medyczkę Klanu Wilka.
I w tej chwili wszystko się zmieniło. W oczach Jarzębinowego Żaru pojawił się blask – nie tylko ognia, ale dumy, spełnienia i nieokiełznanej siły. To było jej imię. W końcu. Pasowało do niej tak doskonale, jakby płonęło w jej duszy od chwili narodzin. Machnęła ogonem i rozejrzała się wokół – nie z pychą, ale z przekonaniem. Jej spojrzenie omiatało twarze zebranych kotów, a ona czuła, że żaden z nich nie może jej już zranić. Nie teraz. Nie dziś. Gdy inni medycy zaczęli skandować jej nowe imię, usiadła spokojnie, wsłuchując się w rytm tych głosów jak w melodię, która miała prowadzić ją przez kolejne księżyce. Nawet wieść, że Klan Burzy przyjął nowego medyka, nie wzbudziła w niej emocji. To był jej moment. Zadowolona, przesuwała ogonem po ziemi, jakby każdy dotyk łapy z podłożem upewniał ją, że stoi tam, gdzie powinna. W końcu ciszę przerwała Ćmi Księżyc. Bez słowa podeszła do sadzawki i delikatnie dotknęła jej tafli nosem — sygnał, że nadszedł czas na senne spotkanie z przodkami. Jarzębinowy Żar podniosła się z gracją i z wysoko uniesionym ogonem podeszła do wody. Jej postawa była nieugięta, spojrzenie pełne determinacji i wyzwania. Nie było w niej ani krzty lęku. Przycupnęła na brzegu i delikatnie musnęła nosem lśniącą powierzchnię sadzawki. Sen opadł na nią jak mgła, powoli i nieubłaganie. Położyła głowę na łapach, a powieki zaczęły opadać. Świat realny zniknął, a ona zanurzyła się w ciemność pełną szeptów, wizji i... koszmarów.
Otworzyła oczy — i ujrzała jedynie czerń. Gęsta, nieprzenikniona ciemność zdawała się otulać ją ze wszystkich stron niczym gruby koc utkany z nicości. Jej serce zadrżało, ale zanim zdołał rozpanoszyć się strach, pojawiło się światło. Malutki, drżący punkcik. Ledwie widoczny, a jednak tak znajomy, tak... kuszący. Wołało ją. Bez słów, a jednak donośnie. Całą sobą czuła, że musi iść właśnie tam. Kątem oka dostrzegła ruch. Koperkowa Łapa. Stał obok niej — z szeroko otwartymi oczami, równie zaskoczony, co ona. Ich spojrzenia na krótko się spotkały, ale żadne z nich nie odezwało się ani słowem. Nie trzeba było. Światło stawało się wyraźniejsze, kształtując się w coś dziwnie znajomego. Jakby oderwany fragment... skorupki jajka. Pęknięcie narodzin. Przejście. Nowy początek. I wtedy ogarnęło ją ciepło. Nie zwykłe, przyjemne ciepło. Ale to ciepło, którego przez całe życie jej brakowało. Ciepło, które powinno było przyjść od matki. Od ojca. Od rodziny. A jednak... nigdy go nie znała. Teraz jednak objęło ją łagodnie, jakby mówiło: „Już dobrze. Już jesteś bezpieczna.” Zamknęła oczy. Chłonęła każdą jego cząstkę. Każde drgnięcie futra, każdy oddech, który przestał boleć. Ale nie trwało to długo. Nagle cały świat się zmienił. Otoczyła ją ciasnota — duszna, ciężka, nieubłagana. Jakby powietrze zamieniło się w mur, który próbował zgnieść jej ciało do środka. Serce zaczęło bić szybciej. Szarpnęła się, próbując łapami wydrapać się z niewidzialnej klatki, lecz nic nie ustępowało. Światło przed nią pulsowało. Rosło. Oślepiający blask niemal piekł oczy, ale ona wiedziała, że to jej jedyna droga. To tam musiała iść. Jeszcze tylko jeden krok. Jeszcze tylko wyciągnąć łapę…
Już prawie dotykała światła. I wtedy coś chwyciło ją z tyłu. Ostre pazury wbiły się w jej łapę, rozdzierając skórę aż do kości — a potem pociągnęły. W dół. Głębiej. Z powrotem w ciemność. Z dala od ciepła. Z dala od tego, czego pragnęło jej serce od zawsze. Z jej policzka spłynęły łzy. Ciche, gorące, pełne bólu. Czuła się jak porzucony kociak — malutka, zmarznięta istotka, oderwana od matczynego futra i zostawiona sama, w mroźnym, milczącym lesie.
Z cichym, urwanym krzykiem wyrwała się ze snu. Jej ciało zadrżało, jak liść w porannym wietrze, a potem znieruchomiało – sztywne, napięte, jakby zamrożone w czasie. Siedziała nieruchomo, wbita spojrzeniem w taflę sadzawki, która odbijała już tylko spokój nocy. Ale ona… ona czuła w sobie burzę. To samo uczucie. Znajome. A jednak obce. Jak czyjś szept tuż przy uchu, którego nie potrafiła zrozumieć. Wołanie, które jednocześnie wzywało ją bliżej… i ostrzegało, by się nie zbliżała. W piersi ciążył jej twardy, niewidzialny kamień. Ciasnota, która dławiła. Duszące przeczucie, że znalazła się w klatce utkanej z mgły i szeptów. Dyszała ciężko. Jakby dopiero co przebiegła przez cały las. Potem nagle zamilkła, zamykając pyszczek i próbując opanować drżenie. Ale ono nie ustępowało. Narastało. Chęć ucieczki. Ucieczki przed ciemnością… albo może do światła. Światła, które czuła – tam, tuż przed sobą, ledwie poza zasięgiem łapy. Było w nim coś przerażającego. Ale też… magnetycznego. Wołało ją. Przyciągało. Jakby senny świat nie chciał jej wypuścić. Jakby mówił: Wróć. To jeszcze nie koniec. Czy to byli przodkowie? Czy to naprawdę Klan Gwiazdy? A może… może Mroczna Puszcza również znała drogę do tej sadzawki? Szylkretka drgnęła. Przymknęła oczy. Nie – nie mogła zachować tych myśli tylko dla siebie. Wiedziała, że musi porozmawiać z Cisowym Tchnieniem. Z mentorką. Z kimś, kto zrozumie. Gdy uniosła spojrzenie, zauważyła, że inne koty też się obudziły. Ich pyski były równie zaskoczone. Lecz Cisowe Tchnienie… wyglądała jak zawsze. Niewzruszona. Czyżby… niczego nie widziała? W jaskini zapanowała cisza. Grobowa, ciężka. I nagle – bez słowa – wszyscy wstali. Jakby umówieni niewidzialnym sygnałem. Odeszli, rozpływając się w cieniu tunelu, wracając do swoich klanów.
W drodze powrotnej Jarzębinowy Żar szła obok mentorki. Próbowała mówić. Powiedzieć cokolwiek. Podzielić się tym, co ją rozdzierało od środka. Ale nie mogła. Coś trzymało ją za gardło. Dusza i język zbuntowały się przeciwko niej. Każde słowo więzło w gardle, zanim zdążyło powstać. Jej siła… ta, z której zawsze była dumna… zniknęła gdzieś w tej nocy. Szła w ciszy. Samotna, zagubiona. Jak cień własnego imienia.
W drodze powrotnej Jarzębinowy Żar szła obok mentorki. Próbowała mówić. Powiedzieć cokolwiek. Podzielić się tym, co ją rozdzierało od środka. Ale nie mogła. Coś trzymało ją za gardło. Dusza i język zbuntowały się przeciwko niej. Każde słowo więzło w gardle, zanim zdążyło powstać. Jej siła… ta, z której zawsze była dumna… zniknęła gdzieś w tej nocy. Szła w ciszy. Samotna, zagubiona. Jak cień własnego imienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz