Krótko po egzekucji Pluskającego Potoku…
Słońce połyskiwało z dumą na błękitnym niebie, zawieszonym wysoko ponad koronami drzew niczym czujne oko pradawnych duchów. Jego jasne, niemalże złote promienie tańczyły po powierzchni liści, muskając omszałe kamienie i skrzące się krople rosy zalegające jeszcze w cieniu kęp paproci. Był to jeden z tych poranków, które w innej chwili mogłyby przynieść ulgę — rześkich, ciepłych, przesyconych spokojem i cichym śpiewem lasu. Ale nie dziś.
Chmury, lekkie i niespieszne, jakby utkane z pajęczej nici i dymu, płynęły gdzieś wysoko, bez celu, bez zamiaru, jakby natura sama nie wiedziała, gdzie zmierza. Ich delikatne kształty, niczym duchy zesłane przez sam Klan Gwiazdy, przemijały ponad lasem, odległe i obojętne wobec bólu, jaki rozdzierał Borówkową Słodycz od środka.
Siedziała w ciszy, zanurzona w morzu własnych myśli, a błękitne, zaszklone oczy utkwiła w jednym, samotnym punkcie na horyzoncie — miejscu, którego nikt inny nie widział, bo istniało tylko dla niej. Dla wszystkich innych była to po prostu linia oddzielająca ziemię od nieba. Dla niej… była to granica, za którą ukryła wszystko, czego nie była w stanie znieść.
Jej futro, zazwyczaj miękkie i starannie wygładzone, dziś było nieco potargane, jakby nie miała siły nawet się porządnie umyć. Uszy przyklapnięte, ogon zawinięty ciasno wokół łap. Nie wyglądała na wojowniczkę — wyglądała jak cień samej siebie. Jakby i z niej uleciało życie, razem z ostatnim oddechem kocura, którego nie potrafiła uratować.
Czuła się okropnie. Z każdą mijającą chwilą coraz bardziej, jakby poczucie winy wrastało w nią pazurami, rozrywając ją od środka. Mogła przecież ich przekonać… próbować mocniej, głośniej… Powiedzieć, że egzekucja nie była jedyną drogą, że są inne sposoby, by karać zdrajców. Ale nie zrobiła tego. Nie wystarczyło jej odwagi, nie wystarczyło siły. Pozwoliła, by go zabrano, a potem… pozwoliła, by zginął.
W chwili, gdy rozgorzała kłótnia, tylko ona stanęła w jego obronie. Tylko jej głos uniósł się ponad gniew i oskarżenia, tylko jej spojrzenie szukało w oczach rudzielca prawdy. Bo tylko ona wierzyła, że sprawiedliwość powinna iść w parze z miłosierdziem, że honor wojownika to coś więcej niż ślepa lojalność wobec kodeksu. Inni odwrócili wzrok. I to właśnie bolało ją najbardziej.
Rzeczywiście był zdrajcą. I może rzeczywiście stanowił zagrożenie. Ale fakt, że nikt nawet nie próbował go zrozumieć, że z takim spokojem patrzyli na jego śmierć… to było jak lodowaty pazur przeciągnięty wzdłuż kręgosłupa.
Nie spodziewałaby się po nich tylu skrywanych emocji — gniewu, pogardy, chłodnej nienawiści. I tej satysfakcji. To, że byli zadowoleni, że uznali egzekucję za słuszny krok… przyprawiało ją o mdłości. Nie rozumiała, jak mogli być aż tak okrutni. Przecież jeszcze niedawno... jeszcze chwilę temu niemal wszyscy uważali tego kota za przyjaciela. Śmiali się razem. Dokuczali sobie. Dobrze się bawili. A teraz?
Teraz był dla nich wszystkim kimś obcym.
Borówkowa przełknęła ślinę, czując, jak coś zaciska jej gardło. Przymknęła oczy. W mroku skrytym za powiekami odnalazła jedyną chwilową ulgę — pustkę. Czerń, która nie przypominała nocy, a raczej wygaszonej świecy. Pragnęła ciszy. Pragnęła po prostu odpocząć od tamtego okropnego dnia. Ale wspomnienia były jak ciernie — wbijały się głęboko i nie pozwalały się wyrwać. Czuła, że nie ruszy naprzód. Że nawet jeśli będzie się uśmiechać, nawet jeśli będzie żyć dalej — w środku zawsze będzie czuć gorycz i żal.
— Och, hej, Borówiasta! — Nagły głos przerwał jej zamyślenie jak pazur rozrywający delikatną tkaninę snu.
Zamarła. Po jej plecach przeszedł dreszcz. Głos był znajomy. Zbyt beztroski. Zbyt… niepasujący do chwili.
— Co tam u ciebie? Wyglądasz co najmniej, jakby właśnie spod łap uciekła ci bardzo tłusta mysz! Pokłóciłaś się z tym twoim rudym?
Borówkowa uniosła głowę, choć ruch ten kosztował ją więcej wysiłku, niż chciała przyznać. Obróciła się powoli, a jej spojrzenie natrafiło na parę roziskrzonych, bursztynowych oczu. Rozpromieniony Skowronek. Jej brat.
Wyglądał jak zwykle — futro w nieładzie, lekko postrzępione na karku, ogon drżący lekko na końcówce w niecierpliwym oczekiwaniu. Uśmiech miał szeroki, niemal dziecinny, jakby życie nie zdążyło jeszcze pozostawić na nim blizn.
— Nie pokłóciłam się z Tojadem — mruknęła cicho, ledwie słyszalnie, bardziej zaskoczona jego obecnością niż urażona pytaniem. — On po prostu na to nie zasługiwał…
Kremowy kocur przysiadł obok niej, wykrzywiając pysk w udawanym zdziwieniu.
— Rudy nie zasługiwał na kłótnię? Ciekawe… — Szturchnął ją w bok, chcąc ją rozbawić, rozjaśnić atmosferę, która zdawała się przytłaczać go niczym mgła. Ale jego uśmiech szybko zbladł, gdy poczuł, jak napięte jest jej ciało. Jak bardzo nie była dziś sobą.
— Dobra, dobra — powiedział już ciszej, ostrożniej. — Mów, co się dzieje. Tylko nie rozczulaj się zbytnio…
Borówkowa Słodycz spojrzała mu w oczy. Na moment zawahała się. A potem spuściła wzrok. Bo nie wiedziała, od czego zacząć.
Bo jak opowiedzieć o czymś, czego nawet samemu się nie rozumie?
Teraźniejszość…
Niebo przybrało szarsze, bardziej stonowane barwy, jakby wyblakłe wspomnienie letnich dni, które na zawsze odpłynęły za horyzontem. Dawna, błękitna toń przypominająca spokojne wody oceanu zniknęła bez śladu, nie zaszczycając już oczu kotów swoją jasnością i lekkością. Teraz niebo było matowe, przytłumione i chłodne, niczym porzucona przez słońce kraina, gdzie każdy oddech wypełniony był zapowiedzią mrozu. Jedynie chmury, ciężkie i wolno sunące ponad drzewami, przywodziły na myśl morskie wybrzeża — falujące, spienione, lecz pozbawione ciepła. Ich kształty kłębiły się leniwie, jakby w zwolnionym tempie, sunąc przez nieboskłon.
Na gęstych futrach kotów osadzał się chłód wiatru, który z każdym podmuchem niósł ze sobą nieubłaganą obietnicę nadchodzącej zimy. Szron — cichy, lecz stanowczy zwiastun zmian — osiadał na krawędziach liści i kamieni, lśniąc srebrzyście w bladym świetle poranka.
Nawet najgrubsze futro nie mogło powstrzymać dreszczy, które przebiegały wzdłuż kręgosłupa przy każdym mocniejszym powiewie. Z każdym kolejnym wschodem słońca ciepło znikało, ustępując miejsca przeszywającemu zimnu, które wpełzało do gniazd niczym lis do legowiska — niespodziewanie i bez litości.
Borówkowa Słodycz leżała zwinięta wokół swoich kociąt, czując ich ciepłe ciałka wtulone w miękkie futro brzucha. Delikatne piski przerywane były spokojnym, rytmicznym mruczeniem — cichym, lecz wystarczającym, by koić zszargane nerwy i przeganiać ciemność skrywającą się w zakamarkach serca kotki. To był jeden z tych rzadkich momentów, gdy czas wydawał się zwalniać, a świat na zewnątrz nie miał znaczenia. Tylko ona i one — trzy maleństwa, kruche jak źdźbła trawy pod szronem, a jednak silne i pełne życia.
Czas przywiał na Borówkową Słodycz powiew świeżości jak pierwsza wiosenna bryza po długiej, bezlitosnej zimie. W sercu rozkwitła radość, czysta i głęboka jak źródło w samym sercu lasu. Która kotka nie marzyła o tym, by zostać matką? By czuć pod łapą bicie trzech maleńkich serc, które od niej zależą, które kochają ją bezwarunkowo, zanim jeszcze nauczą się świata?
A jednak... w tej chwili, wśród ciepła i bliskości, pojawił się znajomy, nieproszony gość. Wątpliwość. Jak cień przemykający po ścianie legowiska, który nie zostawia śladu, ale zagnieżdża się w umyśle, trującym szeptem przypominając, że szczęście bywa złudne.
Chciała być dla nich przykładem. Kotką silną, pewną, jakiej potrzebował klan. Chciała, by patrząc na nią, widziały bezpieczną przystań — futro, do którego można się wtulić, łapę, która odgoni każde zło, oczy, które nigdy nie osądzą. Ale gdy jej wzrok padł na Korzonek, szylkretową kuleczkę o gęstym, nakrapianym futerku przypominającym opadłe, zbutwiałe liście po burzy, serce Borówkowej Słodyczy ścisnęło się z niepokojem.
Wiedziała. Wiedziała aż za dobrze, co czeka tę małą. Korzonek w oczach wielu urodziła się inna. Ciemna, czekoladowa — futro, które w świetle poranka połyskiwało barwą świeżej ziemi po deszczu, lecz które w oczach wielu wojowników stanowiło tylko powód do szeptów, unikania spojrzenia i osądów rzucanych spod wąsa. Wiedziała, że dla nich ten kolor był nieczysty, że im kojarzył się wyłącznie z brudem oraz fetorem przyciąganym przez bagna.
Korzonek będzie miała trudniej. Nie z powodu własnych błędów, ale przez to, kim się urodziła. Przez kolor futra, który dla Borówki był piękny i dumny — tak samo, jak każdy inny. Ale dla innych? Dla tych, którzy widzą tylko różnice? Dla nich jej córka stanie się ofiarą. Kimś, kogo będą mogli złamać, kogo będą mogli bezkarnie poniżać.
Nawet, teraz gdy ta mała rozumiała tak niewiele, musiała znosić chłodne spojrzenie Kotewkowego Powiewu oraz jej ucznia, który… Tak jak i jego mentorka, nie darzył kotów czekoladowych żadnym szacunkiem.
Nie chciała takich opiekunów. Nie chciała patrzeć na to, z jak dużym uprzedzeniem podchodzą do jej córki. Gdyby mogła, oberwałaby tę dwójkę z futer, a zaraz potem całą resztę wszystkich tych, którzy nie mają w sobie jakiegokolwiek zdrowego rozsądku czy zrozumienia.
Westchnęła, po czym wtuliła pysk w bok córeczki. Drobna szylkretka pisnęła cichutko, gdy biała złożyła na jej małym łebku niemy pocałunek.
“Niech Klan Gwiazdy ma moją rodzinę w swojej opiece. I niech nie pozwoli, by którekolwiek z nich cierpiało z powodu tego, kim są lub mogliby być” — pomyślała, nim jej wzrok powędrował wysoko ku górze w proszącym, niemal błagalnym geście.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz