Łąki, które jeszcze niedawno pokryte były kolorowym dywanem kwiatów, teraz spowijała gęsta mgła. Krople rosy osiadały na źdźbłach trawy i powoli spływały po ich krawędziach, zatrzymując się czasem na grzbietach owadów, które z trudem przeciskały się między liśćmi. Wiatr świszczał między wzniesieniami niczym spłoszony koń galopujący przez pastwisko. Uderzał w boki kotów, zmuszając ich futra do dzikiego, niespokojnego tańca. Słońce dopiero wspinało się nad horyzont, jakby z wahaniem, wiedząc, że wkrótce przykryją je ciężkie, deszczowe chmury. Ptaki również to przeczuwały — przerywały śpiew i znikały w gniazdach lub innych bezpiecznych kryjówkach. Nagle po łąkach poniósł się krzyk sójki — cichy, a jednak przeszywający, pełen bólu i niepokoju. Motylkowa Łączka drgnęła, stawiając uszy na sztorc, po czym uniosła zaspane powieki. Przetarła je łapą, by pozbyć się czarnych plamek przed oczami. Ziewnęła przeciągle, szeroko otwierając pysk, a potem mlasnęła kilka razy, rozglądając się po legowisku. Poranny patrol już dawno ruszył, a popołudnie zdawało się zbliżać pod ciężkimi chmurami. Mimo to słońce wciąż nieśmiało przebijało się przez szarość nieba, rozlewając po ziemi ciepły, mleczny blask. Motylka przeciągnęła się i podniosła z miejsca, nie trudząc się nawet, by ułożyć futerko. Wysunęła się spod krzewów, które osłaniały legowisko wojowników, i przysiadła przed stosem zwierzyny. Martwe ciała zwierząt wyglądały żałośnie — żylaste, chude, z matową sierścią. A jednak była głodna. Sięgnęła po dwa norniki, myśląc, że choć to niewiele, wystarczy, by uciszyć burczenie w brzuchu. Usiadła pod krzewem, który dawał nieco schronienia przed deszczem, i zaczęła leniwie chrupać swoje późne śniadanie. Jej wzrok powoli przesuwał się po sylwetkach kotów krzątających się po obozie. Z każdą chwilą zdawało jej się, że wszystkie zlewają się w jedną bezkształtną, szarą masę. Jakby nie było tu nikogo, kogo mogłaby rozpoznać. Westchnęła cicho, wypuszczając powietrze przez pysk, i przymknęła oczy. Kiedy je otworzyła, coś przykuło jej uwagę. Poruszyła wąsami, pochylając się lekko do przodu. Zobaczyła, jak jej matka, Przeplatkowy Wianek, wychodzi z obozu wraz z Nieustraszonym Chomikiem. Kocica zmarszczyła brwi — była zaskoczona, widząc, że jej siostra kroczy u boku matki. Motylka poczuła znajome ukłucie winy. Wiedziała, że relacje w rodzinie rozpadły się przez nią… a przynajmniej tak to czuła. Unikała spojrzeń matek, bo za każdym razem, gdy próbowała patrzeć im w oczy, miała ochotę krzyczeć. Chciała, by wreszcie powiedziały jej prawdę. Wiedziała, że coś ukrywają — ich zachowanie, a także spojrzenia innych kotów, wszystko to wskazywało, że pod powierzchnią codzienności tli się coś więcej. Oparła pysk na łapach i odsunęła resztki norników. Wbiła spojrzenie w przestrzeń przed sobą — w miejsce, w którym chciałaby teraz być. W legowisko medyków, w przeszłość, w decyzje, które okazały się błędne. Przymknęła oczy. Na chwilę. Minutę… może dwie… Nie wiedziała, jak długo spała, gdy znajomy głos wyrwał ją z półsnu.
— Motylko — odezwał się Świerszczowy Skok, stojąc nad jej głową. Jego pysk był poważny, a w głosie brzmiała determinacja.
Motylka nie odpowiedziała od razu, bo jej uwagę przykuł kocur stojący tuż obok – Opadający Rumianek. Nerwowo przestępował z łapy na łapę, a jego uśmiech był niepewny, jak u kociaka, który właśnie zrobił coś złego.
— O co chodzi, Świerszczu? — zapytała z lekkim uśmiechem, podnosząc się. Nie usiadła, bo i kocury stały wyprostowane, jakby gotowe do drogi.
— Może wybrałabyś się z nami na spacer? — zaproponował, już odwracając się w stronę wyjścia z obozu. Brzmiał tak, jakby był pewien jej zgody. I miał rację.
Motylka mruknęła rozbawiona.
— To dość nietuzinkowa propozycja, ale wiesz, że ja nigdy nie odmawiam — zamruczała wesoło i ruszyła przodem.
Świerszczowy Skok spojrzał na nią, po czym zgrabnie ją wyprzedził, dając do zrozumienia, że to on chce prowadzić grupę. Motylka skrzywiła się lekko, ale nic nie powiedziała. Rumianek dreptał u jej boku, z położonymi po sobie uszami i ogonem, który nerwowo poruszał się na boki. Dlaczego był taki spięty? To dziwne, że w ogóle z nimi szedł. Wydawał się jak mech wśród kwiatów – równie potrzebny, a jednak niepasujący. Nie chciała, by cała wędrówka przebiegła w ciszy, więc zerknęła na niego i spytała:
— Jak się czujesz? Twoje rany już się zagoiły, ale wyglądasz na zestresowanego.
Rumianek drgnął, jakby słowa go zaskoczyły, po czym na jego pysku pojawił się wymuszony uśmiech. Machnął łapą i zrobił duży krok naprzód, jakby chciał uciec przed rozmową.
— Czuję się dobrze! Zestresowany? No wiesz, jaki jestem… — mruknął wymijająco, spoglądając gdzieś w bok, zamiast na rozmówczynię.
— Ach… rozumiem — szepnęła Motylka, niezbyt zachęcona do dalszej rozmowy. Normalnie próbowałaby pociągnąć temat, ale tym razem coś nie dawało jej spokoju.
Szli w stronę wody – tego była pewna – lecz czuła, że to nie był zwykły spacer. Ich kroki wydawały się bardziej ostrożne, wyważone… jakby kogoś śledzili. Czy to był przypadek, czy może zaplanowane działanie? Znajomy zapach burzaków był tak wyraźny, jak pewność, że po zimie zawsze nadchodzi wiosna. Może jednak się myliła? Postanowiła to sprawdzić – czy to tylko iluzja, czy faktycznie zmierzają w miejsce, gdzie ktoś już był. Zwolniła krok, wyostrzyła zmysły i nastawiła uszy. Poza szumem wiatru nie dosłyszała niczego konkretnego. Jej nos jednak wychwycił słabe ślady kilku kotów, które przechodziły tędy wcześniej. Oczy dostrzegły coś jeszcze – lekko nadłamane źdźbła trawy, które nie zdążyły jeszcze wrócić do pierwotnej pozycji. A na ziemi… czy to był ślad łapy?
— Och, Motylko, patrz! — rozległ się nagle głos Świerszczowego Skoku.
Kotka poderwała głowę i szybkim kłusem podeszła do brata. Świerszcz wskazywał łapą na coś w trawie – drobnego, zielonego. To był konik polny. Motylka przykucnęła i zbliżyła nos, by przyjrzeć się stworzeniu. Zwierzątko jeszcze żyło – jego tylne nogi drżały lekko. Kiedy dotknęła go końcówką pyska, konik polny nagle poderwał się i wyskoczył prosto w stronę Opadającego Rumianka.
— Ojej! — zawołał Rumianek, podskakując i uskakując w bok, by nie nadepnąć na owada.
Motylka już miała zaśmiać się cicho z jego reakcji, kiedy rozległ się głos – zimny, ostry jak pazur po ostrzeniu.
— Trudno nie zauważyć, że Norniczy Ślad zmieniła swojego ulubieńca i zaczęła przejmować się swoją rodziną. Poza tym okazuje się, że pewien medyk jest bardzo spostrzegawczy, mimo że to ty prawie zabrałaś mu wzrok. Ważne jednak, że wszystko wraca do mnie.
Słowa uderzyły w Motylkę niczym piorun. Jej futro zjeżyło się natychmiast, a serce zabiło szybciej. Znała ten głos. Przeplatkowy Wianek. Jedna z jej matek. Ale… co ona powiedziała? Czy wspomniała o medyku? Czy chodziło o Zawilcową Koronę?
— Zadajesz się z tym pasożytem?! — ryknął ktoś, a Motylka niemal zadrżała.
Ten głos również znała – szorstki, twardy, przepełniony gniewem. Norniczy Ślad. Kotka podniosła się z ziemi, wpatrując się w brata i przyjaciela. Obaj zastygli jak wryci, nasłuchując rozmowy, która rozgrywała się gdzieś pośród wysokich traw.
— Z twoim bratankiem, jeśli mam być dokładna — odparła chłodno Przeplatka. — Okazuje się, że Ważkowy Lot jednak miał kocięta.
Jej słowa zabrzmiały, jakby wypowiadała coś bez znaczenia, lecz ich ciężar rozlał się po powietrzu jak trucizna. Opadający Rumianek drgnął obok – może przez podmuch wiatru, a może przez szok i niedowierzanie.
— Przepraszam, że się wtrącę, ale… ja mam kuzynów?! — rozległ się krzyk.
Motylka zamarła. To była Nieustraszony Chomik. Więc i ona tu była – słyszała wszystko. Czy to dlatego matki zabrały ją wcześniej z obozu? Czy od początku planowały tę rozmowę?
— Co? Kłamiesz! Z pewnością kłamiesz, Przeplatkowy Wianku! — głos Nornicy był pełen wściekłości. — On umarł! Cykoriowy Pyłek nie mógł…
Wiatr zawył prosto w pysk Motylki, jakby chciał zagłuszyć te słowa, a jednak słyszała wszystko.
— Bardzo zły moment, Chomiku — odparła Przeplatka lodowato. — A ty możesz zapytać Opadającego Rumianka o to. To przecież on zdradził mi ten sekret. Choć nie wiem, czy przełkniesz jego imię ponownie, kiedy poznasz prawdę.
Motylka potrząsnęła głową i nastawiła uszy, próbując usłyszeć więcej. Wiedziała, że podsłuchiwanie było złe, ale ciekawość – ta paląca, dręcząca ciekawość – była silniejsza niż moralność. Serce tłukło jej się jak oszalałe, a każdy szmer wydawał się głośniejszy od burzy. Czy naprawdę wszystko, w co wierzyła, właśnie się rozpadało?
— Norniczy Ślad ma rację! Pewnie wymyśliłaś to kłamstwo na poczekaniu, by nas zdezorientować! — wysyczała Chomik.
Po jej słowach zapadła cisza. Przez kilka długich uderzeń serca nie było słychać nic… poza śmiechem. Przeplatkowy Wianek śmiała się. Śmiała się zimno, gardłowo, jakby szydziła z całego świata. Kolejny podmuch wiatru zagłuszył jej głos, a w tym samym momencie do nozdrzy Motylki dotarł zapach, którego nienawidziła. Krew. Metaliczny, lepki, duszący zapach krwi. Zadrżała. Futro na karku stanęło jej dęba, a łapy zesztywniały. Zanim zdążyła zareagować, Świerszczowy Skok rzucił się do przodu, znikając między trawami. Opadający Rumianek zawahał się tylko chwilę.
— Przepraszam… — wyszeptał i pobiegł za niebieskim wojownikiem.
Trawy zamknęły się za nimi niczym zielona kotara, a Motylka została sama. Stała nieruchomo, nie wiedząc, co robić. W głowie dudnił jej tylko jeden dźwięk – bicie własnego serca. Zapach krwi nasilał się z każdym oddechem. Strach ścisnął ją w gardle, ale instynkt wojowniczki nie pozwalał się cofnąć. Zacisnęła zęby, napięła mięśnie i ruszyła przed siebie. Z każdym krokiem powietrze stawało się cięższe. Szum wiatru mieszał się z odległymi krzykami. Gdy przebiegła kilka długości ogona, dźwięki stały się wyraźniejsze – syk, świst pazurów, ciężkie oddechy, uderzenia. Walka. Zwolniła, serce dudniło w uszach. Wyszła spomiędzy traw… i zamarła. Przeplatkowy Wianek stała w wodzie. Jej łapy drżały, a futro było przemoknięte i poszarpane. Szkarłatna ciecz spływała z pyska i szyi, barwiąc taflę jeziora na czerwono. Oddychała z trudem, nieregularnie, ale mięśnie wciąż miała napięte, gotowe do walki. Trochę dalej Nieustraszony Chomik potrząsała głową, jakby próbowała się ocucić po silnym uderzeniu. A potem Motylka zobaczyła coś, co ścięło jej krew w żyłach. Świerszczowy Skok był uczepiony boku Norniczego Śladu. Jej brata. Ich matki.
— Dlaczego…? — szepnęła bezgłośnie.
Zrobiła krok do przodu, nie wiedząc, co robi. Wiatr poszarpał jej futro, a deszcz zaczął siąpić z nieba. Nikt jej nie zauważył. Nagle Nieustraszony Chomik poderwała się na łapy i z sykiem wściekłości rzuciła się na Świerszcza. Kocur nie ustąpił ani o krok. W jego oczach błyszczała furia i coś, czego Motylka nie potrafiła rozpoznać – może rozpacz, może nienawiść. Tuż obok niego pojawił się Opadający Rumianek. Futro miał nastroszone, spojrzenie rozbiegane, jakby sam nie wiedział, co się dzieje. Przez ułamek sekundy czas stanął w miejscu. Wszystko zamarło – wiatr, deszcz, oddech Motylki. Świat zastygł w nierealnym napięciu. A potem wszystko ruszyło naraz. Kot rzucił się na kota, krzyki i syk pazurów przebiły się przez huk burzy. Niebo otworzyło się, zrywając z siebie ciężkie chmury. Deszcz spadł gwałtownie, uderzając w ziemię i wodę. Jedna z kropli trafiła Motylkę prosto w nos. Chłód przywrócił ją do rzeczywistości. Chciała krzyknąć, ale z gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Patrzyła tylko, jak jej brat – jej ukochany brat – rani ich matkę bez chwili zawahania. Krew mieszała się z deszczem, chlupocząc pod łapami walczących. Świst pazurów był tak głośny, że aż bolało. Wwiercał się w umysł kotki, rozdzierając ciszę między jej myślami. Woda chlupała dookoła, trawy wyginały się, futra nasiąkały, a powietrze przesycał zapach żelaza. Kępki sierści unosiły się i opadały, lepiąc się do mokrej ziemi. Świat pogrążył się w chaosie. Motylka patrzyła na to wszystko i czuła, jak w środku coś w niej pęka. Dlaczego to się działo? Dlaczego jej rodzina nigdy nie była normalna? Nie tak ją zapamiętała. Nie znała prawdy. Nie znała przeszłości. Nigdy o nią nie pytała – i może to był jej największy błąd. A teraz musiała patrzeć na konsekwencje cudzych sekretów. Nie chciała być częścią tego szaleństwa. Nie chciała już niczego z tego rozumieć. W głowie zabrzmiały jej słowa Zawilcowej Korony: Twoja matka jest morderczynią. I po raz pierwszy Motylka naprawdę w to uwierzyła. Czy obie miały krew na łapach? Czy Świerszczowy Skok i Nieustraszony Chomik również splamili się tym, co nieodwracalne? Motylka spojrzała na własną łapę. Czerwień powoli spływała po jej futrze, mieszając się z błotem. Krew. Jej krew. Cudza krew. Nie wiedziała już. Ona też zabiła. Czy to przeznaczenie ich rodziny? Morderstwa, tajemnice, błędy przeszłości – wszystko, od czego próbowała uciec, dopadło ją tutaj, nad tym jeziorem. Czy i ona była częścią tego przeklętego dziedzictwa? Była medyczką. Leczyła. Pomagała. A potem porzuciła to. To była jej zła decyzja. Czy i jej konsekwencje miały doprowadzić do tej rzezi? Życie przemknęło jej przed oczami jak cień. Serce biło zbyt szybko, łapy drżały, oddech rwał się w krótkich szarpnięciach. Nie wiedziała, co robić. Biec po pomoc? Dołączyć do walki? Podejść do Przeplatkowego Wianka? Nie… Nie chciała jej tknąć. Nie chciała już czuć zapachu jej futra. Nie chciała znać nikogo z nich. Wbiła pazury w ziemię, zamknęła oczy i próbowała oddychać. Kiedy je otworzyła, zobaczyła, jak Rumianek toczy się po ziemi, aż w końcu przygniata jej siostrę. Chomik szarpnęła się, próbując uderzyć go łapą, ale kocur przycisnął ją mocniej. Błoto rozprysło się na jego policzku. Nie reagował. Świerszczowy Skok i Norniczy Ślad nadal walczyli. Szarpali się pazurami, rozdzierali futro, rany otwierały się na ich ciałach. Wyglądali jak dwa duchy, które nie potrafią umrzeć. W pewnym momencie Norniczy Ślad zatrzymała się. Z pyska wypluła strumień krwi i spojrzała prosto w oczy swojego syna.
— Zawsze wiedziałam, że jesteś niczym Zgubo — wysyczała. — Mogłam cię zabić, gdy przyszedłeś na świat. Ale popełniłam błąd. Choć nie sądziłam, że to ty mnie zdradzisz, Popielico. Wiedz, że wszystko, o co mnie ona oskarża, jest również jej zbrodnią. Stała u mego boku, a teraz maluje mnie jako zdrajcę!
Słowa uderzyły w Motylkę jak grzmot. Popielico? Dlaczego tak ją nazwała? Przecież to nie było jej imię. Nigdy nim nie było. Chciała zabić własnego syna? Przeplatka o tym wiedziała? Wiedziała o zbrodniach? Jakich zbrodniach? Co te dwie kocice, które śmiały nazywać się jej matkami, zrobiły?! Motylka patrzyła, jak Norniczy Ślad szepcze coś do Świerszcza. Nie słyszała słów, ale widziała, jak zmienia się jego wyraz pyska. Oczy rozszerzyły mu się, a potem… 
Wrzask. Przeraźliwy, zwierzęcy wrzask. Świerszczowy Skok rzucił się na matkę z nową furią, rozdzierając pazurami jej gardło. Przeplatkowy Wianek zrobiła krok do przodu, jakby chciała go powstrzymać — po chwili jednak cofnęła się. Jak zawsze. W cień. W milczenie.
„Nie... przestań!” – krzyczała w duszy Motylka.  „Proszę, nie rób tego!”
Zrobiła krok do przodu, ale ciało odmówiło jej posłuszeństwa. Szok był zbyt silny. Serce waliło jak młot, dudniło w każdej komórce ciała. A potem wszystko ucichło. Norniczy Ślad padła do wody z głuchym pluskiem. Fala rozlała się po błocie, rozbryzgując czerwone krople. Cisza. I krzyk. Tak przeszywający, że serce Motylki pękło na pół. To Nieustraszony Chomik. Rozdzierając ziemię pazurami, próbowała wyrwać się z uścisku Rumianka, dostać do swojej matki.
— Nie zasługujesz na pochówek! — wysyczał Świerszczowy Skok. — Twoje ciało niech zgnije. Niech rośliny zwiędną od twojej obecności!
Jego głos był już tylko ogniem i nienawiścią. Chwycił martwe ciało matki za kark i z trudem pociągnął je w stronę głębiny. Zostawiał za sobą ślady krwi, aż wreszcie wrzucił ją w wodę. W ciemną, głęboką wodę. Tam, gdzie już nikt jej nie znajdzie. Kiedy wyszedł na brzeg, futro miał przylepione do ciała, oczy zimne i puste. Odwrócił się do Chomik.
— Teraz twoja kolej — warknął, wysuwając pazury, które już i tak ociekały futrem, skórą i krwią.
Zanim jednak zdążył zrobić krok, Przeplatkowy Wianek stanęła obok niego.
— Zabieramy ją do obozu. Królicza Gwiazda wyda wyrok — burknęła cicho, siadając ciężko na mokrej trawie.
Przetarła pysk łapą, zostawiając smugę błota i krwi na szyi. Deszcz wciąż padał, zmywając krew z ziemi, ale nie z serc. Wszyscy zdawali się schodzić z emocji. Jakby to, co właśnie się wydarzyło, było tylko złym snem. Jakby rozlane mleko trzeba było po prostu posprzątać. Motylkowa Łączka stała w miejscu. Wpatrywała się to w wodę, to w tych, których nazywała rodziną. Chciała tyle powiedzieć. Chciała krzyczeć. Chciała zabić ich wszystkich. Chciała uciec i już nigdy nie wracać. A jednak… tylko stała. Jakby wrosła w ziemię, jakby deszcz przybił ją do mokrej trawy. Czy zrobiła dobrze? Może powinna była spróbować ich rozdzielić, spróbować zakończyć tę walkę. Może wtedy jedna z jej matek wciąż by żyła. Myśli kotłowały się w jej głowie jak rwący potok. Nie łączyła już faktów, nie kontaktowała z rzeczywistością. Dźwięki wokół niej rozmywały się, zamieniały w głuche szepty. Pyski kotów stawały się niewyraźne, rozmazane, jakby ktoś popisał je długopisem, próbując skreślić największy błąd natury. Nie pamiętała, jak dotarła do obozu. Nie pamiętała, kto ją prowadził, ani czy w ogóle szła o własnych siłach. Dopiero gdy stanęła pośrodku polany, otoczona kotami, coś w niej pękło. Królicza Gwiazda zbliżył się, jego wzrok pełen był niepokoju i niezrozumienia. Wokół niej szeptali wszyscy — wskazywali łapami, mrużyli oczy, pytali. Nie wytrzymała. Serce zabiło tak mocno, że aż zachwiała się na łapach. Jego rytm dudnił jej w uszach jak uderzenia burzy. Łapy zadrżały, a potem ciało odmówiło posłuszeństwa. Upadła. Ziemia była mokra, chłodna, lepiła się do futra. Słyszała głosy, widziała zamieszanie, ale wszystko docierało jak przez mgłę. Świat zlał się w jeden szary szum, pozbawiony kształtów i sensu. Była uwięziona we własnych myślach. Sama — przeciwko temu, co zobaczyła. Nie chciała już znać prawdy. Wolała być okłamywana. Bo zderzenie z prawdą okazało się ciężarem, którego nie potrafiła unieść. I wiedziała, że nigdy już nie uniesie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz