Obraz był nadzwyczaj słaby, rozmazany i ciemny, jednocześnie poruszając się szybko niczym zając, lecz i wolno jak ślimak, raz za razem kołysząc się, gdy na drodze pojawiały się wyboje. Zapach był nieprzyjemny, pachniał wilgocią, stęchlizną i czymś ostrym, drażniącym nozdrza i oczy, doprowadzając je do łez i ograniczając pole widzenia, które już samo w sobie było mocno rozmyte, a brunatne, zielone i zżółknięte plamy mieszały się ze sobą, tworząc mulisty kolor. Nie było tu światła, nie było tu niczego żywego, a jedynym, co świadczyło o tym, że obserwator nie do końca był sam, były szybkie, nerwowe oddechy, płytsze od kałuży w czasie susze. I bicie serca. Ono zagłuszało praktycznie wszystkie dźwięki, mogące trafić do uszu, bijąc i kołatając się, niby ptak próbujący uwolnić się z uścisku drapieżnych łap. Niestety, tak samo jak i ten ptak, szaleńczy bieg przez puszczę był równie mocno skazany na sromotną klęskę. Stąd bowiem nie było drugi ucieczki, a los tych, którzy pędzili, którzy dyszeli i własnym ciałem, smaganym przez cierniste gałęzie, przypłacali tę ostatnią próbę ratunku, był już od początku gonitwy przesądzony i ani struchlała puszcza, ani chłodna w swej oschłości woda, ani gwiazdy, wiszące niczym gilotyna nad skazańcem, nie były w stanie zmienić biegu tej przykrej historii.
Srebrzyste futro zjeżyło się, czując, jak ziemia pod nim się zapada, a samo ciało leci w dół. Jeszcze nieco mętne, pomarańczowe oczy otworzyły się szeroko, a za nimi ruszyła i reszta postaci, wyciągając łapy przed siebie i zatapiając szpony w chłodnej ziemi. Krew zaszumiała w pręgowanych uszach, a źrenice poczęły nerwowo miotać się z jednego krańca ślepi do drugiego, jakby próbowały odszukać niewidzialnego zagrożenia.
Dopiero dźwięki deszczu uderzającego o konstrukcję sufitu i pojedyncze kropelki, spływające po liściach leszczyny w dół żłobka, co jakiś czas trafiając na ziemię i dające tym samym znać, że już czas najwyższy na zajęcie się łataniem dziur, przywróciły kocię do rzeczywistości. Oddech zwolnił, ubrudzone pazury wysunęły się z podłoża, pozostawiając w nim parę płytkich rowków, a kształtny pyszczek opadł na wyciągnięte przed siebie łapy. Przymknęła oczy, nabierając głębszego wdechu. Mara nocna powoli zaczęła się ulatniać, pozostawiając po sobie jedynie gorzki niesmak. Obok siebie słyszała cichy świst powietrza, wydostającego się miarowo z czyjegoś pyszczka. Otworzyła jedno ze ślepi, konkretnie to skierowane w stronę dźwięku. Brązowe kocię spało na mszystym posłaniu, pod łebkiem trzymając parę grubszych liści paproci. Jej ciepły, najedzony bok poruszał się spokojnie, nie wykazując żadnych oznak zestresowania. Kotce ulżyło. Skoro jej siostra była zrelaksowana, to także i ona nie miała powodów do obaw.
Wzrok małej przykuły dwa, złączone ze sobą orzeszki, zwisające z góry. Otaczała je blado zielona koronka, połączona z nieco ciemniejszym pędem, biegnącym w głąb roślinnego splotu. Same orzechy natomiast były sarnie z twardą skorupką, której niezdolnym było rozłupanie, przynajmniej nie z użyciem części ciała, jakimi obdarzone były koty. I kotka bardzo dobrze o tym dowiedziała, gdyż zdążyła się o tym przekonać już parę wschodów słońca wcześniej, gdy to jeden z takich podłużnych orzechów spadł jej wprost na głowę, stając się bezpośrednią przyczyną wyrośnięcia jej na czole guza. Rzecz jasna, nie pozostała mu dłużna, rzucając się na wroga, łapiąc go przednimi łapami i kopiąc tylnymi, jak to robiło się ze zwierzyną. Widząc jednak, że jej próby zemsty na wrednym nasionku są bezskuteczne i jedyne co pozostawiają, to parę jaśniejszych szramek po jej pazurkach, postanowiła zmienić technikę. Unieruchomiła orzech między paluszkami, tak, aby mieć pewność, że nigdzie się nie wyślizgnie, przekręciła łebek, rozchyliła szczęki, obniżyła je tak, by cel znalazł się idealnie pomiędzy nimi, zacisnęła z mściwym uśmiechem zęby i… Zamiast słodkiego smaku zwycięstwa, na jej języku pojawił się metaliczny smak krwi, a wśród jej małych ząbków pojawiła się ziejąca pustka, pozostawiona po jednym kiełku, który utkwił w orzechowej skorupce. Nie udało się jej powstrzymać łez bólu, wywołanego siniakiem i nowo zdobytą szczerbą, wstydu, że inne kociaki musiały obserwować jej żenującą walkę z orzechem, którą w dodatku przegrała, a także frustracji, że nawet i on pozostawał wobec jej działań niewzruszony. Całe szczęście, że w kociarni na czas pojawił się Roztargniony Koperek, zwabiony tam bolesnymi jękami podopiecznej. Po nałożeniu na jej rankę jakiejś zielonej papki i plaśnięciu w czoło mokrym mchem, wyjaśnił jej, że nie ma się czym martwić, bo jej ząb był zwykłym mleczkiem, więc tak czy inaczej by wypadł, i że już wkrótce na jego miejscu pojawi się nowy, znacznie silniejszy. Nie oszczędził jednak koteczce zmęczonego upomnienia, aby na przyszłość nie bawiła się w wiewiórkę i nie próbowała samodzielnie rozgryzać orzechów, bo kolejny zestaw kłów już jej nie odrośnie i będzie wyglądać jak Kwitnący Kalafior. Pręguska niesamowicie się zlękła, przypominając sobie widzianą dwa razy starszą, w której pysku brakowało więcej zębów, niż w pyszczku żaby.
Właśnie wtedy doszło też do jej pierwszej konfrontacji z bardzo tajemniczą, wysoką postacią, zwaną przez innych członków klanu Borsuczą Puszczą. Aura, jaką wokół siebie roztaczała, była bardzo ciężka, wręcz mroczna, a każde jej przybycie do kociarni wiązało się z natychmiastowym zaciemnieniem jego wnętrza. Kocię nie wiedziało, czy wynikało to z jej potężnej postury, zasłaniającej całe światło, jakie wpadało przez wejście do żłobka, czy być może z sił nieczystych, jakie przylepiły się do wojowniczki jak muchy do żywicy.
Niezależnie od wybranej wersji, kocica była nieco straszna, co zdawało się, że zauważali także inni członkowie Klanu Wilka, traktując kotkę z dystansem i respektem, szybko ulatniając się, gdy ta pojawiała się na horyzoncie.
Tamtego dnia było podobnie. Po tym, jak medyk zalepił krwawiącą szczelinkę w dziąśle kotki i udał się do własnego legowiska, do żłobka wkroczyła ta wielka, bura osobistość. Położyła przed nią kamień, niezbyt duży, ale jednocześnie niezbyt mały, odpowiedniego rozmiaru i ciężkości, by zmieścić się w kocięcym pysku z możliwością jego uniesienia. To również ona, po podaniu kilku wskazówek, obserwowała, jak kotka ujmuje kamień w pyszczek, by następnie z zaskakującym sukcesem rozłupać orzech, który po kilku uderzeniach stał się jasną papką, z elementami pokruszonej skorupki wgniecionymi w glebę pod nią.
No właśnie, Borsucza Puszcza rzadko mówiła, jednak nieustannie obserwowała. Właściwie, ciężko było jej sobie przypomnieć, by kiedykolwiek w obecności wojowniczki czuła brak czyjegoś wzroku na plecach. Być może dlatego tyle Wilczaków jej się obawiało?
— Aksamitko? — Od strony wejścia rozległ się ten sam, wyniosły głos, który dopiero rozbrzmiewał w pochłoniętych wspomnieniami uszach srebrzystej. — Nie śpisz już?
Aksamitka pokręciła przecząco głową, spoglądając na cień, jaki rzucała Borsucza Puszcza na ziemię w kociarni. Był on nawet większy od samej jego właścicielki.
— Dobrze. W takim razie chodź ze mną, nie będziemy budzić pozostałych kociąt — wymruczała z pewną dozą obojętności, jednak używając tyle nacisku, by dać każdemu do zrozumienia, że było to polecenie bez pola do sprzeciwu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz