Cały dzień Jarzębina chodziła jak na szpilkach. Jej drobne ciało drżało, a spojrzenie co chwilę nerwowo przemykało po obozie, jakby zza każdego krzewu mogło wyłonić się zagrożenie. Starała się unikać rozmów, unikać spojrzeń, unikać wszystkiego, co mogłoby zdradzić jej niepokój. Uciekała w pracę przy ziołach, choć nawet tam łapy lekko jej drżały, gdy dotykała liści i łodyg. Na samą myśl o planowanej ucieczce serce zaczynało bić w piersi jak oszalałe. Czy nie popełniają błędu? Może powinni zostać… Może powinni spróbować zniszczyć kult od środka? ''Wyrywany chwast jedynie się mnoży,, – zabrzmiały jej w głowie słowa dawno usłyszanej przestrogi. Nie było odwrotu. Nie było już innej szansy.
Kiedy księżyc wspiął się wysoko na niebo, jarzył się czystym, chłodnym światłem, wolny od chmur., jakby sam Klan Gwiazd chciał dać im znak, wskazówkę albo błogosławieństwo. Jarzębina poruszyła się lekko, niemal niezauważalnie. Otworzyła lodowato niebieskie oczy i uniosła łeb, nasłuchując. Roztargniony Koperek i Cisowe Tchnienie spali jak kamienie, pogrążeni w tak głębokim śnie, że nawet grzmot nie zdołałby ich obudzić. Jarzębina, cicha niczym mysz, wysunęła się ze swojego posłania. Zwinęła ciało w sobie i skulona, powoli przemykała ku wyjściu z nory medyków. Na zewnątrz powietrze było ostre i chłodne. Kotka spojrzała w niebo. Z oddali nadciągały ciemne chmury, powoli pełzając ku księżycowi. Drgnęła, obawiając się złego omenu, lecz po chwili dostrzegła w tym szansę. Kiedy księżyc świecił pełnią każde futro, każdy ruch były dobrze widoczne. Mrok zaś mógł stać się ich sprzymierzeńcem. Odetchnęła drżąco i rozejrzała się dookoła, czekając, aż ktoś zrobi pierwszy krok. Wiedziała, że Kosaciec wraz z pozostałymi wojownikami wyjdą przez gęste krzewy, gdzie łatwiej było ukryć sylwetki. Ona jednak musiała opuścić obóz, idąc przez jego środek, wystawiona na spojrzenia strażników. Na ich szczęście Rysiemu Tropowi udało się zdobyć miejsce na warcie tej nocy. Kotka wciągnęła gwałtownie powietrze, czując, jak adrenalina przeplata się ze strachem i nadzieją. Odetchnęła z ulgą… oczekując na idealny moment.
Drgnęła natychmiast, gdy tylko usłyszała szelest przed sobą. Instynktownie skuliła się w cieniu nory, wciskając ciało w chłodną ziemię. Przez uderzenia własnego serca ledwie słyszała cokolwiek, ale po chwili dostrzegła znajomą sylwetkę. To Stroczkowa Łapa, ostrożnie stawiając łapy i rozglądając się na boki, przemierzał obóz. Jarzębina ostrożnie wychyliła łeb. Gdy tylko kocurek ją zauważył, od razu podszedł bliżej, starając się poruszać tak cicho, jak to tylko możliwe.
— Stroczkowa Łapo! Co ty tu robisz? Nie powinieneś iść przez krzewy? — zapytała szeptem, niemal przylegając brzuchem do ziemi.
W jej głosie drżała mieszanka strachu i naglącej troski. Każdy dźwięk wydawał się o wiele głośniejszy, niż był w rzeczywistości. Kiedy jednak za rudym kocurkiem ujrzała dwie ciemne sylwetki, serce ścisnęło jej się tak mocno, że aż zabrakło jej tchu. Przez ułamek sekundy była pewna, że to ktoś niepowołany. Ale to byli tylko Miodowa Kora i Porywisty Dąb. Jarzębina odetchnęła z wyraźną ulgą i kiwnęła im głową w niemym przywitaniu. Nie było czasu na słowa. Oby tylko jak najszybciej opuścili obóz. Jeśli zaczną tłoczyć się na środku polany, prędzej czy później ktoś się obudzi. Wróciła spojrzeniem do rudego kocurka.
Kocurek spojrzał na nią wielkimi oczami, płaszcząc uszy przy głowie.
— Strasznie się boję — szepnął wreszcie. Było to na tyle cicho, że dotarło jedynie do szylkretki. Łapy trzęsły mu się odrobinę; sam zdziwił się takim obrotem wydarzeń.
Panicznie rozglądała się dookoła, badając teren z szeroko otwartymi oczami. Jej oddech był krótki i urywany, jakby każdy haust powietrza musiała wyrywać z własnej piersi. Jednak gdy usłyszała słowa kociaka, jej spojrzenie zmiękło, choć drżenie w łapach wcale nie ustało.
— To nie słabość. Każdy z nas się boi. Dzięki temu… właśnie dzięki temu nam się uda — wymruczała cicho, delikatnie unosząc pysk Stroczkowej Łapy ku górze, jakby chciała podarować mu choć odrobinę odwagi.
Po chwili sama wstała. Łapy miała jak z waty, ledwie posłuszne, ale nie mogła pozwolić sobie na zawahanie. Musiała działać — szybko, sprawnie, bez wahania. Musiała zabrać go i dotrzeć pod wcześniej ustalone miejsce.
— Czas na nas. Gdyby… — zawahała się, czując, jak słowa więzną jej w gardle. — Gdyby ktoś niepożądany do nas podszedł, udawaj, że boli cię brzuch i chce ci się wymiotować. Jeśli ten kot pójdzie za nami… — wysunęła pazury i utkwiła tępe, niepokojąco puste spojrzenie w ciemności przed sobą.
Po chwili potrząsnęła głową, jakby chciała wyrzucić z niej zbyt ciężkie myśli.
— Nie martw się. Po prostu chodźmy — mruknęła, choć brzmiało to bardziej jak słowa kierowane do samej siebie niż do kocurka. Potrzebowała usłyszeć własny głos, by choć odrobinę uspokoić roztrzęsione nerwy.
Cicho, ostrożnie i powoli ruszyła przed siebie. Każdy krok wydawał się głośniejszy, niż powinien. Kiedy mijała stos zwierzyny, zatrzymała się, wpatrując się w niego intensywnie. Chłód nocnego powietrza owiał ją, a w głowie pojawiła się mroczna, natrętna myśl:
„A gdyby tak… jagody śmierci… Na pewno paru z nich by nie zauważyło.”
Serce zabiło jej mocniej, a w uszach zadudniło tak, że świat na moment zawirował. Szybko, gwałtownie odrzuciła tę myśl, jakby parzyła ją w środku. W obozie zostawali niewinni. Koty, które nie wybrały tej ścieżki. Nadal nie wiedziała dlaczego tak postępują — dlaczego zostają — ale akceptowała ich decyzję. Musiała ją zaakceptować.
Zacisnęła zęby i ruszyła dalej, coraz bardziej zbliżając się do sylwetki Rysiego Tropu, która czuwała przy wyjściu z obozu.
Rudy kiwnął głową i pospiesznie ruszył za kotką. Uważał na wszelkiego rodzaju patyczki oraz wszystko, co mogło być porozrzucane po obozie, by na nic nie nadepnąć.
W końcu dotarła do wyjścia z obozu. Choć droga była krótka, zdawała się trwać bezlitośnie długo. Serce biło jej w piersi jak młot, a każdy krok ważył tonę. Stanęła obok Rysiego Tropu.
— Opuszczone Obozowisko — szepnęła cicho, na wszelki wypadek przypominając kocicy, gdzie mają się potem udać. Po chwili pchnęła Stroczka delikatnie do przodu. Obawiała się, że ktoś mógłby ją w ostatniej chwili szarpnąć za łapę, wciągnąć w mrok. Wolała, żeby uczeń miał szansę.
Stała chwilę, czując pod łapami niewidzialne pędy oplatające je niczym pajęcza sieć i kolce wbijające się w skórę. Przymknęła oczy, a nos wypełnił znajomy zapach — słaby, stęchły, należący do martwego już ślepca. Tchnienie przeszło przez nią jak ostrze. Uniosła powieki, skupiając całą moc i determinację, po czym ruszyła do przodu, zrywając niewidzialne pnącza i odpychając ciemność. Stanęła obok Stroczka, łapiąc oddech.
— Nie ma na co czekać! — wyszeptała, podekscytowana, choć głos drżał od adrenaliny. — Musimy zahaczyć o kilka miejsc, by znaleźć zioła, które chowałam — dodała, ruszając dalej szybkim krokiem.
Nie oglądała się już za siebie. Uszy miała nastawione na każdy szelest, a spojrzenie wyostrzone niczym drapieżnik w nocy. Musiała odnaleźć wszystkie zioła… albo przynajmniej część z nich. Każdy jej ruch był precyzyjny, każdy krok przemyślany.
Stroczek wyszedł z obozu dzięki Jarzębinowemu Żarowi. Po chwili szylkretka dogoniła go i stanęła tuż obok, łapiąc oddech. Kocurek pokiwał głową raz jeszcze.
— Dobrze! — odparł entuzjastycznie, choć cichutko. Miał wrażenie, jakby ktoś napchał jego łapy dawką energii. Szedł tuż obok kotki, stawiając uszy czujnie na każdy najmniejszy szmer.
Po szukaniu ziół
Niestety, nie udało jej się znaleźć wszystkich ziół, które wcześniej zakopała. Niektóre nadawały się już tylko do wyrzucenia — straciły właściwości lecznicze. Lekko rozczarowana, ale wciąż pełna determinacji, ruszyła w stronę Opuszczonego Obozowiska. Rzadko wychodziła poza ochronę wojowników, więc czuła się dość niepewnie, każdy cień i szelest wywoływał w niej napięcie. Mimo to, co chwilę zerkając na Stroczka, była gotowa w każdej chwili go bronić. Gotowa zrobić wszystko, by uchronić ucznia, nawet jeśli oznaczałoby to konfrontację z niebezpieczeństwem. W końcu na horyzoncie pojawiły się dziwne płachty, przypominające ludzkie kształty. Nie zwlekając ani chwili, szylkretka skuliła się pod jedną z nich, przyciągając obok siebie Stroczka. Jej serce biło szybko, a każdy mięsień napięty był jak struna.
— Musimy poczekać na resztę — wyszeptała, wbijając wzrok w ciemny las, gdzie cienie drzew i nocy mieszały się w jedną, nieprzeniknioną masę.
Stroczek skulił się tuż obok, mając nadzieję, że nie będzie im zimno. Miał dłuższe futro od niej, jednak był też mniejszy, więc nie mógł zaoferować starszej kotce zbyt wiele ciepła. Oby pozostali zjawili się bardzo niedługo.
— Jarzębinowy Żarze? — odezwał się znajomy głos, niedaleko od dwójki. Była to Amorphina, spoglądająca na parkę z szeroko otwartymi oczami. — Co tutaj robisz o takiej porze? Jest późno, zbyt późno na zbiory ziół… Nie powinnaś być w obozie? Jeszcze coś ci się stanie… — zapytała samotniczka, po czym zerknęła na młodszego kota stojącego obok niej.
— To twój kociak? Myślałam, że medycy nie mogą mieć młodych… — miauknęła zmieszana.
Leżała spokojnie, przyciskając do siebie Stroczkową Łapę. Czuła jego drobne ciało napięte jak sprężyna, ale sama starała się oddychać powoli, w rytmie cichej nocy. Jednak gdy tylko usłyszała głos za sobą, natychmiast spięła mięśnie. Odwróciła się gwałtownie, strosząc futro, a serce zabiło jej mocniej. Biel, która ją oślepiła, uderzyła ją w oczy. Czy to duch? Przez moment sądziła, że to zjawa z przeszłości, nim zmrużyła powieki i rozpoznała dawną koleżankę. Rozluźniła się natychmiast, czując ulgę w całym ciele. Jednak na ostatnie słowa Amorphiny skrzywiła się od razu. Nie z powodu Stroczka, a dlatego, że sama nie zamierzała mieć kociąt.
— Amorphino… dawno cię nie widziałam — wymruczała, siadając lekko, starając się opanować drżenie głosu. — Ja… my uciekamy z Klanu Wilka. Uciekamy dużą grupą, gdzieś daleko. Nie wiemy dokładnie gdzie — dodała, kręcąc głową, po czym spojrzała na Stroczka. — Nie, to nie mój syn. To uczeń mego klanu, Stroczkowa Łapa — przedstawiła kocurka, wskazując na niego łapą. — Stroczku, to jest Amorphina. Jest samotniczką, która może nam pomóc.
— Aha! A więc to twoja koleżaneczka! – zawołał z namiotu Kosaćcowa Grzywa, widząc dwie kotki i ucznia.
Znów podskoczyła, tym razem słysząc niestety znajomy głos. Odwróciła się gwałtownie i zobaczyła swojego brata. Nos zmarszczył jej się w obrzydzeniu, a serce zabiło szybciej. Zaledwie chwilę później dostrzegła resztę kotów. Chciała ruszyć w ich stronę, ale nagle poczuła, że najlepiej pozostać na miejscu. W towarzystwie Stroczkowej Łapy i Amorphiny czuła się względnie bezpieczna, jakby ich obecność chroniła ją przed nieznanym zagrożeniem.
— Tak… to ona — wymruczała ostrożnie, a głos drżał jej lekko. — Czy wszyscy już jesteście? — dodała, rozglądając się szczególnie za Mglistym Snem i Poziomkową Polaną. ''Oby dotarli na czas…,, — pomyślała, życząc sobie, by pozostali przy życiu i nie natknęli się na niebezpieczeństwo.
Nagle obok pojawiła się też Miodowa Kora.
— Kim ona jest? Dlaczego zapraszamy jakiegoś samotnika do tej akcji? Czy to nie my mieliśmy nawracać Klan Wilka? — powiedział niepewnie.
Skierowała wzrok na Miodową Korę. Miała nadzieję, że skoro przybył z Kosaćcem, ten nie zdążył naruszyć jego szarych komórek.
— Nie nawracamy Klanu Wilka… — zauważyła cicho, marszcząc brwi. — Amorphina to kotka, o której wspominałam Mglistemu Snowi, Kosaćcowej Grzywie i Brukselkowej Zadrze. Zna tereny… może nam pomoże — dodała, spoglądając na samotniczkę z lekką nadzieją i ostrożnym zaufaniem.
Miodek popatrzył zdziwiony na swego byłego ucznia, Kosaćcową Grzywę.
— Czyli tylko ja nie wiedziałem? — dodał poirytowany, ale wyjaśnienie medyczki lekko go uspokoiło.
— Dobra, tylko mam nadzieję, że się nie mylisz, bo mamy ze sobą nie jakąś małą grupkę kotów, tylko dużą grupę, która musi jak najsprawniej uciec, zanim się zorientują i wszystkim nam poderżną gardła! A ja nie chcę powierzać swojego zdrowia losowemu kotu.
Stroczek spojrzał na białą samotniczkę. Początkowo cały się zjeżył, jednak gdy zauważył, że zna ją Jarzębinowy Żar, jego ciało jakby samo się rozluźniło.
— Miło mi panią poznać — miauknął, pochylając lekko głowę przed starszą kotką.
Biała odezwała się dopiero po chwili.
— Rozumiem… — Samotniczka wyprostowała się, gdy zauważyła większą ilość kotów.
— Tak, dobrze znam te tereny. Wręcz doskonale. Wiele razy nimi przechodziłam, gdy inne klany smacznie spały… — odpowiedziała niezręcznie. Samotniczka zerknęła w kierunku ucznia, którego wcześniej pomyliła z młodym medyczki, i również skinęła głową w powitaniu.
— W którą stronę świata chcecie iść? Mogę was poprowadzić — zapytała.
Już czuła, jak wokół robi się zamieszanie. Za dużo głosów, za dużo kotów mówiących jeden przez drugiego. Takie skupiska zawsze ją męczyły. Westchnęła cicho, po czym najpierw zwróciła spojrzenie na Miodową Korę.
— Nie obawiaj się — mruknęła spokojnie. — Amorphina również wierzy w Klan Gwiazdy.
Jej głos niósł w sobie dziwną, cichą pewność. Dopiero potem odwróciła głowę w stronę białej samotniczki.
— Musimy ruszyć w stronę Owocowego Lasu, tam… za drogą — wyjaśniła łagodnie, choć jej spojrzenie było ostre jak pazur. — A potem szukać miejsca, gdzie nie sięga żaden klan. Gdzie będziemy mogli zacząć od nowa.
Przez krótką chwilę na jej pysku pojawił się ledwie zauważalny uśmiech — napięty, ale prawdziwy.
I wtedy powietrze nagle przeciął gwałtowny, ciężki podmuch. Coś przeleciało nad namiotem z taką siłą, że całe przykrycie drgnęło i szarpnęło się jak żywe. Jarzębina zareagowała instynktownie — zasłoniła Stroczkową Łapę własnym ciałem, futro jeżyło się na karku, serce waliło jej jak szalone. Sowa? Tutaj? Ale zaraz potem rozbrzmiało ostre, przenikliwe kraaa. Jarzębina wybiegła spod skór i zadarła głowę. Na zwieszonej gałęzi siedziała wrona. Czarna jak noc, z oczami błyszczącymi dziwnie inteligentnie. Pokrakiwała cicho, jakby wołając tylko ją… a potem, gdy spojrzenia kotki i ptaka na chwilę się spotkały, wrona poderwała się i odleciała. Prosto w stronę Owocowego Lasu. Jarzębina poczuła, jak serce w piersi obija się boleśnie. Znak? Przypadek? Desperacka chęć, by nadać temu sens? Nieważne.
— Musimy iść! — wyrwało się z jej gardła gwałtownie, niemal drżąco. Nowa siła przebiegła po jej łapach. Może to była nadzieja, a może strach przebrany w śmiałość. Odwróciła się do reszty grupy, uniosła głowę.
— Czy wszyscy są? — zapytała głośniej, pewniej niż wcześniej, z błyskiem determinacji w oczach.
Teraz już nie oglądała się za siebie — tylko przed siebie, w kierunku, gdzie zniknęła wrona.
Jarzębina patrzyła, jak jeden po drugim koty zbierają się pod zwisającymi skórami. Szylkretka jednak zdawała się słyszeć ich głosy jak przez wodę. Jej spojrzenie wciąż uciekało w stronę, w którą odleciała wrona. Czarne skrzydła zniknęły już dawno między gałęziami, a mimo to Jarzębina patrzyła tępym, nieobecnym wzrokiem, jakby oczekiwała, że ptak wróci i wskaże im drogę raz jeszcze. Dopiero gdy przesunęła spojrzeniem po grupie, jakby od niechcenia licząc sylwetki, poczuła pierwszą ulgę. Wszyscy byli. Wszyscy, na których czekała. Mglisty Sen, Poziomkowa Polana, Stroczkowa Łapa i Amorphina. Z krzewów wychodzili kolejni: Zapomniana Koniczyna, Szczawiowe Serce, Porywisty Dąb, Brukselkowa Zadra i Gwiazdnicowy Blask. Kosaćcowa Grzywa i Miodowa Kora stali obok siebie, zwarci, gotowi do marszu. A gdzieś tam, nieco z tyłu, Rysi Trop marudziła pod nosem — jak zwykle. Jarzębina nie poświęciła jej jednak ani chwili uwagi. Nie teraz. Chwyciła w zęby porcję ziół — ich zapach piekł ją w nozdrza, jakby przypominał, jak mało czasu im zostało. Drugą część pchnęła w stronę Stroczkowej Łapy, a kilka suszonych listków podała Amorphinie. Nie czekała. Nie miała na to ani siły, ani odwagi. Ich kłótnie, szepty, nerwowe docinki — wszystkie odbijały się od niej jak krople deszczu. Nie była już tą medyczką, która bała się własnego cienia. Teraz czuła tylko presję, pulsującą w jej łapach i karku. Wiedziała, że jeśli nie ruszą teraz, za chwilę Klan Wilka znajdzie pustą polanę i ruszy śladem uciekinierów. A wtedy… Nie. Nie mogła nawet o tym myśleć. Machnęła ogonem — krótko, stanowczo. I ruszyła. Przed siebie. W stronę Owocowego Lasu. Co kilka kroków unosiła głowę, wypatrując czarnego skrzydła, błysku oka, najmniejszego znaku wrony. Jarzębina szła dziarsko do przodu, łapy stawiając szybko, niemal mechanicznie. Co chwilę oglądała się przez ramię. Widziała, jak niektórzy zaczynają się wlec, jak inni zatrzymują się na ułamek sekundy, żeby zaczerpnąć tchu. A ona wciąż czuła, że nie mogą. Nie teraz. Nie jeszcze. ‘’Na odpoczynek przyjdzie czas,, — powtarzała sobie w głowie, choć sama w to nie wierzyła. W jej uszach narastało wycie. Nie prawdziwe — nie mogło być prawdziwe — ale tak druzgocąco znajome, że jej futro jeżyło się przy każdym kroku. Jej własny umysł wrzucał ją w paranoję. Każde drgnięcie liścia zdawało się być cieniem przemykającego wilczego patrolu. Każdy ruch wśród drzew mógł być wrogiem. Czy Klan Wilka już wiedział? Czy właśnie teraz pędzą za nimi? Kiedy ich dogonią? Kiedy rozszarpią na strzępy jak zdrajców? Myśli kłębiły się jak chmara rozwścieczonych os. Wprawiały ją w drżenie — ale też pchały do przodu, szybciej, wciąż szybciej. Księżyc wisiał wysoko, a noc była długa — wiosenna ciemność trzymała ich pod swoją ochroną, ale ta ochrona nie miała trwać wiecznie. W końcu granice lasu zaczęły się przerzedzać. Zrobiło się jaśniej. Szum rzeki stał się donośny i niepodważalny, jakby woda sama ostrzegała ich przed tym, co dalej. A potem — Droga Grzmotów. Najpierw cienka linia na horyzoncie. Potem czarny korytarz dzielący świat na pół. Potem pierwszy potwór — pędzący, ryczący, z oczami oślepiających świateł. Jarzębinie aż serce podskoczyło do gardła. Gdy spojrzała na grupę, nagle dotarła do niej świadomość: Co ona robi? Dlaczego to ona prowadzi? Dlaczego koty patrzą na nią, jakby wiedziała, dokąd idą? Jej krok zaczął zwalniać. Uciekała od przodu grupy tak samo szybko, jak wcześniej tam się pchała. Gdy dotarli pod most, Jarzębina niemal bezwiednie schowała się w cień, gdzie rozgrzane powietrze drżało od wibracji przejeżdżających potworów. Usiadła. Była… pusta. Dopiero wtedy poczuła, jak bardzo jej ciało drży — z zimna, z adrenaliny, ze strachu. Z ziół wziętych w pysk kapały gorzkie krople na ziemię. Po chwili, bez siły w głosie, niemal odruchowo wysyczała:
— I teraz co?
Jej łapy zwiotczały. Ostrożnie, niemal ze wstydem, położyła zioła na ziemi przed sobą. Wyglądała, jakby pierwszy raz pozwoliła sobie poczuć ciężar całej tej ucieczki.
Jarzębina wysłuchała uważnie propozycji Amorphiny, choć żadna z nich nie brzmiała dobrze. Każda trasa niosła zagrożenie — z jednej strony potwory na drodze, z drugiej obce patrole, które nie zawahałyby się zaatakować intruzów. Medyczka zmarszczyła brwi, wpatrując się w ciemniejącą przestrzeń przed sobą. Widziała długą, męczącą drogę, przecinającą obce tereny. Widziała też połyskujące w oddali wstęgi rzek. Zbyt szerokie. Pokręciła głową, jakby próbując odpędzić niechciane myśli.
— Poszłabym bliżej drogi — powiedziała wreszcie cicho, ale pewnie. — To ryzykowne… jednak potwora zobaczymy prędzej, zanim do nas dobiegnie.
Jej spojrzenie przesunęło się po wrzosowisku, które łagodnie falowało na wietrze.
— Możemy trzymać się bardziej wrzosów niż samej drogi. — Kiwnęła głową. — Wystarczająco blisko, żeby widzieć, co nadjeżdża, i wystarczająco daleko, żeby nas nie dosięgło.
Zawahała się chwilę, zanim wypowiedziała kolejne słowa:
— A Owocowy Las… — mruknęła, wyraźnie niechętna. — Jest ich tam więcej. Zabiją nas. I nie chcemy robić sobie nowych wrogów.
Jej głos zabrzmiał pewnie, choć łapy drżały lekko od napięcia.
— Bliżej drogi będzie bezpieczniej niż między klanami — dodała z ostateczną, surową decyzją. — Przynajmniej wrogów zobaczymy z daleka.
Słuchała decyzji Kosaćcowej Grzywy i Zapomnianej Koniczyny z narastającą niedowiarą. Czy oni oboje upadli na głowę? Chcieli przedzierać się środkiem terenu innego klanu — przez rzekę, powalone drzewa i pogorzeliska? Szum potworów chyba wywiał im ostatnie resztki rozsądku! Już otwierała pysk, gotowa odwarczeć im coś ostrego, kiedy u jej boku niespodziewanie zjawił się Mglisty Sen. Jego obecność wprowadziła kojącą stabilność, jakby nagle ktoś położył na jej roztrzęsionym sercu ciężki, ciepły kamień.
— Masz rację. — Jego głos rozbrzmiał spokojnie, ale stanowczo. — Powinniśmy trzymać się bliżej Drogi Grzmotów. Mamy większe szanse na lądzie niż w rzece. Nie jesteśmy kotami z Klanu Nocy.
Spojrzał surowo po reszcie grupy, jakby oczekiwał, że ktoś spróbuje podważyć ten plan.
Jarzębina poczuła, jak jej własny gniew zaczyna opadać. Jego słowa brzmiały logicznie, rozsądnie — jak jedyne rozwiązanie, które nie kończyło się utonięciem albo rozszarpaniem przez obcych wojowników. Jej spojrzenie zmiękło, a oddech wyrwał się z piersi lekkim, drżącym westchnieniem. Unosząc głowę, spojrzała w niebo — na zimne, drżące światło gwiazd. Szukała tam odpowiedzi. Czegokolwiek. Choćby cienia wskazówki. Jakiegoś jaśniejszego znaku, który nie pozostawiałby miejsca na wątpliwości. Chciała, by Klan Gwiazdy przemówił do nich wyraźniej. By powiedział jej, że dobrze prowadzi. Że ta droga — choć ciemna i niebezpieczna — jest właściwa. Ale niebo milczało.
— Czy… jesteśmy pewni, że to dobry pomysł? Ta ucieczka, mam na myśli.
Głos padł gdzieś z tłumu. Jarzębina natychmiast nastawiła uszy, a serce zaczęło bić szybciej. Nie była jedyna, która miała wątpliwości — ktoś wreszcie odważył się je wypowiedzieć na głos. Postanowiła milczeć. Jeśli ktoś chciałby zawracać, niech idzie. Ale teraz każde zawrócenie mogło oznaczać śmierć. Klan Wilka w każdej chwili mógłby dopaść takiego kota. To było pewne. I znów — wrona przeleciała koło grupy. Jarzębina drgnęła. Czy Klan Gwiazdy pośpieszał ich w ten sposób, czy to kolejny przypadkowy zbieg okoliczności? Dla spokoju ducha wolała przyjąć pierwszą wersję.
— To tylko ptak — odezwał się Mglisty Sen, starając się uspokoić wszystkich. — Nie ma potrzeby oglądać się za zwierzyną. Skupmy się na drodze.
Jego głos był stanowczy, a mimo to łagodny. Grupa powoli powróciła myślami do marszu. Ale chwilę później Porywisty Dąb zerwał się do przodu. Jego młodzieńcza energia i brak wyczucia sprawiały, że każdy jego krok był głośny i nerwowy.
— Szybciej! — ryknął. — Co tak się boicie? Na takie ptaszyska się poluje, a nie kuli ogony! Dawajcie na Drogę Grzmotu, bo zaraz kogoś wypchnę!
Miodowa Kora natychmiast trzepnął go łapą w ucho, próbując przywołać do porządku.
— Ała! A to za co?! — prychnął, masując bolące ucho, a w jego głosie pobrzmiewała mieszanka frustracji.
Jarzębina prychnęła cicho, rozbawiona, choć nie mogła długo pozwolić sobie na uśmiech. Kolejny warkot potwora przypomniał jej, że niebezpieczeństwo wciąż było tuż obok.
— Może i słowa Porywistego Dębu były… szczere — mruknęła, spoglądając na Mglisty Sen z powagą — i prawdziwe. Czas ruszać.
Uniosła głowę, ogon napięty, a oczy błyszczały z determinacją. Już nie było miejsca na wahanie — każdy krok, który teraz zrobili, mógł decydować o ich życiu.
W końcu głosowanie się zakończyło. Większość postanowiła iść obok Drogi Grzmotów. Chwilę jeszcze stali, niepewnie zbierając zioła i ustawiając się w rządku, jakby każdy krok wymagał namysłu. W końcu Kosaćcowa Grzywa zerwał się naprzód. Jarzębina nie usłyszała jego słów — była zajęta podawaniem Stroczkowej Łapie ziół. Jednak po jego minie widziała wszystko: brat nie miał zamiaru czekać. Już moment później ruszył przed siebie, pewny i zdecydowany. Jarzębina zerknęła na rudzielca i mruknęła uspokajająco:
— Nie martw się, Stroczku, nic ci nie będzie.
Delikatnie liznęła młodzika po głowie, a potem sama chwyciła rośliny w pysk i stanęła obok Mglistego Snu, wahając się przez chwilę. Czy powinna ruszać następna? Czy poczekać, aż reszta grupy się uporządkuje? Jej ogon drgał nerwowo, a uszy nastawione były na każdy szelest w ciemności.
Obok nich przystanął Zapomniana Koniczyna. Spojrzał na czarnego wojownika, westchnął ciężko i przysunął się odrobinę bliżej, tak by ich barki lekko się musnęły.
— Ta cała przygoda... to nie na moje nerwy — mruknął półgłosem, chyląc łeb w bok. — Ale nie pozwolę ci zginąć.
W jego głosie było coś ciepłego, troskliwego. Potem spojrzał w górę na przyjaciela z łagodnym, zbyt beztroskim uśmiechem.
— To co? Idziemy się zabić?
Gdy tylko zobaczył przerażoną reakcję Mglistego Snu, parsknął głośnym śmiechem, który odbił się echem pod kamiennym mostem. Jarzębina aż drgnęła, podskoczyła prawie na wszystkie cztery łapy. Humor — dobry sposób na rozładowanie napięcia… choć zastanawiała się, czy dalej będą rzucać takie żarty, gdy potwór uderzy w kogoś z nich.
Mglisty Sen tylko przewrócił oczami, ale na jego pysku pojawił się cienki uśmiech.
— Nikt nie będzie ginął — zapewnił, uderzając Zapomnianą Koniczynę ogonem po łapie.
Potem podszedł bliżej Drogi Grzmotu.
— Pójdę pierwszy…
Słowa ledwo przeszły mu przez gardło. Jarzębina wstrzymała oddech. Zamarła w pół kroku, zioła drżały jej między zębami. A Droga Grzmotów leżała przed nimi — szeroka, pusta, przerażająca. I każdy wiedział, że następny ruch może zadecydować o wszystkim.
Ledwo słyszała koty dookoła siebie — tylko od czasu do czasu ciche powarkiwania i stłumione szelesty. Gdy dotarli do Owocowego Lasu, nie czuła ich zapachu, jedynie gryzący, nieprzyjemny odór potworów, który unosił się w powietrzu. Szła ostrożnie, tak by Stroczkowa Łapa pozostawał możliwie najdalej od Drogi Grzmotów. Tuż za nią podążała Amorphina, biała, milcząca i czujna, jak cień samej Jarzębiny. I wtedy nadjechał pierwszy potwór — tak blisko, że prawie zahaczył o samotniczkę. Jarzębina zamarła na chwilę, łapy napięte, futro jeżące się od strachu. Serce waliło jej w piersi, ale… Klan Gwiazdy był przy nich. Odetchnęła głęboko, pozwalając, by fala ulgi przepłynęła przez całe ciało. Ruszyła dalej, ostrożnie stawiając każdy krok, nie spuszczając wzroku z tyłu, zerkając, czy za nimi nie nadciąga kolejny potwór. Może Klan Wilka już ich gonił? Myśl, choć niepokojąca, dodała jej siły do dalszego marszu. Każdy krok przybliżał ich do bezpieczeństwa — lub przynajmniej do kolejnego momentu, w którym mogli spróbować przetrwać.
Kolejne auto nadjechało z ogromną prędkością, prawie zahaczając o Zapomnianą Koniczynę. Na szczęście kocur odskoczył w ostatniej chwili, a metalowy łoskot przejeżdżającego potwora odbił się echem w całym lesie. Jarzębina aż drgnęła, łapy drżały jej od napięcia, a serce waliło jak młot. Odetchnęła z ulgą, że nikt nie ucierpiał… ale w głębi duszy już zaczynała żałować całej tej ucieczki. Mrok nocy powoli ustępował świtowi, a pierwsze blade światło dnia przesuwało się po gałęziach, odsłaniając kontury terenu. To był zły znak. Musieli iść szybciej. Nie było czasu na wahanie. Usłyszała za sobą jakiś szmer. Podniosła głowę i zobaczyła, jak jej brat pcha Porywistego Dęba w taki sposób, że ten wpada prosto na Drogę Grzmotów. Serce ścisnęło się jej boleśnie, bo tuż za wojownikiem dostrzegła potwora – wielką, dudniącą maszynę, która przetaczała się przez ścieżkę z rykiem niosącym się echem po wrzosowisku. Podała Amorphinie zioła i pognała w stronę możliwie rannego. Porywisty Dąb, ku jej uldze, wyglądał na całego. Mimo to medyczka zaczęła rozgarniać jego futro, szukając ran. Jedna była, ale niezbyt głęboka. Odetchnęła z ulgą, nie widząc, że Porywisty Dąb pchnął chwilę wcześniej Kosaćcową Grzywę, a na nich pędził już następny potwór. Podniosła łeb i szerzej otworzyła oczy. Widziała, jak bestia zahacza o ogon jej brata, po czym ucieka dalej, zostawiając za sobą zapach dymu i kurz unoszący się nad całą okolicą. Krzyk kocura przeciął powietrze tak ostro, że aż drgnęła. Szybko do niego podskoczyła i, łapiąc go za grzywę, pociągnęła na miękkie wrzosy, gdzie było bezpieczniej.
— Stroczku, przynieś mi zioła! Trzeba to opatrzeć! — miauknęła.
Gdy uczeń spełnił jej polecenie, od razu zajęła się raną. Przypadkowym ostrym kamieniem musiała usunąć trochę sierści, by zioła lepiej przylgnęły. Na każde marudzenie brata jedynie syczała, że może skończyć całkiem bez ogona, jeśli dalej będzie się wiercił. Dopiero gdy ogon wrócił do w miarę naturalnej pozycji, odetchnęła głębiej – ale ziół przeciwbólowych już nie miała. Odwróciła głowę i zobaczyła, jak Miodowa Kora ledwo unika kolejnego potwora. Wokół niej zaczęła gęstnieć aura gniewu; aż czuć było, jak ziemia pod łapami drży nie tylko od maszyn, ale i od jej narastającej frustracji. Wstała powoli, a jej cień wydłużył się na fioletowych wrzosach.
— Koniec tego… — szepnęła, po czym podeszła bliżej Porywistego Dęba. — Koniec tego! Ty, twój ojciec i ty — wskazała na Kosaćca — macie się uspokoić! Lis wam narobił w głowach takiego chaosu, że przestaliście myśleć? Chcecie się tu pozabijać? Siebie i nas? Jesteście wojownikami czy małymi kociętami? Bo mnie się wydaje, że żaden z was na tę rolę nie zasługuje! — wysyczała groźnie, jej ogon z wściekłości smagnął powietrze.
— Kosaćcowa Łapo, ruszaj swój zad i staraj się nie machać ogonem zbyt mocno. Ty, Dębowa Łapo, ogarnij się w końcu, bo wojownikiem zostałeś, ale mózg masz najwyraźniej jak kociak. A ty, Miodowa Koro… zawiodłam się na tobie. Zachowuj spokój i nie daj się wciągać w te ich dziecinne zabawy. A teraz — marsz. Idziemy dalej.
Wzięła głęboki wdech ostrego, wiosennego powietrza, w którym mieszał się zapach wrzosów, kurzu i strachu. Po chwili wróciła na przód szeregu. Szła spięta, a jej spojrzenia – raz wściekłe, raz pełne zmartwienia – co chwilę padały na każdego z towarzyszy.
Szła przed siebie, a właściwie próbowała, bo wkrótce dostrzegła, że Miodowa Kora znajduje się na Drodze Grzmotów. Minęła zaledwie sekunda, a wojownik już bujał się na boki, oszołomiony po uderzeniu przez potwora. Jarzębina podeszła do niego ostrożnie, a gdy spojrzała mu w oczy, w jej wzroku widać było całą złość i bezsilność. Jej spojrzenie mówiło wszystko – nie trzeba było ani słowa, by zrozumieć, że jest wściekła. Wiedziała, że muszą iść dalej, że nie mogą pozwolić, by potwory wygrały. Jednak była też świadoma, że od tej chwili droga Miodowej Kory będzie znacznie trudniejsza. Każdy jego krok był niepewny, a ciało drżało od bólu i zmęczenia. Niestety, ta podróż okazała się jedną wielką tragedią. Dość szybko doszło do kolejnego wypadku. Zapomniana Koniczyna stanął tuż na drodze potwora, a serce Jarzębiny zamarło. W ostatniej chwili uratowała go jednak Rysi Trop! Jarzębina była w szoku – nie spodziewała się tak odważnego i niespodziewanego ruchu ze strony kultystki. Nie tracąc czasu, szybko podbiegła do rannych. Każdy ich ruch wydawał się opóźniony, jakby koty nie mogły się oderwać od ziemi nawet o krok. Ze zręcznością wyuczoną w ciężkich sytuacjach opatrzyła rany obu wojowników. Jej łapy drżały nieznacznie, bo ziół zostało jej naprawdę niewiele. Niepokój zaczął narastać w jej sercu. Oby tylko starczyło ich do czasu, aż znajdą jakieś schronienie i teren, na którym mogłaby spokojnie poszukać nowych roślin leczniczych. Każdy krok naprzód w tym chaotycznym, pełnym kurzu i dymu krajobrazie zdawał się wymagać od niej nadludzkiego wysiłku – a przecież wiedziała, że nie może sobie pozwolić na ani jedną chwilę zawahania.
Zapomniana Koniczyna spojrzał na nią ze smutkiem. Przez chwilę milczał, obserwując, jak nakłada coś dziwnego na jego pysk. Zanim skończyła, odchrząknął i spojrzał jej w oczy.
— Przepraszam, Jarzębinowy Żarze… — wymamrotał smutno. — Nie chciałem, abyś się gniewała. Naprawdę! — dodał i uciekł wzrokiem w bok. — Chyba każdy z nas ma dziś zły dzień… nawet Kosaćcowa Grzywa — rzekł cicho. — Każdy nakłada tu na siebie presję. Trudno o spokój, gdy potwory szaleją, a brak snu płata figle… — mówił dalej, po czym westchnął ciężko. — I… jeszcze raz przepraszam, Jarzębinowy Żarze.
Westchnęła ciężko i pokręciła głową.
— Nie musisz mnie przepraszać. Nikt z was nie musi. Powinniście przepraszać resztę grupy za narażanie ich na niebezpieczeństwo. Jestem tylko medyczką, chcę przeprowadzić was w bezpieczne miejsce, tak jak pragnie tego Klan Gwiazd. Moje życie nie ma znaczenia, jeśli poświęcę je, chroniąc innych. Jednak jeśli wy będziecie zachowywać się jak kocięta w tak niebezpiecznej sytuacji, to nigdy nie stworzymy stabilnej grupy. Spory będą, to oczywiste, ale trzeba zacisnąć zęby i chociaż raz o nich zapomnieć — mruknęła, a na wspomnienie brata jedynie prychnęła.
— Każdy ma dzisiaj zły dzień, Zapomniana Koniczyno. Opuszczamy nasz dom i idziemy w nieznane. Jednak to nie usprawiedliwia jego zachowania. Jego postępowania. Jest dorosłym kotem, tylko z dziwnym humorem… ale tutaj nie ma na to miejsca. Nie tu, gdzie potwory mogą nas zabić, a Owocowy Las rozerwać na strzępy. Nie wiem, co niektórzy z was sobie myślą. Że to zabawa? Cóż, powiem wam, jak jest.
Podniosła łeb i wolno przejechała spojrzeniem po całej grupie.
— Śmierć — warknęła, a jej głos niósł się ostrzej, niż zamierzała. — To nie zabawa. To śmierć. Ryzykujemy życie, by wyrwać się z kultu. Możemy zostać okaleczeni na całe życie albo stracić je w mgnieniu oka. Przepychanie się, kłótnie… to nie rozwiązanie. To kolejny krok ku śmierci. A wy musicie przeżyć. Wszyscy.
Kiedy tak patrzyła po kotach, jej ciało nagle drgnęło. Oczy rozszerzyły się w przerażeniu. W jednej chwili straciła oddech. Zaczęła rozglądać się dookoła – najpierw nerwowo, potem już w panice.
— Brukselkowa Zadra i Gwiazdnicowy Blask… gdzie one są?!
Nagle u jej boku odezwał się Mglisty Sen.
— Zostawiły nas… — powiedział chłodno, nie odrywając spojrzenia od Jarzębinowego Żaru, która wyglądała, jakby miała zaraz się rozpłakać. — Mama wybrała Wrotyczową Szramę oraz Kwitnący Kalafior… A Gwiazdnicowy Blask pewnie wolała zostać z nimi… Zostawili nas, Jarzębinowy Żarze. Nie mamy czasu, by zaprzątać sobie tym głowy. Jesteśmy w połowie drogi do miejsca docelowego… Nie mamy już po co wracać.
Czarny wojownik drżał z emocji, a jego pysk wydawał się całkowicie wyżuty z uczuć. Jarzębinowy Żar mogła przejrzeć się w jego żółtych, smętnych oczach i poczuć jego ból.
— Niech Klan Gwiazdy ma je w opiece… — dodał ponuro, po czym, jak gdyby nigdy nic, ruszył naprzód, prowadząc cały orszak wzdłuż Drogi Grzmotu.
W szoku wpatrywała się w Mglistego Sen . Czy on o tym wiedział? Od jak dawna widział, że Brukselkowa Zadra i Gwiazdnicowy Blask wróciły do obozu? Dlaczego… z jakiego powodu miałyby to zrobić? Myśli zaczęły wirować jej w głowie jak szalejący wir. Czy są zdrajczyniami? Czy zdradzą Klanowi Wilka, dokąd zmierzają? Czy sprowadzą na nich wszystkich śmierć? Obrazy zaczęły pojawiać się w jej wyobraźni: zaczerwienione oczy wojowników z Klanu Wilka, ich szpony, ich furia… brzmiące w uszach echo rozerwanego futra. Zrobiło jej się słabo. Zatoczyła się, prawie mdlejąc. Na moment świat zachwiał się przed nią jakby oderwany od rzeczywistości. Jednak jakimś cudem zdołała utrzymać równowagę – choć łapy drżały jej jak liście trzęsione wiatrem.
— Przykro mi… — mruknęła tylko cicho, ledwo dosłyszalnie.
Odwróciła się, ruszając przed siebie, powłócząc ogonem po ziemi.
Ciemny kocur zerknął na Jarzębinowy Żar. Widział, jak porusza pyskiem, lecz nie dosłyszał słów medyczki. Zaczekał, aż zrówna się z nim, po czym podparł ją swoim bokiem, oddając jej tym samym własne ciepło.
— Zaszliśmy tak daleko, że musi nam się udać. Wierzę w nas, bez względu na to, czy jest z nami Brukselkowa Zadra i Gwiazdnicowy Blask, czy nie. Damy radę, Jarzębinowy Żarze.
Zerknęła na niego i słabo się uśmiechnęła. Jej wargi uniosły się ledwie na chwilę, jakby uśmiech był bardziej odruchem niż rzeczywistą oznaką spokoju. Potem obejrzała się przez ramię, patrząc na zmęczone, poranione koty sunące za nimi powoli niczym cień dawnej, silnej grupy.
— Mam nadzieję… Musimy zrobić to jak najszybciej. Owocowy Las zapewne zaraz wyśle patrol — miauknęła cicho, zniżając głos niemal do szeptu, by tylko on mógł ją usłyszeć.
Nie mogła pozwolić, by ktokolwiek inny usłyszał te słowa. Wystarczył jeden znak zagrożenia, jedno potwierdzenie jej obaw, a cała grupę mogłaby ogarnąć panika. Już teraz widziała, jak niektórym drżą łapy, jak oczy uciekają na boki, jak każdy dźwięk sprawia, że futra jeżą się od strachu.
— A co jeśli… co jeśli pożarły je potwory Dwunożnych? — wyjąkał z przerażeniem, dość niewyraźnie, Stroczkowa Łapa, który nadal szedł cicho u jej boku. Trzymał w pyszczku zioła, więc jego słowa brzmiały jeszcze bardziej niewyraźnie.
Spojrzała na niego i pokręciła głową.
— Nie, nie martw się. One są w obozie. Potwory ich nie zjadły — uspokoiła go łagodnie.
Potem zerknęła na pozostałą grupę, lecz jej wzrok szybko przyciągnął ruch na ciemnej, błyszczącej powierzchni Drogi Grzmotów. Jedynym, co mignęło jej przed oczami, było liliowe futro Miodowej Kory, drgające w rytm jego chwiejnych kroków. W tej samej chwili dobiegły ją słowa Kosaćcowej Grzywy.
— Twój tatuś chyba uwielbia potwory, wiesz? — zażartował.
Kotka odwróciła się gwałtownie i, nie wytrzymując napięcia, trzepnęła go łapą w łeb.
— Zamknij pysk, wronia karmo! — syknęła ostro.
Natychmiast rzuciła się do biegu, czując, jak serce podskakuje jej aż do gardła. Gdy tylko dopadła do Miodowej Kory, pociągnęła go z całej siły na miękkie wrzosy, z dala od śmiertelnej ścieżki.
— Miodowa Koro! Słyszysz mnie?! — zapytała, pochylając się nad nim i gwałtownie wciągając powietrze.
Kocur nie miał żadnych widocznych ran, lecz jego wzrok błądził gdzieś daleko, jakby dopiero wracał z miejsca, do którego nie powinien był nigdy trafić.
— Iskrząco Nadziejo… to ty? Jesteśmy już w domu — mruknął Miodowa Kora, ewidentnie ledwo przytomny.
Na szczęście Miodowa Kora żył, choć był wyraźnie oszołomiony. Przez chwilę chwiał się na łapach, jakby świat wirował mu przed oczami. Potrzebował, by ktoś podtrzymywał go do końca drogi albo nawet niósł — jego krok był zbyt chwiejny, pełen bólu i dezorientacji. Tragedia jednak nie miała końca. Nieuważny Zapomniana Koniczyna, może z powodu rany na pysku, a może po prostu przez własną lekkomyślność, stanął zbyt blisko drogi. Zbyt blisko tego, co czaiło się w ciemności. Tym razem to Szczawiowe Serce wyskoczył w jego kierunku. Całą drogę szedł cicho, niemal jak cień; większość nawet zapominała o tym, że jest tuż obok. A teraz… teraz leżał obok Zapomnianej Koniczyny, a jego łapa była niebezpiecznie wykręcona pod nienaturalnym kątem. Medyczka od razu ruszyła w ich stronę, zabierając ze sobą Amorphinę, która jako jedyna miała jeszcze trochę ziół. Wysoka trawa szeleściła pod ich łapami, gdy przystanęła przy łaciatym kocurze.
— Spokojnie, wszystko będzie dobrze! — uspokoiła go, choć sama nie była tego pewna. Po czym, dość mało delikatnie, zajęła się jego łapą. Wiedziała, że go boli, widziała to w jego rozszerzonych oczach, ale nie miała żadnych ziół przeciwbólowych. Nawet te, które pomagały przy skręceniach, kończyły się w zastraszającym tempie.
— Musi być niesiony lub przynajmniej prowadzony przez kogoś — oznajmiła, podnosząc się z trawy. Jej spojrzenie, pełne zmęczenia i niepokoju, zatrzymało się na załzawionym kocurku.
Nagle koło jej boku mignęło szylkretowe futro Rysiego Trop. Niestety, i jej los nie oszczędził. Szybki potwór — zbyt szybki, by mogli go dostrzec wcześniej — zahaczył o nią przy kolejnym ataku. Kotka poturlała się kilka długości lisa dalej, a jej ciało zatrzymało się dopiero przy krzaku wrzosów. Jarzębina nie mogła długo pozostawać przy żadnym z pacjentów; liczba rannych rosła z każdą chwilą. Z sercem ściśniętym strachem podskoczyła do kultystki i wraz z pomocą Amorphiny zabrały Rysi Trop na wrzosy. Reszta grupy trwała w niemym, paraliżującym szoku. Rannych przybywało, ziół ubywało. Jarzębina ze zgrozą dostrzegła, że łapa Rysiego Tropu również jest złamana. Pomogła jej tak szybko i delikatnie, jak tylko mogła, ale dobrze wiedziała, że to za mało. Nie miała już żadnych środków leczniczych. Pozostały jedynie suche liście, w które zawijali wcześniejsze porcje ziół — teraz bezużyteczne. Każda kolejna rana oznaczała, że chory nie dostanie pomocy. A noc nie zamierzała ich oszczędzać. Jarzębina podniosła głowę ku niebu, z którego gwiazdy powoli znikały, jakby ktoś gasił je jedna po drugiej. Chłodny wiatr owiał jej policzki, niosąc zapach nieuchronności.
Czy nadzieja przepadła całkowicie?
Koszmar zdawał się nie mieć końca. Jarzębinowy Żar wciąż nie zdążyła do końca opatrzyć dopiero co rannych kotów, kiedy kątem oka dostrzegła, jak Mglisty Sen gwałtownie wyskakuje na jezdnię, próbując ściągnąć z niej Porywisty Dąb. W powietrzu uniósł się ostry zapach asfaltu nagrzanego od łap potworów, a po chwili — metaliczna woń krwi. Niestety młody kocur nie zdołał całkowicie uskoczyć. To samo spotkało ciemnego wojownika. Medyczka zamarła. Widziała, jak Dąb krzyczy z bólu, jak jego tylne łapy bezwładnie uderzają o ziemię.
— Achhhh! Moje nogi! — wrzasnął z bólu i przerażenia. — Jak ja mam teraz iść?! Nie chcę umierać! Mówiłem, głupie mysie móżdżki, żeby zejść na pobocze i odpocząć!
— Zróbmy przerwę! Weźmy rannych na pobocze! — krzyknął do pozostałych Mglisty Sen.
Były złamane. Nie wyglądało to może na śmiertelną ranę, ale ból był ostry, niemal namacalny w drżącym powietrzu, a krew powoli sączyła się na trawę. Dopiero gdy ktoś trącił ją w ramię — nie była nawet pewna kto — ruszyła do przodu, z sercem podchodzącym do gardła.
— Już… już się nie martw, wyleczą cię, nie umrzesz! — zapewniła go, choć jej głos drżał. W panice chwyciła pobliskie, szerokie liście oraz pęk wrzosów. Niczego innego nie miała. Musiała tamować krwawienie fioletowymi kwiatami, choć wiedziała, że to rozwiązanie prowizoryczne. Byle dotrzeć na miejsce. Byle tylko dotrzeć… Potem poprawi mu opatrunek. O ile wszyscy przeżyją drogę. Nie miała wyboru — musiała zignorować zadrapania Mglistego Snu. Nie było na to czasu, a on wciąż stał na własnych łapach.
— Zróbmy przerwę! Weźmy rannych na pobocze! — krzyknął Mglisty Sen.
Jarzębina podniosła się z miejsca, czując, jak drżą jej własne łapy.
— Tak, idźmy bardziej po łące. — Rozejrzała się, mrużąc oczy. — Ale spójrzcie… musimy przejść przez Drogę Grzmotów jeszcze ten ostatni kawałek, żeby dostać się na tamte tereny. Nie wydaje mi się, by jakikolwiek klan je zajmował — oznajmiła, wciąż stojąc przy rannym Dębie i delikatnie gładząc go łapą po głowie.
— Musimy tam dojść… i wtedy odpoczniemy — szepnęła tak cicho, że nikt nie miał prawa jej usłyszeć. Było to bardziej błaganie skierowane do losu niż rzeczywiste słowa otuchy.
Ból był tak przeraźliwy, że Porywisty Dąb był pewien, iż zaraz zwróci wszystkie ptaszki, jakie zjadł w obozie przed ucieczką. Dotyk delikatnych łapek medyczki oraz metaliczny zapach krwi mdliły go coraz mocniej.
— Weź te łapy z moich nóg! To boli! — zawył, zdzierając sobie przy tym gardło. — Zaraz puszczę pawia! Niedobrze mi!
Gdy tylko usłyszał o przejściu przez Drogę Grzmotu, aby zejść na łąki, omal nie wykitował. Spojrzał na Jarzębinowy Żar z niedowierzaniem.
— Jak ja niby mam tam przejść?! Mam złamane dwie łapy! Nie będę się czołgać, żeby jeszcze raz potrąciło mnie to potworzysko! Przecież ja umrę!
Mglisty Sen spojrzał załamanym wzrokiem na Porywistego Dęba. Kiedy tylko usłyszał propozycję medyczki, skinął głową.
— Musimy przejść, jeśli chcemy wszyscy przeżyć. Kilka kotów będzie musiało pomóc mi przeciągnąć Porywistego Dęba na drugą stronę. Sam nie da rady, jest zbyt wolny…
— Ja mogę go wziąć — zaproponował głośno Kosaćcowa Grzywa. — Jestem… wystarczająco puszysty, żeby go unieść na plecach — dodał, po czym zerknął na Porywistego Dęba z uśmieszkiem. — Spokojnie, Dąbek, będziesz noszony jak księżniczka z Klanu Nocy. Włos ci z głowy nawet nie spadnie! — zapewnił i zaśmiał się.
— Doprawdy? Już zawaliłeś sprawę, bo przejechało mi dwie łapy! — prychnął Dąb, podciągając się na przednich. — Poza tym, czy ja mogę ci ufać? Dosłownie popchnąłeś kilka razy mojego ojca na jezdnię, pod samochody! Jeszcze mnie specjalnie zabijesz!
— Nikt nie będzie nikogo zabijał i nikt dzisiaj nie umrze — powiedział czarny kocur, przecierając łapą pysk, na którym miał drobne rany cięte od auta. Przeniósł wzrok na Kosaćcową Grzywę. — Pomogę ci. Jest ciężki, więc sam go nie przeniesiesz, choć jesteś ode mnie większy…
— Sugerujesz, że jestem gruby? — prychnął Porywisty Dąb.
Mglisty Sen zignorował kocura i spojrzał na szylkretową medyczkę.
Jarzębina patrzyła w szoku na całą sytuację. Ciężko było jej się odezwać, ciężko było jej się ruszyć. Ogon drżał jej nerwowo, a serce waliło jak oszalałe. ''Błąd, to był błąd!,, — krzyczało coś w jej głowie. Mimo że próbowała nie słuchać tych natrętnych szeptów, coś w jej wnętrzu drżało niepokojąco, jakby zaraz miało pęknąć. Zrobiła krok do tyłu, czując, jak ziemia pod łapami staje się zbyt miękka, zbyt niestabilna. Jednak właśnie wtedy głos Mglistego Snu wyrwał ją z otępienia, jak szarpnięcie za kark.
— Jarzębinowy Żarze, pójdziesz pierwsza. Ktoś sprawny musi być z przodu, żeby nas ostrzec albo pomóc szybko przeciągnąć rannych. — Odwrócił się do pozostałych, tak by każdy go słyszał: — Będziemy iść na zmiany! Zdrowi i ranni! Rozumiecie? Gdy przejdziemy z Porywistym Dębem, po nas ma iść ktoś sprawny.
Ja?
Jak to ona? Przez moment myśl ta uderzyła w nią jak lodowata fala. Ale wiedziała, że nie może ich zawieść. Musiała zrobić wszystko, by dotarli — cali, albo przynajmniej… w miarę w kawałkach. Odetchnęła drżąco i ruszyła na przód grupy. Poranek dopiero wstawał, a delikatne, blade światło rozlewało się po okolicy niczym mglisty welon. Oczy potworów nie świeciły już w ciemności. Rozejrzała się uważnie. Nie dostrzegła żadnego zbliżającego się samochodu. Gdy tylko nadarzyła się okazja, Jarzębinowy Żar wbiegła na jezdnię, czując, jak serce znowu przyspiesza. Zatrzymała się na środku mostu i odwróciła się, patrząc na resztę grupy. Jej oczy błyszczały determinacją, choć w głębi czaił się strach.
W końcu jej łapy wylądowały na miękkiej, obcej trawie. Nieznajome zapachy zalały jej nozdrza niczym nagła fala, a uszy zaczęły wyłapywać znajome, lecz odległe dźwięki lasu, którego tajemnice dopiero mieli odkryć. Już teraz, pod jednym z niskich krzewów, dostrzegła pajęczynę połyskującą w porannym świetle. Odwróciła się do reszty grupy. Na ich pyskach malowała się ulga, a w oczach niektórych błyszczały drobne kropelki łez. Wszyscy wyglądali, jakby dopiero teraz uświadomili sobie, że żyją. Jednak ta ulga trwała jedynie do chwili, gdy Jarzębinowy Żar zmrużyła oczy i dostrzegła, że Poziomkowa Polana wciąż stoi na drodze — nieruchomo, zbyt nieruchomo. Wtem mocniejszy powiew wiatru przyniósł do niej metaliczny zapach krwi. Serce zamarło jej w piersi, a spojrzenie natychmiast padło na kocura. Jego wzrok był błagalny, pełen cichej prośby i strachu. Jarzębinowy Żar od razu postąpiła krok do przodu, potem kolejny — aż rzuciła się biegiem, przeskakując przez nierówności ziemi. Ogon wojownika był tak połamany i nienaturalnie wykrzywiony, że nie dało się go uratować. Widok sprawił, że w jej żołądku ścisnęło się coś zimnego, ale nie mogła teraz pozwolić, by wzięły ją emocje.
— Spokojnie, spokojnie… — wyszeptała, bardziej do siebie niż do niego. — Jesteśmy już na miejscu, wszystko będzie dobrze.
Pomogła młodszemu zejść z jezdni, choć wiedziała, że każdy jego ruch sprawiał mu ból. Drżał, ale mimo to próbował trzymać się na łapach.
— Stroczkowa Łapo, pobiegnij po tę pajęczynę przy krzewach, a ty, Amorphino, znajdź jakieś duże liście — poleciła dwójce, starając się zachować opanowanie, choć jej serce nadal łomotało.
Gdy wrócili z potrzebnymi materiałami, Jarzębinowy Żar już wiedziała, że ogona nie uda się uratować. Zerknęła na Mglisty Sen, a w jej spojrzeniu pojawiła się mieszanka stanowczości i smutku.
— Musimy znaleźć miejsce na odpoczynek — oznajmiła, rozglądając się za ostrym kamieniem i czymś, co mogłoby posłużyć jako naturalny środek przeciwbólowy. Adrenalina, która zagotowała się w krwi kocura, działała na jej korzyść, lecz wiedziała, że to nie potrwa wiecznie.
Dopiero po dłuższej chwili uporała się z ogonem, starannie zabezpieczając go pajęczyną. Opatrunek będzie musiała jeszcze poprawić — nie raz, nie dwa. A kocur… będzie musiał nauczyć się żyć bez ogona. Ta myśl bolała ją bardziej, niż była gotowa przyznać.
Uniosła łeb, czekając, aż w końcu ruszą w głąb drzew i znajdą bezpieczne miejsce na rozbicie prowizorycznego obozu. Wysokie korony szeptały im nad głowami, a wiatr przynosił zapowiedź większego spokoju — choć na jak długo, tego nikt nie mógł wiedzieć.
Mglisty Sen popatrzył po pobratymcach, którzy — zmęczeni, ranni i zestresowani — leżeli na trawie.
— Wszyscy! — zwrócił się do kotów, obejmując ich wzrokiem. Gdy rozmowy ucichły, wskazał pyskiem stronę, gdzie przed nimi rozciągał się lasek. — Powinniśmy skierować się do lasu i schronić między drzewami. Niektórzy z nas potrzebują opieki Jarzębinowego Żaru, jednak ona nie jest w stanie zająć się wszystkimi teraz, kiedy nie ma wystarczająco dużo ziół. Musimy też stworzyć prowizoryczny obóz, by zregenerować siły i zastanowić się, co zrobić dalej…
Wieczór
Była wykończona – całą podróżą, zbieraniem ziół i tym nieustannym stresem. W końcu wszyscy mogli odpocząć, a ona nawet nie zauważyła, kiedy zasnęła, jedząc kosa. Obok niej czuła bok Mglistego Snu, a także była w stanie wyczuć obecność całej grupy. Udało im się naprawdę. Jej sny były piękne, spokojne – takich dawno nie miała. Jednak nagle coś kazało jej się obudzić. Poruszenie w grupie… czy coś się stało? Zerwała się od razu i uniosła głowę. Jej wzrok najpierw spotkał czarnego kocura, a potem rozejrzała się wśród świetlików. Były takie piękne – latały spokojnie między nimi, przysiadając raz na kotach, raz na trawie. Wyglądały jak gwiazdy… prawdziwe gwiazdy. Otworzyła szerzej oczy, zachwycona.
— To musi być znak! — westchnęła, patrząc z zauroczeniem i ulgą w oczach. — To znak od Klanu Gwiazdy!
Widziała, jak cała grupa na nią patrzy. Niektórzy od razu uwierzyli, inni raczej uznali, że majaczy po śnie i zmęczeniu. Ale ona była pewna. Serce napełniło jej się nadzieją i ciepłem.
— Klan Gwiazdy chce nam powiedzieć, że wszystko będzie dobrze! Czuwają nad nami ciągle! Chcą, żebyśmy wiedzieli, że przed nami zaczyna się dobry początek! Nie jesteśmy zgubieni… — mruczała, ciesząc się każdym słowem.
— Więc… co teraz? — odezwała się Rysi Trop. — Mam rozumieć, że jesteśmy zwykłą grupą samotników, takimi uciekinierami?
Jarzębina spuściła wzrok, a potem, jak wszyscy, spojrzała na Mglistego Sna. Liczyła, że to on zostanie przywódcą klanu, który powstanie. Był idealny do tej roli. I kocur jej nie zawiódł.
— Jesteśmy Świetlikami — powiedział w końcu spokojnie.
— Świetlikami? Tak po prostu? — zdziwił się Kosaćcowa Grzywa.
— A gdzie słowo „Klan”? Nie jesteśmy już klanem? — dodał Porywisty Dąb. — Nie jesteśmy Klanem Świetlików?
— Jeszcze nie. Nie mamy ról ani obozu. Musimy także zostać zaakceptowani przez pozostałe Klany… Na tę chwilę jesteśmy Świetlikami. Wnieśliśmy nadzieję dla Klanu Gwiazdy i oświetliliśmy mrok Mrocznej Puszczy. Na razie jesteśmy mali i słabi, ale nasze siły wrócą – i to z podwójną mocą — mówił spokojnym głosem. Na jego pysku usiadł mały świetlik, od którego zawdzięczali swoją nazwę.
Medyczka patrzyła na niego z szeroko otwartymi oczami i ogromnym szacunkiem. Takiego zachowania oczekiwała od przyszłego lidera grupy. A nawet jeśli nie miał zostać liderem, to był kimś, kto zasługiwał na respekt. Młody, a jednocześnie mądry. Zerknęła na świetlika siedzącego na jego nosie, a potem dostrzegła jego lekki uśmiech. Nie odezwała się jednak.
— Powinnaś dokończyć tego kosa. To dobry czas dla nas. Musimy cieszyć się, że Klan Gwiazdy jest po naszej stronie — rzekł kocur.
Szylkretka spojrzała z powrotem na kosa, a potem uniosła wzrok ku granatowemu niebu, pełnemu gwiazd, które mieszały się z unoszącymi się świetlikami. Latały nad jej głową, migocząc i tańcząc w ciemności. To był nowy początek – początek, w którym nadzieja świeciła jaśniej niż kiedykolwiek.